Nasz śp. kolega ze studiów lek. med. Jerzy Zgrajek

Razem ze śp. Jurkiem Zgrajkiem byliśmy Kolegami w latach 1965- 1971 na ówczesnej Akademii Medycznej (obecnie Uniwersytet Medyczny) w Poznaniu. Niewielu z nas pamięta ten wspólny czas, część odeszła do Drugiego ponoć lepszego Świata, część nie korzysta z dobrodziejstw internetu i wiadomości nie docierają w ogóle. I dlatego mamy do przekazania niewiele, ale to co spisane z otrzymanych maili i naszego „messengerowego okna na świat” daje obraz Jurka – Niezwykłego Lekarza a przede wszystkim Wielkiego Człowieka.  Szczególnie miłe naszemu sercu są słowa s. Reginy z Domu Dziennego Pobytu- Betlejemka w Szamotułach oraz komentarze w internecie pod zawiadomieniem o odejściu gdyż stanowią bezcenną kontynuację naszych młodzieńczych dobrych wspomnień o Jurku i są powodem ogromnej dumy z tego, że mogliśmy Go poznać i razem wkraczać w trudne i odpowiedzialne dorosłe życie zawodowe….       Jesteśmy na etapie oczekiwania na jeszcze inne informacje o śp. Jurku Zgrajku – szczególnie liczymy na obietnicę s. Reginy a na razie to, co udało nam się zebrać- jest to zarys nieco chaotyczny ale ostatecznie uporządkujemy wszystko zamieszczając WSPOMNIENIE w Biuletynie Wielkopolskiej Izby Lekarskiej (wersja papierowa i online) co zwykle czyni dbający o pamięć nasz kronikarz- prof. Jerzy T. Marcinkowski oraz inni Koledzy. A ja ze swojej strony pozwolę sobie  przedstawić je w tym skromnym „żyjącym” w internecie miejscu….

Krótkie wspomnienie kolegów ze studiów

„Kochani, dziś dowiedziałem się, że w czwartek, 21-go listopada 2024 r. odszedł nasz Kolega, mój Przyjaciel, Jurek Zgrajek. W czerwcu tego roku mieliśmy wspólnie pojechać na tradycyjne spotkanie naszego roku do Katowic- odmówił, mówiąc, że jedzie z pielgrzymką a dwa miesiące temu próbowałem Go namówić na wspólny wyjazd do naszego kolegi  – też odmówił, mówiąc, że idzie na badania do szpitala. Teraz żałuję, że nie odwiedziłem Jurka choć mieszkaliśmy w odległości niecałych 100 km…. Odchodzimy sami, niespodziewanie, nie zdążamy się spotkać  „ostatni raz”.  Ja byłem szczególnie silnie z Jurkiem związany z powodu mojego szacunku do Jego odpowiedzialności wobec pacjentów w czasie Jego pracy zaraz po studiach. Od razu próbował przekazywać innym wiedzę medyczną na najwyższym nowoczesnym poziomie.  Ale nie tylko – wiem, że potrafił składać wizyty pacjentom, których wcześniej konsultował, stojąc u ich drzwi  o wpół do trzeciej w nocy. Kierował Nim niepokój o ich stan zdrowia a może niepewność diagnozy lub zaleconej terapii. Potrafił też przyjmować pacjentów do północy, bo każdego chorego próbował rozgryźć ‘do ostatniego atomu’. Dla mnie Jurek był wyjątkowy a od prawie pół wieku służył też kręgom seminaryjnym, zakonnym, klasztornym, które szczególnie doceniały Jego oddanie. Na Jego pogrzebie był tłum ludzi, jak podaje osoba uczestnicząca, ale chyba bez tak wielkich emocji jak nasze, gdyż zdołała policzyć, że w miejscu Ostatniego Pożegnania zgromadziło się  aż 267 osób.

                Cokolwiek byśmy nie myśleli o Jego życiu, aktywności, to był bardzo ciepłym, życzliwym człowiekiem, życzliwym wszystkim wokół siebie. Był niezwykłym fanem współczesnej muzyki rozrywkowej, klasycznej,  rockowej, miał niesamowicie bogatą płytotekę. W czasie naszych wspólnych studiów (1965-1971), na zajęciach wojskowych  sporządzał własne listy wówczas aktualnych przebojów na które głosowali wszyscy studenci……. Jurek, na pewno niedługo się spotkamy…” – Leszek.

„Kochani Koledzy, nie chce się  wierzyć  i przyjmować  do wiadomości o śmierci naszych  studenckich kolegów.  Lubiłam Jurka, „zalewał mnie”  informacjami o muzyce. Na 50- leciu odnowienia dyplomów  robił nam zdjęcia. Był serdeczny i wszyscy bez wyjątku Go lubili (…). Leszku, nie wyrzucaj sobie braku zainteresowania jego pobytem w szpitalu ale Ty jesteś bardzo bardzo zapracowany. Niezmiernie mi smutno. JUREK czemu to Cię spotkało? Przecież czekają nas wspólne wyjazdy, a Ciebie nie będzie!. Wyrazy współczucia dla Rodziny” – Ewa

Ponieważ znaleźliśmy na Fb post zamieszczony przez Dom Dziennego Pobytu- Betlejemka w Szamotułach z informacją o odejściu naszego Kolegi Jurka, napisaliśmy.  A oto fragment odpowiedzi:

„Pan dr Jurek Zgrajek uczęszczał do Domu Dziennego Pobytu od 2005 r. Był mile widziany we wspólnocie. Przez wiele lat co tydzień prowadził zajęcia z seniorami, omawiając różne schorzenia i podejmując różne zagadnienia medyczne. Miał wiedzę bardzo szczegółową i praktyczną. Dostrzegał seniorów, którzy się źle mieli, udzielał porad i służył chorym seniorom nawet  dowożąc im posiłek.  Umiał bawić się, tańczyć i pięknie śpiewać. Śpiewał w zespole seniorów ‘Betlejemka’. Chętnie uczestniczył w różnych wyjazdach i zajęciach. Posiadał wielką wiedzą o ważnych miejscach w Polsce i na świecie – czasem lepszą od przewodników. Znał się na muzyce, zwłaszcza klasycznej, ale nie tylko. Na piosenkach i piosenkarzach. Na sztuce, malarstwie i malarzach. Przy swojej wielkości był pokorny i życzliwy dla każdego. Seniorzy i pracownicy mają smutek w sercach, ale też ufność, że odpoczywa w pokoju, przez swoją wiarę i miłość”- s. Regina To tak trochę o naszym p. Jerzym, Jurku. Niech odpoczywa w pokoju wiecznym. s. Regina.

A oto komentarze spod ww postu na Fb:

„Prosimy Dobrego Boga, aby w tajemnicy śmierci Pana dr Jerzego, naszego Jurka, wypełniło się Słowo Boże: …a duszę sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka… Dziękujemy za każde dobro, zwłaszcza za dobrą mowę i  wrażliwość na człowieka w potrzebie, za pokorę, która wszystko znosi i zapomina, za dzielenie się wiedzą i mądrością. Ufamy miłosiernemu Bogu i jesteśmy blisko przez modlitwę. Niech odpoczywa w  pokoju wiecznym. Amen”- s. Regina
„Wielka strata. Rozmawiałam na wykładzie jeszcze we wtorek. Miły, spokojny i mądry człowiek. Spoczywaj w pokoju”- Danuta M.
„Niech spoczywa w Pokoju Wiecznym Nasz Drogi  Niezapomniany i zawsze tryskający dobrym humorem Doktor Jerzy Zgrajek – Adrian P.
„Jurek nie chciał by aby ktoś się smucił.  Kochał ludzi i muzykę!”- Jarosław J.

I wreszcie ja, Zofia Konopielko z d. Łukaszewicz

Zdjęcie własne (selfie) : Zofia Konopielko

Wczoraj pozwoliłam sobie śladem wielu uczestników mediów społecznościowych wrzucić do Instagrama (jako KlaraSzara0) i Facebooka (jako Klara Klon) swoje selfie. Dobre było światło i o dziwo po raz pierwszy w życiu uznałam że zdjęcie jest niezłe tzn. wyglądam nieźle pomimo bliskiego już terminu ukończenia 77 wiosny życia J. Dałam hasztagi trochę prowokujące: #życie #zapisane #na # twarzy. Na zasadzie „uderz w stół a nożyce się odezwą” w krótkim czasie pojawiały się przemiłe komentarze, z które Wszystkim dziękuję.   Np. Małgorzata Jancelewicz napisała, jak przystało na dr stomatolog  widząc szczegóły: „I oczy, jak u Demarczyk,  w  ,, Groszkach i różach”…

A najbardziej wzruszający jest komentarz krajana mojego Taty i Brata z Rakowa – Yana Roslevskij’ego. Od razu poczułam tę wschodnią rzewność liryczną, którą też czasem lokalizuję w swoim sercu i umyśle….  Yan napisał tak: „Życie ma to do siebie, że przykłada dłuto do twarzy, ale nie do każdej, tylko do godnych tego dłuta”. Od razu poczułam się wyróżniona Yanie, choć to oczywiście Twoja licentia poetica jedynie J

„Zosiu, nigdy się nie chowaj…. Dzisiaj dojrzałość jest piękna i jeszcze na dodatek trendy” napisała Iga Borowska- Krajnik 

Tak więc podzieliwszy się najnowszymi moimi doświadczeniami dla przypomnienia nota biograficzna.

Zofia Konopielko z d. Łukaszewicz ur. 28.09.1947 r. w Gorzowie Wlkp. – Studia : Akademia Medyczna – obecnie Uniwersytety Medyczne:  w Poznaniu (1965- 1968) a następnie w Warszawie (1968- 1971).  Praca:  lata 1971 – 1975 Przychodnia Rejonowa ZOZ Warszawa Żoliborz;  lata 1975 – 1981 Szpital im. Dzieci Warszawy ( zakaźny) ul. Sienna 60 Warszawa; lata 1981- 2004 Klinika Nefrologii i Nadciśnienia Tętniczego IP- Centrum Zdrowia Dziecka, Warszawa, adiunkt, kierownik Poradni Nefrologicznej przy tej Klinice – aktualnie emerytura.  2 stopnie specjalizacji z pediatrii i doktorat  1991 r. – granty i  liczne publikacje z dziedziny nefrologia, choroby metaboliczne (zaburzenia gospodarki wapniowo- fosforanowej, osteoporoza u dzieci).

Aktualnie wespół z prof. Jerzym T. Marcinkowskim, córką Pauliną Rosińską- dr psychologii i  synem Marcinem Konopielko – neurochirurgiem i innymi autorami pisze recenzowane książki z zakresu szeroko pojętej higieny. Zostały wydane: 1. Przewodnik po rozległych obszarach higieny i epidemiologii, 2. Ponadczasowa misja higieny i epidemiologii, 3. Tatuaże. Gdy ciało staje się tłem, 4. Modyfikacja ciała. Kręta droga od urody do znaczenia po śmierci, 5. Higiena psychiczna w krajobrazach miejskich. Poszukiwanie triady Witruwiusza: trwałości, użyteczności i piękna, 6. Tajemnicze bóle kręgosłupa, 7. Odpoczynek w panoramicznym spojrzeniu higieny psychicznej. Ponadto wiele rozdziałów w monografiach redagowanych przez innych badaczy.

Pasje – fotografia; od 2011 roku prowadzenie  wielotematycznego bloga ( zapiski rodzinne, ścieżki edukacji, historia Szpitala im Dzieci Warszawy, przyroda, ciekawe miejsca w Polsce, książki, własne fantazje  itd. ).

Pochodzenie –ojciec,  Wacław szlachta kresowa tzw. dworzanie, bliski krewny Marii Rodziewiczówny , inżynier dróg  i mostów –matka, Stefania, góralka beskidzka, nauczycielka –Brat, Zenon, dziennikarz, literat, krytyk literacki.

Rodzina – od 1. 06. 1968 zamężna,  mąż Mirosław mgr inżynier, 4 dzieci ( ekonomista,  inżynier, neurochirurg, psycholog),  8 wnucząt i jedna prawnuczka.

O profesorze Tadeuszu Marcinkowskim…

Kiedy przed kilkoma dniami obecny kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu, prof. Czesław Żaba wręczył mi kilka pożółkłych kartek które zachowały się  w przepastnych szafach i wśród wielu annałów Katedry…nie ukrywałem wzruszenia. Chciałbym w tym miejscu podziękować mojemu Wielkiemu Przyjacielowi Czesławowi za utrwalanie pamięci która jest tak ważna dla zachowania tego co Najważniejsze w życiu, pamięci o ludziach którzy zapisali się w historii medycyny ale też kultywowanej pamięci o wszystkich zwykłych czasem szarych Pracownikach Katedry czego wyrazem są m. in. coroczne spotkania emerytów. W dzisiejszych pospiesznych czasach jest to NIEZWYKŁE – Jerzy T. Marcinkowski.

Referat poświęcony działalności prof. dr hab. Tadeusza Marcinkowskiego w Katedrze i Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Poznaniu

Tadeusz Marcinkowski urodził się 16.10.1917 r. w Wilnie. Matką jego była Rozalia z domu Miakisz, a jego ojciec Stanisław Marcinkowski (1882-1939) był aptekarzem i pracował w bardzo wielu aptekach: m.in. w Berlinie (w 1912 r.), Królewcu (1913), gdzie równolegle rozpoczął, a w roku 1919 ukończył studia farmaceutyczne na tamtejszym Uniwersytecie Alberta oraz w Poznaniu, gdzie ochotniczo pełnił służbę w wojsku polskim odrodzonego Państwa Polskiego. Wcześniej brał udział w Powstaniu Wielkopolskim. Tutaj też w latach 1922-1929 Stanisław Marcinkowski był kierownikiem apteki Kasy Chorych przy ul. Prusa 19 w Poznaniu, aż do czasu jej likwidacji, po czym utworzył w końcu własną aptekę w Warlubiu na Pomorzu, lecz z nadejściem wojny w roku 1939 został aresztowany przez hitlerowców i najprawdopodobniej po wielu cierpieniach zgładzony podczas jednej z masowych egzekucji w Borach Tucholskich.

Tadeusz Marcinkowski dzieciństwo spędził we wsi Chodziuki w pobliżu rzeki Dzitwy, prawobrzeżnego dopływu Niemna. Swoje dzieciństwo tam spędzone wspomina bardzo ciepło i z nostalgią, często posługując się w opisie swego kraju rodzinnego słowami swego ulubionego poety i narodowego wieszcza Adama Mickiewicza z jego utworu „Pana Tadeusza”.

Tadeusz Marcinkowski uczęszczał do Państwowego Gimnazjum Humanistycznego im. Piotra Skargi w grodzie Halszki Ostrogskiej w Szamotułach, które to Gimnazjum, a przede wszystkim jego grono pedagogiczne upodobał sobie w sposób szczególny, jako że to tutaj w jego niezaspokojonym pędzie do pogłębiania wiedzy pomogło mu wielu doskonałych, wysoko wykwalifikowanych nauczycieli, którzy swoich podopiecznych wychowywali w przepojonym patriotyzmem duchu niezwykłego poszanowania dla nauki i otaczającego świata. W okresie gimnazjalnym Tadeusz Marcinkowski należał do Związku Harcerstwa Polskiego w Drużynie imienia Bolesława Chrobrego w Szamotułach, gdzie młodzież wspólnie nabywała dodatkowe umiejętności, organizowała wycieczki krajoznawcze i kształciła swą postawę patriotyczną w taki sposób, że – jak wspomina Tadeusz Marcinkowski – gdy śpiewali: „Wszystko, co nasze, Ojczyźnie oddamy…”, to rzeczywiście tak myśleli. Dowiodła tego później chociażby działalność Szarych Szeregów…, a i sam Tadeusz Marcinkowski w okresie okupacji nie raz wykazał się jako lekarz bohaterską postawą podczas m.in. kampanii wrześniowej, a następnie działalności konspiracyjnej w AK i w tajnym nauczaniu oraz w Powstaniu Warszawskim.

W roku 1936 Tadeusz Marcinkowski zdał egzamin na pierwszy rok Wydziału

Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego w Poznaniu. Studenci tego rocznika jako pierwsi odbywali zajęcia z anatomii w nowoutworzonym Collegium Anatomicum przy ul. Święcickiego 6, który zresztą – wraz z poznańskim Zakładem Medycyny Sądowej – funkcjonuje w tym miejscu do dnia dzisiejszego. Wśród znamienitych wykładowców znalazł się m.in. doc. Tadeusz Tucholski, który w tym czasie, aż do wybuchu wojny w 1939 roku współpracował z prof. Stefanem Horoszkiewiczem, ówczesnym kierownikiem Katedry Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Poznańskiego w latach 1921-1939, któremu pomagał m.in. przy organizacji i kierowaniu w tym zakładzie pracownią chemiczno-toksykologiczną. Doc. Tucholski wkrótce miał zginąć w Katyniu… W tym miejscu na marginesie można wspomnieć, że prof. Sergiusz-Schilling-Siengalewicz, kolejny po prof. Stefanie Horoszkiewiczu kierownik poznańskiego Zakładu Medycyny Sądowej w latach 1946-1951 został po wojnie wraz ze słynnym krakowskim prof. Janem Olbrychtem poproszony o wydanie opinii, czy tezy zawarte w niemieckim dokumencie „Amtliches Material zum Massenmord von Katyń” wytrzymują krytykę z punktu widzenia nauki, a w szczególności m.in. z zakresu medycyny sądowej, antropologii, archeologii i kryminalistyki. Należy również dodać, że jego następca prof. Edmund Chróścielewski, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu w latach 1951-1985 był gorącym orędownikiem wyjaśnienia, udokumentowania i podania do publicznej wiadomości okoliczności śmierci polskich oficerów w obozach jenieckich na terenie byłego Związku Radzieckiego. Nie szczędząc trudu kompletował listy żołnierzy tam poległych i publikował je. Tadeusz Marcinkowski pierwszy raz spotkał się z Edmundem Chróścielewskim (swoim późniejszym przełożonym) w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, gdzie obydwaj w czasie wojny studiowali na zorganizowanym tam Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich, o czym będzie jeszcze mowa.

Wracając do okresu przedwojennego, Tadeusz Marcinkowski na III roku swych poznańskich studiów uczestniczył w zajęciach mikrobiologii, prowadzonych dr Franciszka Witaszka, który swe późniejsze wybitne zasługi na polu walki z niemieckim okupantem, również okupił męczeńską śmiercią zadaną w osławionym Forcie VII. Mianowicie przy wykorzystaniu swej wiedzy naukowej prowadził on bezprecedensową walkę epidemiologiczną w okręgu poznańskim w ramach utworzonej przez siebie specjalnej komórki Armii Krajowej. Wraz z nim śmierć ponieśli jego współpracownicy, m.in. Helena „Lusia” Siekierska. Ich zgilotynowane głowy zostały przekazane nomen omen do poznańskiego zakładu medycyny sądowej, którym zarządzał wówczas okupant, lecz przetrwały dzięki staraniom zatrudnionych tu polskich laborantów i po wojnie spoczęły na poznańskiej cytadeli. Laboranci ci: Andrzej Szymański i Michał Woroch, pracowali tutaj jeszcze długo po wojnie i współpracę z nimi w trakcie swe bytności w poznańskim Zakładzie Medycyny Sądowej Tadeusz Marcinkowski pamięta do dziś, tak jak i samego dra Witaszka, kiedy miał możność uczestniczenia w jego zajęciach.

Tadeusz Marcinkowski, w trakcie swoich studiów w Poznaniu wstąpił do Wielkopolskiego Związku Młodzieży Wiejskiej z siedzibą w lokalu Stronnictwa Ludowego przy ul. Ratajczaka, a niebawem został wybrany do Zarządu tej organizacji. W spotkaniach Związku nierzadko uczestniczył Stanisław Mikołajczyk.

Tuż przed wybuchem II wojny światowej Tadeusz Marcinkowski ochotniczo podjął się uczestniczenia w zajęciach wojskowych w ramach Legii Akademickiej, co aktywnie wypełniało czas wakacyjny i wiązało się z możliwością wyjazdu w inną część kraju, dzięki czemu mógł odwiedzić m.in. Kraków, Lwów, a przede wszystkim swoje rodzinne strony w tym Wilno.

Podczas ataku hitlerowskich Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku Tadeusz Marcinkowski przebywał w Poznaniu, gdzie od początku starał się uczestniczyć w czynnościach obronnych, m.in. kopiąc rowy przeciwpancerne na Ławicy. Wkrótce chcąc wypełnić treść obwieszczonego nakazu mobilizacyjnego dla mężczyzn zdolnych do służby wojskowej, udał się pociągiem w kierunku Warszawy, lecz podróż w wyniku działań wojennych utknęła pod Gnieznem, więc zdecydował się na jej kontynuowanie piechotą. Po kilkudniowej wędrówce dotarł do jednostki wojskowej Giżycach, a tam skierowano go do szpitala polowego w charakterze sanitariusza. Cała ta okolica znalazła się w rejonie walk objętego największą w kampanii wrześniowej bitwą nad Bzurą. Warunki pracy były tam bardzo ciężkie i zawierało się w nich całe okropieństwo wojny. Tam Tadeusz Marcinkowski podczas opatrywania rannych został ranny w stopę w trakcie jednego z ostrzałów artyleryjskich, a wkrótce dostał się do niewoli i trafił do Żychlina, skąd po kilku tygodniach, i po nieudanym zabiegu wyjęcia odłamka został zwolniony, uchodząc za cywila na podstawie przedłożonego zaświadczenia o odroczeniu służby wojskowej. W ten sposób udało mu się wrócić do Poznania. Wkrótce jednak wyruszył do Warszawy, a tam udał się do Szpitala Ujazdowskiego z powodu wciąż tkwiącego odłamka w lewej stopie. Przebył tu aż dwa kolejne nieudane zabiegi usunięcia odłamka, co udało się zrobić dopiero za trzecim razem w Szpitalu Św. Rocha. Po jakimś czasie powrócił do Szpitala Ujazdowskiego, gdzie nie bez problemów i po trosze dzięki znajomościom wyniesionym z Poznania w trakcie praktyk studenckich m.in. w tamtejszym Szpitalu Wojskowym udało mu się w końcu zatrudnić w charakterze pracownika-wolontariusza, występując równocześnie w roli rekonwalescenta- inwalidy wojennego po przebytych operacjach. Po jakimś czasie już jako „pełnowartościowy” pracownik zaczął otrzymywać z tego tytułu wynagrodzenie, dzięki czemu mógł stale powiększać swój fachowy księgozbiór. Wkrótce, w uznaniu zasług za trud włożony uruchomienie elektrokardiografu i jego obsługę, pozwolono mu zamieszkać w jednym z pomieszczeń, przeznaczonym od tej chwili na pracownię kardiologiczną.

W Szpitalu Ujazdowskim Tadeusz Marcinkowski pracowicie spędził niemal całą okupację, aż do Powstania Warszawskiego. Praca w Szpitalu Ujazdowskim w tamtych trudnych czasach stała się dla Tadeusza Marcinkowskiego szczególnym błogosławieństwem, gdyż oprócz tego, że zapewniła mu byt i schronienie, to bezpośrednio wiązała się z obranym kierunkiem przez niego kierunkiem studiów, umożliwiając nabycie bogatego i wszechstronnego doświadczenia zawodowego, gdyż z czasem zajmował coraz bardziej odpowiedzialne funkcje w procesie leczenia pacjentów, dokonując również wiele zabiegów o wysokim stopniu trudności. Co więcej – w Szpitalu Ujazdowskim Tadeusz Marcinkowski mógł kontynuować, przerwane wojną na trzecim roku w Poznaniu, studia medyczne w ramach zorganizowanego tam Tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich (TUZZ), który to Uniwersytet dzięki poświęceniu swej wysoko wykwalifikowanej kadry wykładowców oraz dobrej organizacji i solidarnej współpracy w warunkach konspiracyjnych, i przy umiejętnym wykorzystaniu sprzyjających warunków, zdołał zapewnić swym studentom wysoki poziom kształcenia. Wydział Lekarski TUZZ rozpoczął swą działalność roku akademickim 1942/1943 zainicjowany w 1940 r. przez tzw. Komitet Pięciu, w skład którego weszli: ks. dr Maksymilian Rode, prof. dr. Roman Pollak, prof. dr Ludwik Jaxa-Bykowski, doc. dr Władysław Kowalenko (wszyscy z Poznania) oraz dr Witold Sawicki z Uniwersytetu Warszawskiego. Prof. Jaxa-Bykowskiego Tadeusz Marcinkowski miał okazję spotkać jeszcze w Gimnazjum Szamotulskim, gdy ten przeprowadzał tam badania psychologiczne. Później już w czasie studiów odkrył w swoich dokumentach adnotację prof. Jaxa-Bykowsko, który uznał go młodego Tadeusz Marcinkowskiego „wybitnie uzdolnionego”, co decyzją ministerstwa oświaty wystarczało, żeby być zwolnionym z egzaminu na wszelkie uczelnie wyższe.

Przed wybuchem powstania warszawskiego na TUZZ było czynnych 95 wykładowców, w tym 18 z Uniwersytetu Poznańskiego. Realizowano prawie niezmieniony przedwojenny program studiów. W wyniku nadspodziewanej frekwencji słuchaczy – nawet było to 500 osób,  wykładali oni nawet po 8 godzin dziennie. Wykłady odbywały się na tajnych kompletach w prywatnych mieszkaniach zaufanych osób. Ćwiczenia z prosektorium były płatne, odbywały się w różnych Szpitalach i trudno było na nich pomieścić wszystkich zainteresowanych, których liczba sięgała 500 osób.

Równolegle z TUZZ konspiracyjnego kształcenia podjął się również Tajny Uniwersytet Warszawski oraz funkcjonująca w jego ramach oficjalnie zalegalizowana przez władze okupacyjne „Prywatna Szkoła Zawodowa dla pomocniczego Personelu Sanitarnego Jana Zaorskiego”, która kształciła przyszłych lekarzy, oficjalnie istniejąc jako szkoła zawodowa, lecz z czasem potajemnie rozwinęła swój program nauczania starając się w toku 12-miesięcznego kursu, przekazać wiedzę zawierającą 2 lata studiów. Podczas jednego ze wspólnych zajęć z byłymi „zaorszczakami” Tadeusz Marcinkowski poznał Marię Aleksandrę z d. Rzewuską, z którą 10 kwietnia 1944 r. wziął ślub.

W Szpitalu Ujazdowskim Tadeusz Marcinkowski został w październiku 1942 r. także wcielony w szeregi Armii Krajowej, przybierając imię „Dobrosław”. Przysięgę wojskową odebrał od niego dr Cyprian Sadowski, przydzielając go do swojej komórki organizacyjnej o nazwie „Rola”. Od tej pory Tadeusz „Dobrosław” Marcinkowski miał stale w pogotowiu podręczna apteczkę z materiałami opatrunkowymi i lekami potrzebnymi do udzielenia pierwszej pomocy. Sam Cyprian Sadowski w swoim powojennym zeznaniu dla ZboWiD-u z roku 1981 dot. działalności Tadeusza Marcinkowskiego w AK przedstawił go jako lekarza do zadań specjalnych, wykazującego się odwagą i bezgranicznym poświęceniem, do którego obowiązków poza udzielaniem pomocy i opiekowaniem się rannymi żołnierzami AK (m.in. w tajnych lokalach na ul. Szustra i na Nowym Świecie) należało też dostarczanie do macierzystej Komórki poczty i pieniędzy z Komendy Głównej AK, a w czasie Powstania Warszawskiego Tadeusz Marcinkowski pracował na punkcie opatrunkowym w Śródmieściu.

Powstanie Warszawskie zastało go w Klinice Położniczej na ul. Karowej, gdzie od tej pory pełnił swój powstańczy „dyżur”. Pod koniec walk Tadeusz Marcinkowski wraz z żoną i pozostałym personelem został internowany przez Niemców i po wielu przystankach w różnych miejscach zbornych na przestrzeni kilku dni dostali się do obozu w Pruszkowie, gdzie Tadeuszowi Marcinkowskiemu zwyczajowo powierzono obowiązki jednego z lekarzy obozowych. W obozie pruszkowskim Tadeusz Marcinkowski zaczął uprawiać proceder polegający na tym, iż w przypadkach, gdzie było to konieczne, diagnozował u pewnych pacjentów określone choroby, pouczając ich przy tym jak mają symulować ich objawy przed lekarzem niemieckim, i w ten sposób, zadbawszy także o całą procedurę administracyjną, doprowadził do bardzo wielu skutecznych ucieczek, zwolnień z obozu osób, którym groziło prześladowanie za powstańczą przeszłość.

Po jakimś czasie dzięki pomocy szkolnego kolegi Tadeusz Marcinkowski wraz z żoną uzyskał przepustkę na odwiedzenie go w Nowym Sączu, gdzie doczekali wyzwolenia, po czym 6 lutego 1945 dopełnił obowiązku rejestracji wojskowej, a 8 marca urodziła się ich córka Ewa. 25 marca w Krakowie odwiedził tymczasowe miejsce pobytu ewakuowanego tam Szpitala Ujazdowskiego, a 31 marca 1945 dotarł do Poznania, gdzie zarejestrował siebie i żonę na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego. Natomiast 11 kwietnia 1945 r. otrzymał tymczasowe prawo praktyki lekarskiej, zarejestrował się w Izbie Lekarskiej oraz w Wydziale Zdrowia Zarządu Miejskiego, gdzie skierowano go do pracy w Ubezpieczalni. Po kilku dniach była już przy nim żona i parotygodniowa córka.

Na uniwersytecie urzędująca wówczas komisja, złożona z prof. Stefana Różyckiego i prof. Tadeusza Kurkiewicza, zobowiązała Tadeusza Marcinkowskiego do zdawania wielu przedmiotów, co też uczynił, zdając odpowiednio: położnictwo u prof. Kowalskiego, pediatrię u prof. Karola Jonschera, chirurgię u prof. Kazimierza Nowakowskiego oraz Medycynę Sądową u dr Stanisława Łaguny, który był krótkotrwale był pierwszym powojennym kierownikiem Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu, zanim objął to stanowisko prof. Sergiusz Schilling-Siengalewicz (w latach 1946-1951), a po nim kolega Tadeusza Marcinkowskiego z tajnych kompletów w Warszawie Edmund Chróścielewski (w latach 1951-1983) i wreszcie prof. Zygmunt Przybylski (w latach 1984 do chwili obecnej).

Po tych egzaminach końcowych w dniu 9 czerwca 1945 r. Tadeusz Marcinkowski otrzymał upragniony dyplom ukończenia studiów medycznych w postaci „zaświadczenia dyplomowego” (właściwy dyplom otrzymał dopiero kilka lat później).

Pod koniec wojny Tadeusz Marcinkowski został powołany do wojska polskiego w 37 batalionie saperów w II brygadzie sapersko-inżynieryjnej. Stacjonowała ona wówczas w Tarnowie, i zamieszkiwał on wtenczas w mieszkaniu prywatnym, gdzie otrzymał kwaterunek, i skąd codziennie udawał się do szpitala wojskowego. Po jakimś czasie znalazł się wraz ze swoim batalionem w miejscowości Brzostek za Pilznem. Do jego czynności należało m.in. transport wozem konnym rannych żołnierzy saperów do szpitala w Tarnowie – po uprzednim zaopatrzeniu ich na miejscu. Ponieważ zadania batalionu związane były z rozminowywaniem coraz rozleglejszego terenu, po jakimś czasie przeniósł się on do miejscowości Siedliska Bogusz. Po kilku z kolei miesiącach batalion ów przez Bochnię, Kraków, Mysłowice dotarł do Strzelina, na południe od Wrocławia. Tutaj również właściwych żołnierzy kwaterowano w mieszkaniu prywatnym. T. Marcinkowski poza badaniem żołnierzy i prowadzeniu dla nich pogadanek na temat zdrowia zajmował się tu też pobieraniem próbek wojskowej kuchni do ewentualnych analiz. Oczywiście najbardziej odpowiedzialnym i głównym jego zajęciem było nadal opatrywanie rannych, ich transport do szpitala we Wrocławiu, a także asystowanie przy operacji.

Z nastaniem zimy batalion przy pomocy transportu kolejowego, w towarowych wagonach, przedostał się daleką i okrężną drogą do Poznania.

W Poznaniu Tadeusz Marcinkowski szybko się zorientował, że – z uwagi na to, iż były tu kliniki i zakłady naukowe – w wojsku nie prędko zrealizuje w pełni swoje zawodowe plany, toteż rozpoczął właściwe starania o zwolnienie ze służby wojskowej, co wcale nie przychodziło łatwo, i wiązało się z częstymi wizytami w Głównej Komisji Lekarskiej w Warszawie, która zresztą chętniej zwalniała oficerów od stopnia pułkownika wzwyż. Po jakimś czasie jednak T. Marcinkowski awansowany ze stopnia podporucznika do porucznika został skierowany do sanatorium pod nazwą „Odrodzenie” w Zakopanem. Wkrótce w miejscowości tej na pewien czas zatrudnienie znalazła Jego żona Maria (również lekarz) – z którą zawarł ślub w Warszawie, na krótko przed Powstaniem Warszawskim – pozostawiając ich niedawno urodzoną córeczką Ewę (dziś emerytowanego lekarza pulmonologa) w Poznaniu, pod opieka jego matki.

Po kolejnej wizycie przed Główną Komisją Lekarską, doczekał się w końcu zwolnienia ze służby wojskowej. Następnie wraz z małżonką zatrudnili się najpierw w Szpitalu Powiatowym w Żninie, potem w prowadzonym przez siostry zakonne Szpitalu Powiatowym w Kościanie, a następnie w Pakości pod Inowrocławiem. W Pakości Tadeusz Marcinkowski chwalił sobie warunki do wielorakiej praktyki lekarskiej, przy czym często, we dnie i w nocy wzywano go do chorych. Najczęściej były to przypadki poporodowe wymagające ręcznego odklejenia łożyska, czy szycia krocza, niejednokrotnie w ciężkich warunkach, i zabiegi te nigdy nie skończyły się powikłaniem. Niekiedy trzeba było np. likwidować odmę płucną. Sprostać też musiał zabiegom stricte dentystycznym jak wyrywanie zębów i korzeni. Leczył tam też chorych na kiłę (syfilis). Jednocześnie był zatrudniony w tym samym czasie, aż w dwóch ubezpieczalniach społecznych: bydgoskiej i inowrocławskiej oraz opiekował się pracownikami Cukrowni w Janikowie. W tym okresie jego żona odbywała staż lekarski w Szpitalu im. Kopernika w Toruniu. Po jakimś czasie jednak Tadeusz Marcinkowski przeniósł się tym razem do Sanatorium w Andrychowie, otrzymując tam etat ordynatora w ramach współpracy z Ubezpieczalnią Społeczną w Bielsku-Białej. Tak więc drugie dziecko z małżeństwa Marcinkowskich – syn Jerzy Tadeusz (obecnie profesor Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu) urodził się w Wadowicach, a ponieważ stało się to akurat w dzień świąteczny (1 maja), to poród syna – tak jak i zresztą wcześniej również córki – odebrał w Szpitalu osobiście. Poza zwyczajnymi zajęciami T. Marcinkowski dozorował opiekę nad młodymi pensjonariuszami prewentorium dla dzieci w Kętach, gdzie przede wszystkim zwracał uwagę na ewentualne nosicielstwo płonicy (szkarlatyny) i zapobieganie tej chorobie. Po około trzech latach objął stanowisko ordynatora w sanatorium dla dzieci w Jaworzu koło Bielska Białej. W sanatorium tym dokonywał też na swych podopiecznych drobniejszych zabiegów. Z Jaworza dojeżdżał do Krakowa, gdzie w Zakładzie Farmakologii prof. Janusza Supniewskiego i pod jego kierunkiem opracował swoją pracę doktorską pod tytułem: „Własności farmakologiczne chlorowodorku ?-dwufenylo-?-N-piperydylo- butylonitrylu”. Prace tą opublikowano w 1948 r. w wydawnictwie Polskiej Akademii Umiejętności. Dodatkowo prowadził tu badanie nad preparatem zsyntetyzowanym przez prof. Supniewskiego: „Tiosemikarbazon para-dwu-metyloaminobenzylowy”. Pobyt w Krakowie zaowocował też ukończeniem w roku 1951 przez Tadeusza Marcinkowskiego pracy magisterskiej na tamtejszym wydziale Matematyczno-Przyrodniczym pod kierunkiem prof. Franciszka Górskiego w Zakładzie Fizjologii Roślin. Jej tytuł brzmi: „Przyczynek do badań nad działaniem moczu kobiet ciężarnych na kiełkujące rośliny” i autor własnym staraniem opublikował ją po 43 latach w 1994 r.

Po jakimś czasie doktor Tadeusz Marcinkowski został przeniesiony wraz z rodziną najpierw do Ambulatorium Kopalni „Silesia” w miejscowości Czechowice-Dziedzice, a następnie jako lekarz pediatra do Zielonej Góry, gdzie sprawował kolejno funkcje: lekarza w poradniach Dl i D2, kierownika Kolumn Szczepień BCG, kierownika Oddziału Chorób Płuc dla Dzieci Szpitala Wojewódzkiego. Zorganizował też Przychodnię Radiologiczną dla Dzieci i prowadził audycje radiową na temat zdrowia w tamtejszym radiowęźle.

Po tym jak minął okres nakazu pracy dr T. Marcinkowski zdecydował się zatrudnić w Zakładzie Medycyny Sądowej AM w Poznaniu. Pracę znalazła też jego małżonka jako pediatra otrzymując rozległy teren lekarski. W okresie tym dr Marcinkowski rozpoczął udział w pierwszych zjazdach naukowych, krajowych i zagranicznych, np. W Berlinie, Dreźnie, Lipsku, Rostocku. To właśnie w poznańskim Zakładzie Medycyny Sądowej dr Tadeusz Marcinkowski napisał swoją rozprawę habilitacyjną: „Cechy strzałów z pobliża – na powierzchni kości – z broni sportowej małokalibrowej”, uzyskując w roku 1964 tytuł docenta. Recenzentami tej pracy byli: prof. Bronisław Puchowski i prof. Jan Walczyński.

W okresie, kiedy docent Tadeusz Marcinkowski pracował w Poznaniu, ukazały się jego trzy podręczniki:

1. „Dowody rzeczowe w praktyce sądowo-lekarskiej: ślady krwi”.

  • „Medycyna Sądowa dla prawników” (ukazały się cztery wydania). Pozycja ta została skierowana do prawników, gdyż jej autor przez szereg lat miał zajęcia dydaktyczne (i egzaminy) dla studentów Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, dokąd dojeżdżał z Poznania a później ze Szczecina.
  • „Badania serologiczne w dochodzeniu ojcostwa” (ukazały się dwa wydania).

Ponadto opublikowano i inne Jego prace.

W okresie kiedy dr Tadeusz Marcinkowski wstąpił w szeregi pracowników Zakład zwyczajowo zajmował się nadal problematyką: tanatologii sądowo-lekarskiej, walki z umieralnością okołoporodową, zatruć grzybami, metodyki badań chemiczno-toksykologicznych, zwłaszcza wykrywania alkaloidów, serohematologii sądowo-lekarskiej. Szczególnym przedmiotem zainteresowania pracowników Zakładu i jego ówczesnego kierownika Edmunda Chróścielewskiego stały się zagadnienia wypadkowości drogowej. W okresie od 1952 r. 5 osób uzyskało w Zakładzie Medycyny Sądowej stopień doktora, a obok dra T. Marcinkowskiego (w roku 1964) habilitowały się jeszcze Halina Seyfriedowa, Stefan Raszeja uzyskując przy tym stopnie naukowe docenta.

W roku 1957 w Zakładzie zorganizowano Krajową Naradę Roboczą, poświęconą urazowości wśród dzieci, przy czym dominował tam aspekt profilaktyczny.

W Poznańskim Zakładzie w owym czasie zajmowano się też zagadnieniem patomorfogenezy niedodmy płuc u noworodków, co zaowocowało to m.in. napisanym przez E. Chróścielewskiego i H. Seyfriedową podręcznikiem sekcji zwłok płodu i noworodka, który ukazał się w dwu wydaniach w języku polskim (1954 i 1956), w którym podano własne spostrzeżenia nad zależnością między wyglądem błon szklistych a długością życia dziecka po urodzeniu. Stosunkowo liczne w owym czasie sekcje zwłok płodów i noworodków umożliwiły T. Marcinkowskiemu ukończenie w roku 1958 pracy na temat zmian morfologicznych w ośrodkowym układzie nerwowym płodów i noworodków w zespole niedodmowym. Wykazał on w niej m.in., że zmiany w warstwie ziarnistej móżdżku mogą pomóc w rozpoznawaniu śmierci wskutek niedotlenienia.

W Zakładzie Medycyny Sądowej w Poznaniu po raz pierwszy w Polsce wprowadzono do rutynowych badań na zawartość alkoholu etylowego w płynach ustrojowych metodę enzymatyczną (ADH), opracowaną w 1951 r. w Niemczech i w Szwecji, a zarazem dołożono starań do spopularyzowania tego sposobu analizy nie tylko w naszym kraju, ale i w Czechosłowacji (J. Pfeiffer, 1958, 1961). Posługując się tą metodą wykonano szereg prac eksperymentalnych, m.in. nad jej przydatnością w ocenie źródeł błędów w badaniach sądowo-lekarskich (J. Pfeiffer, 1963), przenikaniem płynów konserwujących przez ścianę pęcherza moczowego (T. Marcinkowski i J. Pfeiffer, 1962) oraz przemianą alkoholu etylowego.                            

 

Jednym z problemów, któremu poświęcono nieco więcej uwagi, było zagadnienie ubocznego działania antybiotyków. Na ten temat napisano kilka doniesień w językach: polskim, francuskim, czeskim i niemieckim oraz dość obszerną monografię pt.: „Śmiertelne powikłania po zastosowaniu antybiotyków” (E. Chróścielewski i T. Marcinkowski), która ukazała się w dwu wydaniach w 1964 i 1966 r. Podkreślano w niej potrzebę i celowość zapobiegania tym groźnym powikłaniom. Wspólnie z K. Gniewkowską T. Marcinkowski wykazał, że dodatnia próba penicylinowa u dzieci wypada znacznie częściej w następstwie uprzedniej hydrolizy penicyliny (1964).

Oprócz tego docent T. Marcinkowski opracował praktyczną modyfikację próby Lattesa oraz wykazał, że zagęszczenie rozcieńczonych roztworów krwi za pomocą bibuły może okazać się bardzo przydatne, gdyż przy wykrywaniu obecności barwnika krwi metoda ta swą czułością dorównuje metodzie spektograficznej, a nawet ją przewyższa (1958-1959). Stwierdził on ponadto, że posłużenie się bibułą umożliwia uzyskanie przeźroczystych roztworów do próby perecypitacyjnej Uhlenhutha z roztworów mętnych, z których nie można tego zmętnienia usunąć przez wirowanie lub innymi sposobami (1960). Docent Tadeusz Marcinkowski opracował również m.in. sposób wykrywania antygenów grupowych w śladach krwi za pomocą połączonych i zmodyfikowanych metod absorpcji, elucji aglutynin i potrójnie wiążącej aglutynacji (1965), ułatwiający badanie dowodów rzeczowych.

W roku 1968 ukazała się jego obszerna monografia na temat badania śladów krwi na dowodach rzeczowych, oparta o najnowsze zdobycze serohematologii sądowo-lekarskiej, o których wiadomości rozproszone są w różnojęzycznym piśmiennictwie. Z pracowni serologicznej Zakładu wyszło też szereg prac dotyczących genetyki populacyjnej, częstości wykluczeń ojcostwa w różnych układach i innych. Niemałym usprawnieniem badania śladów nasienia jest wykrywanie kwaśnej fosfatazy po uprzednim dokonaniu elektroforezy w żelu skrobiowym. Temat ten był przedmiotem pracy doktorskiej Z. Przybylskiego (1967) pt. „Zastosowanie elektroforezy w żelu skrobiowym w wykrywania kwaśnej fosfatazy w sądowo-lekarskich badaniach śladów nasienia”.

Problem uszkodzeń postrzałowych był kolejnym tematem kilku prac T. Marcinkowskiego, a m.in. również i jego pracy habilitacyjnej, dotyczącej zmian spostrzeganych w kościach po wystrzałach broni sportowej małokalibrowej. Wykazał on, że dużą rolę odgrywa tu działanie termiczne. Dzięki temu możliwa jest w pewnym zakresie ocena odległości strzału, nawet wtedy, gdy dysponujemy tylko samym materiałem kostnym lub jego fragmentami. Z tym to działaniem termicznym związane jest w dużej mierze zjawisko zniekształcenia się pocisków, co wykazał Tadeusz Marcinkowski w roku 1964 oraz wspólnie z Zygmuntem Przybylskim w roku 1967.

Dokładne oznaczenie czasu śmierci jest jednym z czołowych zagadnień tanatologii sądowo-lekarskiej. W pierwszym okresie po zgonie możliwe to jest m.in. dzięki badaniu pobudliwości mięśniowej na bodźce elektryczne. Dr Tadeusz Marcinkowski jeszcze w roku 1960 skonstruował taki przyrząd, opierając się na znanych schematach, co umożliwiło wykorzystanie tych badań w praktyce i opublikowanie doniesienia na ten temat (1961).

Celem pogłębienia osiągnięć w zakresie profilaktyki choroby hemolitycznej noworodków, Zakład nawiązał współpracę z I Kliniką Położnictwa i chorób kobiecych AM w Poznaniu. Owocem tego była praca doktorów Zygmunta Słomki i Tadeusza Marcinkowskiego wskazująca na istotną rolę oznaczeń cech fenotypowych i genotypowych układu Rh dla oceny prawdopodobieństwa wystąpienia konfliktu serologicznego między matką a płodem.

Tekst referatu opracował wnuk, Maciej Jerzy Marcinkowski na prośbę prof. Zygmunta Przybylskiego, kierownika Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu w latach 1985-2007.

Uzupełnienie:

Tadeusz Marcinkowski od 1974- 1988 r. kierował Zakładem Medycyny Sądowej na Wydziale Lekarskim Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie, w 1979 r. otrzymał tytuł naukowy profesora zwyczajnego nauk medycznych.  

8. listopada 2011 r. ukończywszy 94 lata odszedł na Wieczną Służbę…pozostaje w pamięci Bliskich, dawnych współpracowników, w tekstach książek które napisał i wiedzy w nich zawartej która jest przekazywana następnym pokoleniom medyków sądowych.

Był przykładem Prawdziwego Lekarza który działał w różnych specjalizacjach i poznał wszystkie tajemnice życia.

Odwiedzamy Go na Cmentarzu Junikowskim w Poznaniu by przeżyć chwilę zadumy nad przemijaniem ale też uporządkować tłoczące się w umysłach myśli i wreszcie porozmawiać. Porady których nam udzielał w trudnych sytuacjach życiowych i udziela nadal gdy stoimy nad Jego grobem, są nie tylko trafne mądre,  bezcenne … były i są naszym Drogowskazem i Światłem…

Syn, prof. dr hab. n. med. Jerzy T. Marcinkowski

Nowa nasza monografia …

Z wielką radością informuję, że docieramy do…. brzegu żmudnych prac redakcyjnych, gdyż z nami pracowało aż kilku Redaktorów z Wydawnictwa- za co jesteśmy bardzo wdzięczni. Też dziękujemy Recenzentom za wnikliwe i mądre uwagi….

Odpoczynek w panoramicznym spojrzeniu higieny psychicznej (Red) Marcinkowski JT,  Rosińska P, Konopielko Z, wyd. Uczelnia Łazarskiego, Warszawa, 2024 – taki to tytuł nosi nasza kolejna monografia- już 7 od czasu lockdownu pandemii Covid- 19, która okazała się dla nas darowanym okresem dla rozwijania tej właśnie działalności.

Oto fragment ze wstępu:

Temat odpoczynku stał się już modny. Omawia się go w mass mediach, proponowany jest w filmikach na YouTubie czy kontrolowany przez różne aplikacje smartfonowe, ale też obecny w licznych stale ukazujących się monografiach czy poradnikach. Człowiek od prawieków poszukiwał chwil wytchnienia, choćby po ciężkiej pracy. W miarę rozwoju cywilizacji pojęcie odpoczynku staje się jednak tak rozległe jak bezmiar oceanu i nieustannie na horyzoncie pojawiają się nowe zjawiska, często zaskakujące. Jeszcze niedawno nie było problemu nadmiaru informacji, często sprzecznych czy wręcz fake newsów docierających zewsząd.

Człowiek ze spokojem słuchał radia, czytał gazety, gawędził przy kawie z przyjaciółmi lub powtarzał ploteczki rozsiewane przez bacznie obserwujące świat sąsiadki. Obecnie zagubiony w szumie informacyjnym potrzebuje oddalenia, odpoczynku od całego świata, wyłączenia Internetu…

Kiedyś możliwa była ucieczka od nienawistnych spojrzeń czy komentarzy i plotek do swoich spokojnych, ustronnych miejsc, a teraz człowiek pozostaje samotnie i zwykle bezradnie w matni osaczających go hejterów.

Jak ważne są też relacje uczniów/ studentów z nauczycielami, podaje się w jednym z rozdziałów. Młody człowiek, wobec dynamicznego postępu nauki, w ramach edukacji zmuszany jest do przyswajania ogromu wiedzy – co bywa niedopasowane do możliwości każdego, jest przewlekle zmęczony, często też doświadcza złego traktowania, poniżania, o molestowaniu nie wspominając.

Te wszystkie czynniki, a nawet zwykłe nierozumienie potrzeb uczniów czy studentów, nakręcają spiralę przeżywanego przez nich stresu, prowadząc do zaburzeń zdrowia psychicznego czy wypalenia zawodowego w dorosłym życiu.

Problem, zwłaszcza dotyczący młodych medyków, wpływa na ich życie zawodowe, nie tylko na jakość pracy, ale przede wszystkim na relacje z pacjentem. A w tym przypadku zwykłym odpoczynkiem mogłaby być tylko poprawa systemu nauczania i przerwanie błędnego koła przemocy.

Odpoczynek współcześnie rozumie się jako ucieczkę od przewlekłego stresu, który przynosi pęd cywilizacyjny, ratunek przed wystąpieniem zaburzeń zdrowia psychicznego, ale też lek w sytuacjach, gdy człowiek, czując się jak maleńki trybik w złym otaczającym go świecie, staje się bezradny…

Odpoczynek to bardzo rozległy temat, różnorodność form, czasem wręcz wymuszany proponowanym stylem życia zunifikowanym dla wszystkich – modą (…)

My, dzieci z wczasów wagonowych ….

Wczasy wagonowe czasu PRL-u – wspomina Zofia Konopielko

W naszej najnowszej recenzowanej książce pt.:  ODPOCZYNEK W PANORAMICZNYM SPOJRZENIU HIGIENY PSYCHICZNEJ (red. Jerzy T. Marcinkowski, Paulina Rosińska, Zofia Konopielko), która w Wydawnictwie Uczelni Łazarskiego nabiera pod zaczarowaną ręką i umysłami redaktorów językowych i stylistycznych „dojrzałości”, zamieściłam poniższą opowieść. Jedna z recenzentek- Pani prof. Jadwiga Jośko- Ochojska zauważyła jej wartość nie tylko sentymentalną m.in. pisząc:

„Książka została napisała przez grono specjalistów zajmujących się higieną psychiczną, którzy z różnych punktów widzenia zaprezentowali ciekawe tematy dotyczące odpoczynku.
Sam pomysł takiego opracowania jest godny podziwu, gdyż na rynku wydawniczym niewiele jest książek na ten temat. Już historia odpoczynku wprowadza czytelnika w interesujące klimaty począwszy od starożytności po czasy współczesne.
Zaskakujący w tej części jest obszerny fragment tekstu opisujący wczasy wagonowe w okresie PRL-u. Autorka wspomina własne wczesne dzieciństwo na wymarzonych wtedy wczasach, rysując barwnie nie tylko emocje, ale również prezentując szczegóły wyposażenia wagonów i sposoby spędzania w nich czasu. Dla osób młodych będzie to ciekawa opowieść o życiu ich dziadków, a dla starszych – niezwykłe przeżycie  przypomnienie tamtych czasów”.Oto opowieści które snułam na przestrzeni ostatnich 10 lat i zamieszczałam w blogu http://zofiakonopielko.pl/?s=Wczasy+wagonowe. Są jak powracająca fala, nomen omen – morska 🙂 , bo wszak to tam wszystko się działo, ułożone raczej nie chronologicznie, czasem się powtarzają, ale tak je zachowuję, bo to zapiski emocji choć przy okazji obrazki tamtego czasu, którego już nie ma….

Jastarnio, gdzie się podziały nasze wczasy wagonowe?

To ja, Zosia, wtedy Łukaszewicz (ok. 1953 rok) – na stopniach wejścia do naszego wagonu…. pełnia lata … autor fotografii ojciec – Wacław Łukaszewicz

Gdzie parowozy z kłębami pary i sapaniem, z tamtych niezapomnianych lat połowy ubiegłego wieku ? Teraz eleganckie szynobusy przemierzają trasę Gdynia – Hel … czegoś żal…

I nadszedł rok 2014 – pobyt sylwestrowy w Jastarni. Odkrycie, że Wczasy Wagonowe jeszcze są – choć już została tylko znana mi jadalnia i recepcja – wagonów ani śladu …

Już kiedyś pisałam o moich wczasach wagonowych, ale nie mogę się powstrzymać od ponownego powrotu do tamtych czasów. Bo dzisiaj jestem na przystanku kolejowym na trasie wiodącej na Hel i gdy czytam jego nazwę – Jastarnia Wczasy – od razu pojawia się w sercu czułość pomieszana z radością i niewielką smutą, że jest inaczej niż drzewiej bywało…

Rozglądam się, wagonów nie ma, jednak za torami jest bardzo znajomy teren, jak kiedyś skromnie ogrodzony siatką z zamkniętą niestety bramą więc kontynuuję obserwacje z peronu kolejki. Z radością rozpoznaję przetrwałą z tamtych lat 50. ubiegłego wieku naszą jadalnię i przysadzistą recepcję. To właśnie z niej odbieraliśmy klucze, a potem gnaliśmy wzdłuż sznura wagonów by zidentyfikować ten nam przydzielony, jedyny… 

Bo lata 50. XX w. były przaśne, małowczasowe, bezcampingowe, co najwyżej brzydkonamiotowe.

A my, dzieci kolejarzy cieszyliśmy się tym, że cała rodzinka wybywała nad wakacyjne morze, piękne i szumne i w dodatku dostawała na te upojne wakacyjne dwa tygodnie cały wagon, tylko dla siebie. I wydawało się nam, że jesteśmy w dalekiej podróży… i niebawem nasz skład ruszy w siną dal…. Każdy wagon stał na własnych kołach i najprawdziwszych torach, był towarowy, taki do przewożenia koni czy krów, z metalowymi magicznymi kółkami przymocowanymi do wewnętrznych ścian. Uwielbiałam te kółka… Mieliśmy łóżka metalowe, zgrzebne koce i miskę oraz wiadro na sanitarne ablucje. Dopiero potem podłączono do każdego wagonu wodociąg i pojawiła się najprawdziwsza umywalka. Od tych lat wczesnodziecięcych, wagonowych pozostał mi miły charakterystyczny zapach, który niektórzy nazywali smrodkiem drewnianych wychodków obficie polewanych chlorowymi preparatami, z komponentą zapachu żywicy pobliskich sosen i morskiego słonego powietrzu. Ilekroć poczułam i nadal gdy poczuję podobny tamtemu zapach, teraz rzadko już spotykany, od razu wiem, że moje wczasy wagonowe tuż, tuż… oczywiście to tylko wyobraźnia ale uczucie to jest naprawdę bardzo, bardzo miłe… Nie ma już naszych wagonów ale zostają w pamięci tych, którym dawały radość tak niezwykłą w połowie ubiegłego wieku. I tak stojąc teraz na peronie w Jastarni Wczasy zadaję pytanie: Jastarnio, gdzie się podziały nasze wczasy wagonowe? Może wagony nie konserwowane rozsypały się w nicość, może komuś nie odpowiadał ich wygląd, bo wszak teraz jest to ośrodek wczasowy Instytutu Kolejnictwa. Nazwa brzmi dumnie, więc należało postawić domki drewniane dwuspadowe, brązem malowane a nasze wagony oddać na przemiał. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale się stało… Jeno dwa budynki o których wspomniałam na wstępie – jadalnia i recepcja – stoją jak kiedyś i pewnie śnią dawne czasy… I jeszcze się ostała stacja kolejowa z piękną nazwą Jastarnia Wczasy. Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy zmiana tej nazwy, ale kto wie… w końcu wszystko się zmienia i dobrze jest tak jak jest… Gdy teraz stoję na stacji Jastarnia Wczasy widzę tamten czas i już nie muszę wypatrywać moich wagonów, bo one są zapisane w moich oczach i głowie i wszystkich zmysłach… morze pachnie jak kiedyś i tak samo szumią wielkie sosny a gdzieś w dali miarowo uderzają fale o brzeg… niezmienne…

Takie były te wczasy wagonowe zachowane w mojej pamięci

To był czas niezwykły, magiczny. Gdy już poznałam smak wczasów wagonowych tęskniłam za nimi przez cały rok. Codziennie pytałam rodziców, kiedy wyjazd. I gdy wreszcie zbliżał się wraz z zapachami lata ten historyczny moment, wyłaziłam ze skóry ze szczęścia. Rodzice byli zapobiegliwi, więc wszystko przygotowywali przez kilka dni. Nie zapominali o ciepłej kołdrze dla swojej córeczki, gdyż lato w lipcu sprawiało niespodzianki. A to było przenikliwe zimno, a to lało przez całe urlopowe dwa tygodnie. Bywało, że przeciekały dachy wagonów, zalegała wilgoć i wszystko było w środku mokre. Tak więc poza ciuchami, a także garnuszkiem na zupę dla mojego Taty, który był na specjalnej poobozowej diecie, był jeszcze tobół z kołdrą. Bardzo go lubiłam, bo na twardej ławie pociągu, którym podróżowaliśmy Mama go rozwijała i smacznie spałam w mojej kołderce. Pierwsze wczasy wagonowe, które ujrzałam, były w Jastarni. Pociąg, który zmierzał na Hel, przemykał obok sznura wagonów, które stały na bocznicy. Zatrzymywał się nieopodal i do tej pory przystanek ten nosi nazwę – Jastarnia Wczasy – wagonowe. Właściwy Dworzec Kolejowy w Jastarni znajduje się kilka km dalej. Ktoś pisze w necie, że było tam spokojnie. Oczywiście było, za wyjątkiem tych chwil, kiedy obok przejeżdżał z impetem i gwizdem pociąg do i z Helu. Było to kilkanaście razy na dobę i wówczas drżały szyby w naszym mieszkalnym wagonie. Ale nam, kolejarzom to nie przeszkadzało, wszak to było wpisane w ten zawód…a nawet miłością było…

Moje najpiękniejsze wakacje. Podróż na wczasy wagonowe

Byłam tak mała, że nie wiedziałam co to wakacje, urlopy i wczasy. Miałam niewiele ponad 3 lata kiedy po raz pierwszy wybraliśmy się w wielką podróż. Przygotowania trwały dość długo, rodzice spakowali wielkie walizy i któregoś dnia opuściliśmy nasz dom i powędrowaliśmy na gorzowski dworzec. Dobrze, że był niedaleko, należało tylko przejść przez park i potem w dół ulicą Dworcową. Dworzec był wielki i zapełniony ludźmi. Nigdy przedtem tam nie byłam. Jedynym wielkim zgromadzeniem ludzi, które widziałam, to kościół. Ale tam ludzie siedzieli cicho, co najwyżej śpiewali i tak w ogóle nic ciekawego się tam nie działo. Tutaj wszyscy taszczyli jakieś bardzo ciekawe tajemnicze walizki, byli czerwoni z upału, mieli zdenerwowane oczy, ciągnęli za ręce swoje dzieci. Moi rodzice zachowywali się spokojnie i ten spokój mi się udzielał. Mogłam więc swobodnie i bez szarpania patrzeć sobie na wszystkich. Poszliśmy dostojnie na peron i tam było podobnie jak na dworcu, tylko trzeba było uważać, aby nie spaść na tory. Należało bezpiecznie odsunąć się od wysokiego brzegu przepaści peronu i spokojnie siedzieć na walizce. Zachwyciłam się dworcem i peronami. Od tej pory lubiłam takie miejsca. Wkrótce usłyszałam głośne sapanie i gwizd świdrujący uszy. I nagle w wielkich kłębach dymu wtoczyło się wielkie czarne, spocone i tłuste cielsko parowozu. Znałam bajkę Brzechwy pt Lokomotywa, więc byłam już uświadomiona i przygotowana do tej podróży. Ten wielki parowóz ciągnął co sił straszliwie dużo jednakowych wagonów. Ależ on musiał być silny i dzielny. Wagony były pękate i miały rzędy drzwi z oknami, które prowadziły bezpośrednio do przedziału. Każdy przedział miał swoje drzwi. Niesłychane. Zajęliśmy miejsca na ławce i wkrótce to co za oknem zaczęło gwałtownie uciekać. Siedziałam zauroczona i jak zwykle od razu poczułam się diabelnie głodna. Więc mama wyjęła kanapki i okazałego działkowego pomidora. Gdy nacisnęłam zębami gładki miąższ, trysnęła fontanna soku. I moja sukienka, z której byłam tak bardzo dumna- różowa w białe wzorki, wiązana na ramionach zamieniła się w pomidorową katastrofę. Nawet mama nie krzyczała, ale widziałam, że się zasmuciła. Niestety na wydobywanie nowej sukienki z wielkiej walizy, która już była wtłoczona na górną półkę, czasu nie było. Bo zanim się obejrzeliśmy był Krzyż – czyli nasza stacja przesiadkowa. Rodzice ponownie wytaszczyli walizy i mnie przy okazji. Po jakimś tam czasie nadjechał inny pociąg, do którego z wielkim trudem udało się nam wepchnąć. Niektórzy pasażerowie podawali bagaże a nawet dzieci przez okna. Był potworny wakacyjny tłok. Ale myśmy mieli bilety tzw. klasy I, i tam było nieco luźniej. Tato biegał wzdłuż przedziałów i w końcu gdzieś wypatrzył miejsce dla mamy i dla mnie. Sam zwykle stał na korytarzu. Gdy nadchodziła noc, rozpoczęłam się układać do snu. Oczywiście rozłożyłam się na kolanach mojej mamy i smacznie spałam. Gdy tylko rodzice mnie budzili bo była kolejna przesiadka, półprzytomna, ale dziarska kroczyłam z nimi, po czym układałam się i pytałam mamę- czy mogę zasnąć. Mama się zgadzała, więc ja dalej chrapałam. To zostało mi do dziś. Potrafię zasnąć w pół sekundy, spać dowolnie długo lub krótko, wybudzam się kiedy trzeba całkiem przytomna po czym mogę spać dalej, jeśli tylko można. Dzięki temu przetrwałam te lata, kiedy dyżurowałam w szpitalach zwykle dwa razy w tygodniu

Dziecięce nadmorskie zachwyty

Idę nadbałtycką plażą, piasek poskrzypuje piszcząc pod stopami, śnieżny jak prawie nigdzie na świecie, muszelki bieleją i jestem znowu małą dziewczynką, która przeżywa swoje pierwsze zachwyty. Wczasy wagonowe w Jastarni, rozpuszczone przez letników mewy stukające o świcie w dach by chlebek dostać, las „komarzasty” i wreszcie wydma przecudna z narastającym szumem. Szumem, który odnajduję teraz w wiatrem kołysanych koronach wielkich sosen mojej nadbużańskiej Puszczy Białej, niezapomnianym, zapachowym jedynym takim. I przyspieszony wydmowy bieg by zobaczyć to, co wiecznie żywe, dyszące jak wielkie leżące zwierzę, z falującym ciałem zamykającym horyzont. Dookolny krajobraz zapierający dech i smak soli na wargach. I po wydmowym biegu długie stanie w wielkim zachwycie. Takie dzieciństwo to skarb przechowywany w pamięci i sercu długo, mieszkający we mnie na stałe. I potem tuptanie brzegiem morza, stopy podmywane przez fale, zabierające piasek spod stóp. Cudne zjawisko ….Potem oglądanie tego, co morze wyrzuciło. W tamtych przaśnych latach 50.-60. ubiegłego wieku zachwycało wszystko- oglądane po raz pierwszy w życiu plastikowe butelki z rysunkami pomarańczy leżące na plaży czy kartony z dziwnymi zagranicznymi napisami i malunkiem krowy, jakieś deski skrzynkowe na których też wypatrywało się egzotycznych dla nas wtedy napisów z krajów, które były dla nas za żelazną kurtyną, a to my raczej byliśmy nią zamknięci….Tak, morze było dla nas oknem na świat, inny, niedostępny, fascynujący a wymienione śmieci jawiły się jak listy z tych dalekich krajów. Gdy już naoglądaliśmy się tych zamorskich dziwów, przychodziła pora na drobiażdżki plażowe- śnieżne, delikatnie rzeźbione muszelki, maleńkie bezbarwne galaretki z centrycznym nikłym rysunkiem malowanym na błękitno lub różowo to były ciała meduz, a wreszcie wyrzucone na brzeg krzaczaste, dziwne rośliny. O nich to rodzice mówili, że jod dostarczają, a nawet magazynują go w pięknych kształtnych pęcherzykach, które też zadziwiały. Takich roślinek nigdy przedtem ani potem nie widywałam….I teraz, gdy tak po prawie 70 latach sobie idę plażą wypatruję podobnie jak kiedyś. Plastikowe butelki czy puszki z zagranicznymi napisami już się nie walają na plaży, zresztą nie byłyby już taką atrakcją jak kiedyś, bo pełno ich na półkach naszych sklepów. A dzisiejsze pokolenie często nawet nie wie, że mleko daje krowa. Myślą, że od razu jest w kartonie.

Zostały tu tylko piękne muszelki i maleńkie otoczaki. Ożywiam się gdy nagle widzę drobną wysuszoną krzewinkę ze znajomymi bursztynowymi pęcherzykami, którą Mama kiedyś nazywała morszczynem mówiąc, że daje zbawienny dla człowieka jod. Jod unoszący się w morskim aeorozolu- powietrzu które należało głęboko wdychać. A już myślałam, że nigdzie jej, tej roślinki nie ma, bo czytałam, że zanieczyszczony Bałtyk ją uśmiercił. Ale jednak jest….

I wszystko jest jak kiedyś i tylko dziwne, że podbiec jakoś trudno i nogi szurają z większym trudem po piasku . Ale co tam…było pięknie i jest pięknie…

Urok wczasów wagonowych…

Wagony, upragnione ukochane wagony. Wagony w Jastarni, w tym pamiętnym 1951 r., kiedy tam byliśmy pierwszy raz stały na torach i własnych kołach. Miało to swój niepowtarzalny urok. Wczasy wagonowe w Mielnie, kiedy tam bywaliśmy w latach późniejszych już zdjęto z kół i stały na betonowych legarach, biedne z tego powodu w moich oczach bo jakby ułomne. Obok sznurów wagonów, od strony lasu pokazywał się niski obszerny przeszklony pawilon, a którym mieściła się recepcja, świetlica i stołówka. Wszystko to odnalazłam tam niedawno, trochę zaniedbane, ale ze śladami dawnego uroku. Po przyjeździe i otrzymaniu kluczy w recepcji, gorączkowo szukałam naszego wagonu. Porównywałam numery napisane na każdym niby domku, z numerem przypiętym do klucza. To była super zabawa, z dreszczykiem emocji nawet. Z daleka usiłowałam zgadywać, który to może być i gdy pasowało to z przyznanym numerem, cieszyłam się a jeśli nie, też nie było problemu- akceptowałam każdy wagon położony w dowolnym miejscu. Wagony były pomalowane na kolor zielony i miały urocze małe okienka. Uwielbiałam takie okienka i małe domki. Do wagonu wchodziło się po dość stromych drewnianych schodkach. Cudnie pachniały świeżym drewnem i jak wspominali Rodzice już pierwszego dnia pobytu z nich spadłam, na szczęście nie doznając urazu. Tego nie pamiętam, ale nie miałam lęku przed tymi schodkami, a mój podziw i zachwyt trwał. Po otwarciu drzwi wchodziłam z zapałem do środka. W necie nie opisano, jak wyglądało wnętrze takiego wagonu. Otóż były to pierwotnie wagony do przewozu bydła a może także żołnierzy z końmi w czasie gdy trwała jakże nieodległa jeszcze wtedy wojna. Zachwycałam się surowymi pobielonymi ścianami z których wystawały tajemnicze metalowe kółka. Było to cudnie fascynujące. Tato powiedział, że do tych kółek przymocowywano zwierzęta, by nie przemieszczały się podczas jazdy. Od razu sobie wyobrażałam, że niedługo nasz pociąg sapnie i ruszy w siną dal. Stale miałam poczucie, że jesteśmy w długiej i fajnej podróży w nieznane. W rogach wagonu stały metalowe łóżka, przykryte sztywnym gryzącym zgrzebnym kraciastym kocem. Tato od razu zsuwał dwa i ja miałam super spanie pomiędzy rodzicami, czasami tylko wpadając w szparę pomiędzy łóżkami. Pod cudnym maleńkim okienkiem przez które widać było stołówkę i wielkie nadmorskie sosny, mieściła się umywalka ze zbiornikiem na wodę oraz wiadro umieszczone pod nią. W tych pierwszych latach nie było łazienki i kuchni jak pisze ktoś w necie. Wodę przynosiło się z kranu zlokalizowanego niedaleko stołówki a WC mieścił się poza obrębem wagonów, był drewniany, z dziurami do siedzenia w desce mocno cuchnący chlorem. Od tej pory, jeśli jeszcze gdzieś poczuję zapach chloru, od razu mam skojarzenia, całkiem miłe, nie jakieś obrzydliwe, z tymi WC-tami wczasowymi z mojego dzieciństwa. Tato nalewał wodę do zbiornika, który mieścił się nad umywalką a potem wynosił pełen wiadro gdzieś poza wagon, a może wylewał pod wagon- nie pomnę.

Przebudzenie w wagonie

Zasypiałam w moim wagonie zmęczona podróżą, wrażeniami i tą wielką radością, której doświadczyłam. Nad ranem budziło nas tupanie po dachu. Okazało się, że to przybywały w odwiedziny mewy i tupaniem oraz uderzaniem dziobów w blaszany dach dopominały się chleba. Już wiedziały, że mogą mieć tutaj dodatkową ucztę i do rybek konsumowanych nad morzem dostaną resztki suchego chleba. Czasami budziło nas w nocy uporczywe miarowe drobne dźwięki. To zaczynało padać. Krople deszczu odliczały czas i też było cudnie. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego rodzice nagle tracili humor. Mieli już doświadczenie, że kiedy w lipcu, a szczególnie gdy oni przybędą nad morze, zaczyna padać, to taka pogoda może się utrzymywać przez całe dwa tygodnie. Ale ja lubiłam deszcz, taplanie w kałużach i inne zabawy w błocie.

My, dzieci z wczasów wagonowych

Dzisiaj, przeglądając treść tego blogu, napotkałam nie zauważone wcześniej komentarze. Zaistniały pod wpisem o wczasach wagonowych. I rozmarzyłam się. Jak widać nie jestem osamotniona we wspomnieniach. Bo: 30 marca 2014 r. marek52 napisał: „Witam, byłem w Jastarni na wczasach wagonowych z rodzicami. Miałem wtedy 16 lat. Poznałem na wczasach dziewczynę, która pracowała przez okres wakacji w kuchni. Cudowne lata młodości. Od kilku lat jeżdżę na wczasy do Juraty i wspominam tamte cudowne dni. Pozdrawiam”. Potem osoba o nicku nnn pisze: „Hej! Sama jeździłam na wakacje do wagonów jako dziecko – najpierw do Darłówka, potem też na Hel. Helu już nie ma, ale o dziwo – Darłówko dalej prężnie działa, nawet stronę internetową mają. Może pora odświeżyć wspomnienia? Warunki lepsze niż wtedy, ale czar chyba ten sam”. I wreszcie Wiesław:„ mam 64 lata mając 10 lat w 1960 pierwszy raz zobaczyłem morze, byłem na wczasach wagonowych w Jastarni. Wagony w których mieszkaliśmy, jak pamiętam, były jak na tamte czasy przyzwoite. Stołówka była w dużym pawilonie do której trzeba było przejść kawałek drogi. Pamiętam byłem z ojcem i siostrą, a pogoda była jak w Chorwacji. Były to wakacje dla nas wspaniałe. Do Krakowa gdzie mieszkam do dziś przyjechałem opalony i zadowolony. Tam poznałem koleżankę z GLIWIC JADZIĘ … Jadziu życzę zdrowia .Wiesław”.

A ja wspominam wakacje z Pawłem Konopielko, który zginął tragicznie w 1998 r. a był mi jak brat. Przyjeżdżał do nas na wczasy wagonowe z nieodłącznym plecakiem i na chudych, bocianich nogach pędził za mną nad morze, mówiąc „idę, bo jeszcze się utopi”….odszedł przedwcześnie. Zajęci swoim dorosłym życiem nie zdążyliśmy pogadać pod duszam, powspominać… a teraz już jest za późno….

I jeszcze jedna niezwykła historia czułej znajomości z Elą K. – teraz już wiemy, że nie tylko blogowej, ale też sięgającej czasu dzieciństwa. Również i Ona spędzała wakacje na wczasach wagonowych ale w Międzyzdrojach. Te same doznania, wspomnienia i wspólne fale – chyba nie Bałtyku ale może jednak ukształtowane jego szumem J Na zdjęciu czołowym tego wpisu dwaj bracia Eli- którzy obecnie są poważnymi profesorami medycyny …..

Spotkania z dziką przyrodą i wędrowcami- opowieści Julii

Kiedy po wydaniu już kilku monografii przyszedł do nas pomysł na napisanie książki o Odpoczynku, temacie tak obecnie modnym, omawianym w massmediach i licznych już książkach, chcieliśmy by była trochę inna. Jeszcze czekamy na dwóch Autorów, szlifujemy całość, potem recenzenci  i mamy nadzieję na wydanie może w połowie przyszłego roku, bo proces wydawniczy trwa dość długo….Jedną z zaproszonych Autorek jest Julia Jancelewicz- niedawna absolwentka szwedzkiej i kanadyjskiej uczelni (Swedish University of Agricultural Sciences/ University of British Columbia) i już pracująca w  G3 Consulting Ltd., Surrey/ Vancouver. Oto fragment Jej rozdziału – fascynująco i w pięknym stylu poprowadzonej opowieści  pod roboczym tytułem: Dzika przyroda i odpoczynek nad którym dyskutujemy, bo samo określenie  „odpoczynek” nie oddaje potężnego ładunku emocji, przeżyć i wrażeń w tym czasie wolnym od nauki, czyli jednak czasie odpoczynku  … Liczę Julio, że błyśniesz propozycją tematu J a też za Twoje książki w przyszłości- trzymamy mocno  kciuki….

(zauważyliśmy jak pięknie ta młoda Autorka opowiada, tym bardziej a może dlatego że jest mgr inż. leśnictwa-  a mawia się, że obecna młodzież pisać nie umie 🙂 )

„W 2021 r. brałam udział w trwającej osiem dni wyprawie studentów wydziału leśnego University of British Columbia. Trasa wiodła przez dzikie plaże, klify i lasy deszczowe zachodniego wybrzeża wyspy Vancouver. Miałam wtedy okazję osobiście  doświadczyć, jak zbawienny wpływ ma odosobnienie w naturze na zdrowie psychiczne i odpoczynek. Zdobyte tam doświadczenia i wynikające z nich wnioski stały się kanwą niniejszego opracowania. (…).

Siedzimy przy ognisku. Płomienie trzaskają, co jakiś czas rozlega się głośny syk, gdy woda uwięziona w drewnie wyrzuconym przez morze wydostaje się przez szpary na zewnątrz pod wysokim ciśnieniem, powodując fontanny iskier. Fale oceanu rozbijają się o skały. Zarówno w kierunku północnym, jak i południowym, dziesiątkami kilometrów ciągnie się dzicz. Szlak zachodniego wybrzeża wyspy Vancouver, jeden z najpiękniejszych i najdzikszych szlaków na świecie. Ogień otacza konstrukcja ze spiętrzonych żerdzi i gałęzi, obwieszona girlandami skarpet, spodni, getrów i koszulek. Ubrania już nigdy nie utracą zapachu dymu, ale dla ludzi, którzy je noszą, to żadna przeszkoda, a wręcz wartość dodana. Od czasu do czasu słychać ostrzegawczy okrzyk, gdy czyjaś skarpetka, powieszona zbyt blisko ognia, zaczyna dymić i brązowieć. Wtedy właściciel rzuca się na ratunek cennej odzieży, lub gdy akurat nie ma go przy ogniu, bo udał się umyć zęby przy rzece, inni uprzejmie przewieszają skarpetę na bezpieczniej usytuowany konar. Stracić skarpetę na trwającym nawet dziesięć dni szlaku zachodniego wybrzeża to problem, ponieważ większość osób ogranicza się do dwóch lub trzech par, aby zminimalizować wagę plecaka. Zamiast kiełbasek, na patykach, jak na rożnach, obracane są mokre buty. Widać bardzo dobrze, kto przyszedł z lasu, a kto szedł plażą- niektóre buty unurzane są w błocie, na innych w miarę wysychania pojawiają się białe zacieki z oceanicznej soli. Wszystkie buty są znoszone i noszą ślady przebytych wędrówek. Siedzący wokół ogniska patrzą w ogień i grzeją stopy, za wyjątkiem dwójki, która jest zwrócona plecami do ognia. Jedna osoba obserwuje niedźwiedzia który żeruje od północy, druga osoba – jego większego kolegę, który buszuje pośród skał kilkaset metrów na południe od nas. Kilka puszek sprayu odstraszającego niedźwiedzie jest stale pod ręką. Gdy wartownicy się zmęczą lub będą chcieli zrobić sobie coś do jedzenia, kolejne osoby zajmą ich miejsce i będą obserwować, czy aby żaden z niedźwiedzi nie wykazuje nami zbyt dużego zainteresowania i nie podchodzi zbyt blisko pragnąc spróbować naszych liofilizowanych porcji zalewanych wrzątkiem i jedzonych prosto z saszetek. Turystyczne kuchenki szumią cicho. Ci, którzy chcą oszczędzać cenne paliwo, stawiają garnki i metalowe kubki bezpośrednio na palących się gałęziach. Wiąże to się jednak z ryzykiem- konstrukcja ogniska od czasu do czasu osuwa się i z trudem zdobyta woda z sykiem znika w kontakcie z rozżarzonymi węglami. Wtedy trzeba znów iść nad strumień, napełnić butelkę, mozolnie przepuścić brunatno-czerwoną wodę przez filtr, pompując dłońmi gumowy uchwyt, wrzucić tabletki z chlorem, poczekać 15 minut, i dopiero można znów próbować zagrzać wodę na herbatę. Za każdym razem, gdy w domu odkręcam kran i podstawiam pod niego szklankę, dziwię się, jakie to niesamowite, że w taki prosty sposób możemy codziennie zdobyć wodę do picia. Skupianie się na właśnie takich małych rzeczach, za które możemy być wdzięczni, bardzo pozytywnie wpływa na zdrowie psychiczne i samopoczucie. Ogromna większość ludzi nie ma pojęcia jak wielkim darem są krany w naszych domach. Spędzenie tygodnia w dziczy, gdzie namiot dający schronienie, jedzenie i ubranie niesie się na plecach, ukazuje nową perspektywę i pozwala docenić małe rzeczy, które zwykle bierzemy za pewnik, jak właśnie czysta, zdatna do picia woda w kranie lub sucha poduszka, na której można złożyć zmęczoną głowę po dniu pracy”. Cdn.

Dziękuję Julio Jancelewicz za to zdjęcie. Taka potężna przyroda i Ty, taka malutka ale o wielkiej mocy !!!

Opowieść o Nadludzkim Człowieku

Gdy redaktorzy naukowi – uznani specjaliści swoich dziedzin (m.in. prof. Elżbieta Krajewska – Kułak)-  planując  pozycję dotyczącej medycznego, społecznego, prawnego i kulturowego aspektu kontekstu Dextera zwrócili się do nas z propozycją napisania rozdziału od razu przyszedł na myśl niezwykły Człowiek, którego w różnym stopniu poznaliśmy  i stale żyje w naszej pamięci – śp. Remigiusz Drzewiecki (ps. LUCA, Laudanozyna). I m.in. zamieściliśmy tam opowieść o Nim, Człowieku Niebanalnym, Lekarzu- Policjancie, walczącym o prawdę i sprawiedliwość ale z otwartą przyłbicą, podpisując się zawsze imieniem i nazwiskiem a skutki tych działań podajemy w cytowanym poniżej fragmencie. Książka właśnie się ukazała w wersji papierowej i elektronicznej:  https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/konteksty-dextera-medyczny-spoleczny-prawny-i-kulturowy/.  


Niepokorna i bezkompromisowa osobowość Remigiusza Drzewieckiego
Remigiusz Drzewiecki walczył od dawna z nieprawościami w służbach. I to z odkrytą przyłbicą – nie pisząc anonimów, co bywa powszechne, nie ferując wyroków. Swoje uwagi zgłaszał przełożonym i kierował mnóstwo pism z opisami sytuacji, które podpisywał imieniem i nazwiskiem. Efekt był taki, że media postrzegały go jako bohatera. Pisano o nim: „Lekarza z policyjnego laboratorium w Szczecinie przełożeni wysłali na ulicę, bo pisał raporty na nieprawidłowości w komendzie. To po jego doniesieniu policja wszczęła postępowanie przeciw komendantowi wojewódzkiemu. Teraz Remigiusz Drzewiecki, lekarz w stopniu posterunkowego, rano jeździ karetką, a wieczorem w mundurze patroluje ulice. Na przykład we wtorek od godz. 15 do 23 chodzi w patrolu, w środę o godz. 7 bierze dyżur w pogotowiu, a już o godz. 18 wchodzi na kolejny patrol do drugiej w nocy. Drzewiecki osiem lat temu skończył studia lekarskie na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Pracował jako lekarz wojskowy, jeździł w pogotowiu. Przez ostatnie dwa lata w laboratorium Komendy Wojewódzkiej Policji (KWP) robił oględziny zwłok, badał zatrzymanych, zabezpieczał w karetce akcje oddziałów prewencji oraz ćwiczenia na strzelnicy. – Chciałbym być koronerem, mówił…”*.
Inny cytat: „Jest niepokorny i bezkompromisowy. […] Drzewiecki próbował też poprawić warunki pracy – wywalczył np. jednorazowe kombinezony do badania zwłok, ale już nie udało mu się wyprosić montażu zlewu w gabinecie, defibrylatora do policyjnej karetki oraz pieczątki, dzięki której mógłby dla potrzeb policji sporządzać karty zgonu – teraz robią to za dodatkowe pieniądze lekarze z zewnątrz. Wreszcie, kilka dni temu, założył Komitet Obrony Policjantów. W zamian przełożeni wysłali go na ulicę […]. Stara się. W ciągu dwóch miesięcy wypisał ok. 60 mandatów. Obstawiał też ostatni weekendowy mecz Pogoni […]. Rzecznik prasowy zachodniopomorskiej policji mówi: «Po prostu nie potrzebujemy lekarza w laboratorium kryminalistycznym». Przełożeni zaproponowali Drzewieckiemu pracę genetyka, ale odmówił: – Nie chcę być laborantem, jestem lekarzem – tłumaczy. – Ale odmówił też wyjazdów w karetce, bo nie było w niej defibrylatora, na który nas nie stać. – Jest arogancki i niezrównoważony psychicznie: napisał ok. 30 raportów i pół inspektoratu ma przy tym zajęcie! – mówi ów rzecznik. Inaczej uważa zwierzchnik Drzewieckiego w pogotowiu ratunkowym. – To dobry pracownik, nie mam zastrzeżeń ani do niego, ani do jego fachowości”.
Dalej autor przytacza przykłady innych pracowników, którzy ujawniali np. kontakty komendantów z miejscowym półświatkiem. Remigiusz Drzewiecki i tak miał szczęście, że trafił tylko na ulicę, bo innych niewygodnych oskarżano o pomówienia i osadzano w więzieniu. W tej sprawie zabrał głos prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – „To absurd. Obywatel nie może odpowiadać za to, co napisał w skardze do organów władzy”. Remigiusz Drzewiecki często zmieniał pracę. Uzyskał tytuł specjalisty z medycyny ratunkowej. Stale zabierał głos w mediach. Na przykład w 2016 r. na portalu miasta Płońsk  opublikowano: „List Remigiusza Drzewieckiego nadesłany do redakcji (publikacja bez ingerencji redakcji w treść, zgodnie z zastrzeżeniem autora listu)”.
Oto jego fragmenty: „Czytałem artykuł dotyczący agonii Szpitala Powiatowego w Płońsku… Płacze moje serce, byłem z Wami przez 4 lata swojego posługiwania w Płońsku i Raciążu, widziałem wszystko, agresywnych lekarzy, lekarzy niebadających pacjentów i odsyłających ich samopas na pewną śmierć, pracowałem z lekarzem bijącym po twarzy syna chorej na oddziale chirurgicznym, w zimie chodzącym w futrze z lisów i mającym czapkę jak ruski kniaź. Pracowałem ze zdemenciałym starcem 81-letnim chirurgiem, który w czasie dyżuru w pogotowiu ratunkowym w Płońsku dostał obrzęku płuc i umierający został zniesiony na krześle wprost na OIOM, po czym po 3 dniach wrócił i udaje, że dalej was leczy… Pracowałem w pomieszczeniach pozbawionych podłogi, w karetkach bez klamek z uszkodzonymi wahaczami przednimi kół, mając świadomość, że za każdym razem wsiadam do ambulansu jak pilot kamikaze, bez szans na powrót… Pracowałem z lekarzem, który w trzecią dobę po zawale serca chytry na pieniądze wrócił na cztery doby dyżuru do pogotowia w Płońsku, pracowałem z ordynatorem, który tracił kontakt ze świadomością, pracowałem z jego podwładną, która dyżurowała na SOR w Płońsku po cztery doby pod rząd, pracowałem z kardiologiem, który chwalił się, że dziś nie jest wyjątkowo pijany […] Nic nie trwa wiecznie. Wieczna jest tylko Prawda, która nas wszystkich wyzwoli i potępienie dla tych, którzy zniszczyli ludzi, ten cudowny Szpital i tych, co pozostali bezczynni. Dla nich nie znajdę wybaczenia. Dla nich tylko wygnanie. FIAT. Podpisał: Remigiusz Drzewiecki, lekarz, od marca 2016 specjalista medycyny ratunkowej, weteran Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, osoba niekarana o nieposzlakowanej opinii, świadek wierny i prawdomówny… Szczecin, w dniu 03 sierpnia 2016 r.”.
Wyrok bez sądu na Remigiuszu Drzewieckim
W grudniu 2020 r. na portalach internetowych i w prasie regionalnej pojawiły się tytuły stopniujące napięcie wśród czytelników: „Wrocław. Kontrowersje wokół zmarłego lekarza. Kim był Remigiusz D.?; Makabryczne odkrycie. Martwy lekarz w hotelu, znaleziono materiały pedofilskie; Czy zmarły lekarz wykorzystywał pacjentów? Szpital w szoku; Wrocław. Lekarz zmarł z przedawkowania narkotyków; Lekarz wampir z Wrocławia. Kim był Remigiusz D.?17; Wrocław. Zmarły lekarz był pedofilem? Szpital wydał oświadczenie18 ; LEKARZ – WAMPIR z Wrocławia: W dzień słuchał Mozarta, w nocy smarował się krwią? Kim był Remigiusz D.?”.
Do wydarzenia, które miało miejsce 4 grudnia 2020 r., powrócono na opiniotwórczym portalu Medonet w maju 2021. Podano tam przebieg historii oparty jedynie na zeznaniach osób podających się za świadków i podobno dokonanej analizy materiałów zawartych w telefonie zmarłego. „Plotkowano, że pracuje tak dużo, bo potrzebuje pieniędzy na narkotyki. W ostatnim miesiącu miał 22 dyżury!
W pracy jednak nigdy nie pojawiał się pod ich wpływem – mówił jeden ze współpracowników denata”.
Jak donosiła „Gazeta Wyborcza”, był uważany za człowieka konfliktowego i czepialskiego. Słuchał muzyki klasycznej i marzył o karierze lekarza. Z kolei na portalu naszemiasto.pl można było przeczytać: „Lekarz pochodził z Wągrowca (woj. wielkopolskie). W jednym z wywiadów zdradził, że od dziecka marzył, by zostać lekarzem. Remigiusz D. ukończył studia na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. «Ciągnęło mnie do tego, odkąd tylko skończyłem cztery latka. Ja nie badałem misiów w przedszkolu, ja robiłem im operacje. Na swoim rowerku goniłem pędzące do pacjentów karetki pogotowia»”.
Remigiusz Drzewiecki po sześciu latach edukacji został lekarzem z wojskowym stopniem oficera. „Po akademii medycznej, w 1998 roku, odbyłem staż podyplomowy w Elblągu. Po roku zostałem dowódcą Kompanii Medycznej oraz kierownikiem Ambulatorium, a także szefem Poligonowej Służby Zdrowia w 55. Pułku Obrony Przeciwlotniczej w Szczecinie. W międzyczasie zostałem mianowany porucznikiem Wojska Polskiego przez MON” . Właśnie w tym okresie na stałe związał się ze Szczecinem. Kupił tam mieszkanie i zaczął pracę jako kierownik zespołu „na karetkach”. Został także policjantem: „W 2003 roku zwróciłem się do Komendanta Wojewódzkiego Policji w Szczecinie o służbę w Laboratorium Kryminalistycznym przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Szczecinie. Dokonałem tam dokładnie 66 oględzin procesowych zabójstw w bardzo głośnych dla tego terenu sprawach kryminalnych. Do moich obowiązków należało także m.in. pobieranie DNA od osób wytypowanych jako sprawcy mordu. Przemiany w Policji owocowały likwidacją Pracowni Medycyny Kryminalnej, ja zostałem przeniesiony do Oddziału Prewencji Policji KWP Szczecin do patrolowania ulic. Rano jeździłem w karetce, a wieczorem byłem policjantem. Jestem jednak przede wszystkim lekarzem. Bycie ‘krawężnikiem’ to nie moja bajka. Odszedłem z Policji. Mogę się jednak pochwalić, że jako jedyny lekarz ukończyłem Szkołę Policji w Pile, profil dochodzeniowo-śledczy o specjalności operacyjno-rozpoznawczej”.
Drzewiecki pracował w kilkunastu szpitalach w Polsce, m.in. w Warszawie, Wałczu, Pile, Brzegu, Gorzowie Wielkopolskim, Poznaniu, Szczecinie czy Ełku. W 2017 r. pracował jako lekarz w zespole ratownictwa medycznego w miejscowym szpitalu rodzinnego Wągrowca. Ostatnim jego miejscem pracy był Szpital Wojskowy we Wrocławiu”. Według ustaleń „Gazety Wyborczej” w ostatnim miesiącu pracy miał podjąć 22 dyżury lekarskie! Ta sama gazeta oraz „Super Express” podały, że lekarz mógł usypiać swoich pacjentów, by wykorzystywać ich seksualnie. Prokuratura nie potwierdziła tych doniesień.

Remigiusz Drzewiecki miał dwa marzenia. Jedno: by został powołany w Polsce urząd koronera i wówczas pełniłby tę funkcję. W 2019 r.: mówił: „Jeśli wszystko potoczy się po mojej myśli, na wiosnę będę miał egzamin i zostanę specjalistą medycyny paliatywnej. Stworzę w przyszłości własne Hospicjum dla chorych wykluczonych. To pewne”. Przez dwa lata pełnił posługę w hospicjum Palium w Poznaniu. To właśnie z tą medyczną specjalizacją wiązał zawodową przyszłość. W czerwcu 2020 r. zdał egzamin specjalizacyjny z medycyny paliatywnej.
Epilog?
Od wydania wyroku przez media (bez sądu!!!) zapanowała w nich cisza. Czyżby tak długo prowadzono dochodzenie w sprawie? Wobec opieszałości sądów wszystko jest możliwe.
Wieloletni przyjaciele Drzewieckiego, jego współpracownicy i osoby, z którymi utrzymywał sporadyczne kontakty, jak Jerzy T. Marcinkowski, twierdzą, że Luca zachwycał erudycją, pasją i stałym pragnieniem, by szukać prawdy, docierać do źródeł. Może aż za bardzo… Widząc nieprawidłowości, mógł milczeć, jak większość społeczeństwa, co najwyżej pisać anonimy, lub jak Dexter samemu wymierzać sprawiedliwość. Szedł zbyt prostą drogą… Wieloletnia przyjaciółka i przez długi czas współpracownica Remigiusza Drzewieckiego, już po jego tragicznej, przedwczesnej śmierci, w styczniu 2021 r. napisała  list.  Jest on swoistą rozmową ze zmarłym będącym już „poza granicą cienia”: „[…] Kontakt z naszym Guru – Śp. Profesorem Tadeuszem Marcinkowskim uświadamiał dążenie do realizacji ambitnych planów. Część z nich udało się zrealizować, a resztę przyćmiło oddalenie i Twoje odejście. Choć mówiłeś o rychłej śmierci, tłumaczyłam, że to niedorzeczne. Myliłam się, niestety. Postawiłeś na życie treściwe i szybkie, bo w biegu łapałeś uciekające chwile. Spełniałeś się inaczej, dawałeś się ponieść uniesieniom, egzaltacji i zwątpieniom […]”.Gdy po tragicznej śmierci Remigiusza Drzewieckiego przytaczano jego życiorys oraz domniemane okoliczności śmierci, jeden z internautów napisał następujący komentarz: „Po prostu za słaba psychika do takiego zawodu. Zbyt wiele zobaczył. Nie wytrzymał”**. Pozostajemy w niepewności, czy faktycznie słaba psychika, czy nadludzka siła ?

*Pozycje z których pochodzą wszystkie cytowania posiadają autorzy rozdziału.

**Marcinkowski JT, Konopielko Z, Rosińska P, Klimberg A,  Inni niż Dexter. Opowieść w kilku odsłonach, podrozdział 1. HISTORIA REMIGIUSZA DRZEWIECKIEGO, str. 193-211 w:  KONTEKSTY DEXTERA…Medyczny, społeczny, prawny i kulturowy (red. Krajewska-Kułak E, Guzowski A, Surendra A, Wiśniewska PM), Wydawnictwo Naukowe SILVA RERUM, Poznań – Białystok 2023

O fenomenie odbioru społecznego Dextera, postaci powieściowo – filmowej pisze we Wprowadzeniu jedna z Redaktorek – Paulina Wiśniewska :  

 ***„Dexter Morgan to bohater powieści, na podstawie której nakręcono serial telewizyjny produkcji Showtime. Pierwszy odcinek został wyemitowany w USA 1 października 2006 r., ostatni – 22 września 2013 r. (…) . Powstało łącznie 96 odcinków w ramach ośmiu sezonów. Dexter Morgan stał się bohaterem niemal kultowym, a sam serial cieszył się bardzo dużym zainteresowaniem widzów. Każdy kolejny sezon bił rekordy oglądalności.. (..). Fani długo czekali na powrót swego ulubionego seryjnego mordercy, co stało się po ośmiu latach. Pobito kolejny rekord oglądalności. 7 listopada 2021 r. wyemitowano pierwszy odcinek Dexter. New Blood. (…). W powieści bohater przedstawiony został jako psychopata o rozdwojonej osobowości, w serialu problem ten ujęto mniej dosadnie, z większą dozą subtelności, dystansu i humoru. Wizje Dextera, będące wytworem jego chorej wyobraźni, uszkodzonej psychiki, jawią się jako dość naturalne, niebędące skazą na wizerunku bohatera. Może właśnie dlatego serial zdobył serca widzów zdecydowanie bardziej, niż powieść przyciągnęła czytelników. Znakomicie też został dobrany do roli Dextera Michael C. Hall, co przysporzyło mu tyleż korzyści, ile problemów związanych z rozpoznawalnością. Aktor opowiadał w jednym z wywiadów telewizyjnych, jak to mała dziewczynka na targu w Indiach krzyknęła na jego widok: „Tonight is the night!” – powiedzenie Dextera z pierwszych sezonów serialu, kiedy to wybierał się unicestwić zbrodniarza, który umknął wymiarowi sprawiedliwości. Bo tym właśnie jest Dexter z pierwszych ośmiu sezonów filmu – mścicielem działającym w imieniu pokrzywdzonych, w imieniu ofiar zabójstw, kiedy to mordercom udało się uniknąć sprawiedliwości.
System nie zawsze bowiem działa tak, jak powinien, i dobrze wiedział o tym Dexter, adoptowany syn policjanta z Miami. Genialna prostota kanwy opowieści o Morganie opiera się na tym, że w ciągu dnia morderca innych zabójców pracuje w Miami Metro Police Department jako analityk śladów krwi, a nocami uprawia swój mroczny proceder, wybawiając społeczeństwo z przestępców, którzy uniknęli zasłużonej kary. Widzowie, a wcześniej czytelnicy, mogli podchodzić z wielką wyrozumiałością do postaci Morgana, znając jego tragiczną przeszłość(…) ”. 

Śladami mojego Taty….gdzieś tam w Powstaniu Styczniowym …

Właśnie wczoraj minęła 160 rocznica wybuchu Powstania Styczniowego. Wróciły opowieści rodzinne o prapradziadku Rodziewiczu, którego imienia już nikt nie zapamiętał, a księgi kościelne, podobnie jak kościoły  zlikwidowano- jedynie część dokumentów przewieziono do Archiwum w Mińsku Białoruskim. Ale tam już ich już nie znaleziono….. jedynie w Rakowie (obecnie Białoruś) przed laty kuzynka Jadzia Lisowa z d. Majewska odnalazła grób Bolesława Rodziewicza, syna naszego prapradziadka – bezimiennego powstańca styczniowego, który zginął, majątek skonfiskowały władze carskie a żonę prawdopodobnie wywieziono na Sybir lub zmarła z tęsknoty. Został 11 letni Bolek, którego wychował przyjaciel rodziny- miejscowy ksiądz Eustachy Karpowicz. Bolek przez długie lata był organistą….zakochał się w pięknej Michalinie i urodziła się moja babcia- Stanisława….ot takie losy, polskie losy…..

Zajrzałam do swojego blogu, gdzie od 11 lat (o Boże, jak ten czas płynie a właściwie to pędzi), i teraz kopiuję tamte wpisy….

Śladami mojego Taty. Dlaczego Powstanie wybuchło w mroźnym styczniu ?

Rodzina Rodziewiczów wszystko wiedziała. Tajne gazetki przynosił im ksiądz Eustachy Karpowicz. Wieści przekazywano sobie z ust do ust. Sen o wolnej Polsce śnili i powoli zaczynali wierzyć, że tym razem się uda.

Wiadomość, że Rosja, po nieudanej wojnie krymskiej słabnie, napawała otuchą. Właśnie car Aleksander II zaczął przeprowadzać niewielkie reformy ustrojowe.

Polacy od razu wyczuli nastrój i ożyła myśl o wielkim narodowym powstaniu.

Z dalekiego Kijowa  dotarła informacja, że na tamtejszym Uniwersytecie powstała pierwsza organizacja zwana „Ogół”,  z której wyłonił się zakonspirowany Związek Trojnicki. Ludzie z tego związku szukali kontaktów z młodzieżą wszystkich trzech zaborów. Któregoś dnia dotarli do maleńkiej mieściny, jaką był nasz rodzinny Raków (obecnie to Białoruś). Ileż  spotkań i rozmów zapamiętał salon domu małego Bolka Rodziewicza, mojego pradziadka.

Inna informacja docierała z Petersburga. Tam, w Akademii Sztabu Generalnego  studiowało wielu oficerów, którzy mieli polskie serca.  Jeden z nich, Zygmunt Sierakowski założył tajne Koło Oficerów Polskich w Petersburgu. Po jego odejściu, kierownictwo przejął Jarosław Dąbrowski.

W Warszawie, w 1857 roku powstała Akademia Medyko- Chirurgiczna. I od razu zaczęły tam powstawać konspiracyjne kółka młodzieży, podobnie jak w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych.

Przygotowania do powstania były konkretne, poza obradowaniem młodzież otrzymywała  regularne szkolenia wojskowe.

W 1858 r., zebrała się kapituła Czerwonych i opracowała plany wybuchu powstania.

W 1861 r. dzięki staraniom Ludwika Mierosławskiego, założono tajną Polską Szkołę Wojskową. Miała on ponad 200 słuchaczy, którzy byli przygotowywani jako kadry powstania.

   W tym czasie cała polska ludność  podejmowała spontaniczne manifestacje.

11 czerwca 1860 r. odbyła się pierwsza po 30 latach manifestacja patriotyczna w czasie pogrzebu wdowy po bohaterze Powstania Listopadowego, generale Józefie Sowińskim.

W październiku 1860 r. w czasie hucznego zjazdu monarchów, przeszkadzano uroczystościom i balom  towarzyszącym tej konferencji. I tak np. na przedstawieniu galowym w Teatrze Wielkim oblano fotele cuchnącym płynem.  Akcją kierował Franciszek Godlewski.   29 listopada 1860 r. , w rocznicę Powstania Listopadowego zorganizowano kolejną wielką manifestację, na której odśpiewano pieśń, kiedyś skomponowaną na cześć cara, zmieniając słowa refrenu na: „ Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.

   Wobec  tych coraz śmielszych wystąpień ludności Warszawy, car, Aleksander II zalecał coraz surowsze represje. Podjął decyzję, że w razie większych demonstracji ulicznych, miasto zostanie zbombardowane z siedziby wojsk rosyjskich – Cytadeli. W tym czasie na terenie królestwa Polskiego stacjonowała 100 tysięczna armia rosyjska.

   Jednak było kilka grup przyszłych powstańców. Różnili się pochodzeniem i planami. Naturalnie władze carskie doskonale się orientowały  w tej sytuacji i postanawiały wykorzystać tę niejednorodność przyszłych  przywódców powstania. Jednych nazywano białymi, innych czerwonymi. Czerwoni planowali początek powstania w czerwcu ale Rosjanie celowo zaplanowali  wielką styczniową  brankę Polskich chłopaków do carskiego wojska i tym samym spowodowali przyspieszenie terminu .

I oto mroźnego styczniowego dnia rozpoczęło się powstanie.  Obejmowało tereny zaboru rosyjskiego . Początkowo tylko w  Królestwie Polskim, ale jak fala rozlewało się dalej na wschód, na obszary zabranych Polsce ziem Litwy, Białorusi i częściowo Ukrainy. Do terenów Księstwa Litewskiego  dotarło 1 lutego 1863 .

   W wojskach powstańczych służyło łącznie ok. 200 000 ludzi, z czego  jednocześnie w walkach brało udział ok. 30 000  żołnierzy. Mimo początkowych sukcesów, nadeszła wiosna 1864 r.  a z nią  dzień ostatni. Ten  największy polski zryw niepodległościowy,  Powstanie Styczniowe,  zakończył się klęską ….   

  Do upadku powstanie przyczynili się też Francuzi, gdyż  w 1862 r. zawarli porozumienie z Rosjanami, aresztowali powracających z Londynu Polskich emisariuszy, przekazali dokładny spis osób objętych siecią konspiracyjną i tajnych polskich pułkowników znad Wisły oraz opisali drogi przerzutów broni zza granicy.

   W walkach powstańczych zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Młodych, mądrych, kwiat polskiej inteligencji,  większość pochodziła z rodzin szlacheckich. W tej  suchej liczbie ukrywa się żarliwe kochające i młode umarłe serce mojego prapradziada, ojca Bolesława. Złapano i stracono  blisko 1000  osób .

Około  38 000  skazano na katorgę lub zesłano na Syberię.

10 000  powstańców ratowało się ucieczką i   wyemigrowało.

Po upadku powstania Kraj i Litwa pogrążyły się w żałobie narodowej.  A dookoła szalał terror zaborcy.

Wilno zostało spacyfikowane przez oddziały  Murawjowa Wieszatiela.

5.08. 1863 r. na stokach Cytadeli Warszawskiej zostali powieszeni członkowie władz Rządu Narodowego, m. in Romuald Traugutt.

   Zamykam Wikipedię, i widzę tysiące powstańców, gdy padają pod kulami Rosjan. Wśród nich jest mój prapradziadek. Może umierał z nadzieją wolnej Polski. Może już wiedział , że walka jest rozpaczliwa a  ten największy polski zryw wolnościowy umiera razem z nim. …

Jego grób pozostał bezimienny.

Serce żony pękło z bólu, a syn Bolek żył  pielęgnując dobre rodzinne wspomnienia i swoje prywatne cierpienie…..

Ot, taki wstęp do książki……..

„Wszyscy mamy takie nasycone przeznaczeniem obiekty – dla jednego będzie to krajobraz powracający jak echo, dla innego liczba – jedno i drugie starannie wybrane przez bogów, żeby przyciągało zdarzenia szczególnie dla nas znamienne (…)”[1]

W podtytule użyliśmy celowo określenia pejzaż. To obraz, czyli coś statycznego, w czym umieszczony może być też człowiek. Nieruchomy, bez możliwości ruchu, zatopiony w pejzażu na wieki… Jednak ten obraz może stanowić przestrzeń dla nieograniczonych skrzydeł wyobraźni osoby oglądającej. I oto nagle ten nieruchomy człowiek z obrazu wzlatuje ponad poziomy, obserwuje z perspektywy swoje środowisko – swoje krajobrazy, widzi i czuje, co trzeba zmienić, by życie stało się doskonalsze i bezpieczne. Człowiek uwolniony z martwego zdaje się obrazu potrafi walczyć o czyste powietrze, nie wyrzuca żywności, dba o otoczenie… Tak właśnie kształtuje swoje miasta, projektuje piękne domy, a tam, gdzie nie jest to możliwe, bo np. obowiązują ograniczenia przestrzeni związane z prostymi zasadami ekonomii, wprowadza małą architekturę, przyjazne placyki miejskie zanurzone w zieleni. Człowiek z obrazu może stać się nam przewodnikiem i inspirować do lotu, do działania… A może opowie swoją historię albo przekaże informację o budowniczych miasta, o słynnych architektach, o ich myśli, która tak bardzo się zmieniała na przestrzeni wieków. Tak, nasze kamienne miasta noszą w sobie cząstki ich duszy, którą można znaleźć, wpatrując się np. w smętne blokowiska. Ileż nadziei i pasji miał w sobie np. Le Corbusier, walcząc o słoneczne, jasne mieszkania i jak idea, nawet najpiękniejsza, może zostać zdeformowana, ale też i przez ludzi przywracana do dawnych marzeń… Wreszcie temat przestrzeni publicznych dla zabaw dzieci, żywy dopiero od końca XIX w. Może opowieści o Ogródkach Jordanowskich dla dzieci – od nazwiska lekarza Henryka Jordana, pomysłodawcy i założyciela pierwszego takiego ogrodu w Krakowie – czy Ogrodach dziecięcych im. Wilhelma Ellisa Raua w Warszawie przywrócą wiarę w człowieka, powołanie i bezinteresowność. A może opowieści o nich wzbudzą chęć posiadania własnych dzieci, tak bardzo potrzebną w obecnym czasie dramatycznego wręcz spadku liczby urodzeń. Bo chyba nie ma piękniejszego widoku niż szczęśliwe dzieci. Młodość może przekazać nam, starzejącym się, odrobinę swojej radości, wiary w świat. „Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat” – mawiał często Janusz Korczak, a te słowa są stale zawieszone w sieci i powielane. Jakże często teraz trafiają na ścianę milczenia…

Bywa, że oglądającemu obraz miasta z zatopionym w nim człowiekiem nie udaje się zauważyć, że domy „mówią”, że w każdym mieszka czyjaś dusza – nie tylko architekta, urbanisty, ale też człowieka, który tam zamieszkał. Nie czuje tego oglądający, który jest zbyt zajęty codziennością, bywa, że za maluczki, zbyt przyziemny, wyobraźnię ma uśpioną, nie jest przepełniony modną teraz mindfulness, czyli uważnością, która oznacza nie tylko wrażliwość, widzenie tego, co wydaje się niewidoczne, cieszenie się tym, co teraz, ale też akceptację po pierwsze – siebie a co za tym idzie – innych. Zwykle więc mieszkający w mieście wędruje swoimi ulicami, ale najczęściej pędzi do szkoły czy pracy albo do supermarketu czy centrum handlowego, zajęty swoimi myślami, np. o tym, co ugotować albo jak spłacić kredyt. A może ratując swoją higienę psychiczną, jednak się zatrzyma i nagle zauważy choćby jeden, maleńki, piękny fragment – jeśli nie jakiegoś budynku, to może drzewo, przy którym stanął, albo kwiatek, a nawet chwast, który z wielką siłą niespodziewanie wyrasta przytulony do muru. Jeśli nasz uważny wędrowiec miejski tego nie znajduje, to zagapia się na niebo, gdzie zwykle odbywa się istny różnorodny spektakl. Wtedy nagle przychodzi do niego chwila, a właściwie minichwila ulotnego szczęścia zwanego też hygge… Człowiek ów wraca do swojej niezbyt urodziwej kamienicy z zapamiętanymi obrazami, nasycony optymizmem, że życie jest piękne i żyć warto. Jeśli może, to czasem opuszcza nieprzyjazne miasto i choć na chwilę „dotyka” przyrodę naturalną bujną, sycącą nie tylko płuca świeżym powietrzem, ale też wszystkie zmysły.

Jeśli jest zmuszony pozostawać w obrębie swojego mieszkanka, cieszy się jego przyjaznym wnętrzem, które kiedyś, gdy miał jeszcze więcej sił tak starannie ozdabiał. Teraz to widzi lub czuje – ciepło własnego domu, które daje siłę.

 Czasami, co warto też zauważyć, pomocą w oderwaniu od brutalnej nieraz i nieciekawej rzeczywistości bywa żywy kontakt ze swoją wiarą, a także z ludźmi, którzy odeszli. A zatopiona w kamieniu cmentarnym pamięć jest stale żywa. Wystarczy odwiedzić jakikolwiek cmentarz, nawet opuszczony, i pomyśleć o życiu, przemijaniu, odradzaniu w pokoleniach. Pomyśleć o tym, że ludzie od wieków cierpieli i kochali tak samo jak my, współcześni. I przeżyli swoje życie lepiej czy gorzej – odwiedzanie cmentarzy – dla wielu osób to złapanie oddechu i dystansu do codzienności. Bo „wieczność czeka”, co nieraz można przeczytać na starych nagrobkach – może to przekaz dla żywych, by nie tracili wiary i umieranie postrzegali jako część życia, po prostu jego kontynuację. Daje to spokój, a na pewno może być to iskierka optymizmu, dana człowiekowi współczesnemu zmagającemu się codziennie ze stresem cywilizacyjnym.

O tym wszystkim i o wielu jeszcze tu niewymienionych problemach traktuje ta książka. Wiemy z własnego, bogatego i zbieranego przez dziesiątki lat lekarskiego i życiowego doświadczenia, że higiena psychiczna determinująca zdrowie psychiczne i somatyczne jest najważniejsza. Człowiek, który ma wiedzę o sobie, kochający siebie i świat potrafi przenosić góry. Żadne wytyczne dotyczące dbałości o zdrowie fizyczne, jak np. podawanie norm odpowiedniego stylu życia – bez interakcji z odbiorcą to tylko puste słowa. Ważne jest bowiem zrozumienie siebie, swoich potrzeb, ba, nawet pokochanie siebie, by dopiero potem owe wytyczne zaakceptować i z wielkim przekonaniem oraz siłą woli realizować w praktyce. Jeśli tak się nie dzieje, zalecenia higienistów, lekarzy pozostają bez reakcji, są tylko hasłami, odbijającymi się jak od ściany niezrozumienia siebie i znaczenia zaleceń.

Zadbana własna higiena psychiczna, pięknie dojrzała, dorodna – jak przedstawiana na obrazach czy pomnikach jej bogini Hygea – podnosząca wartość własnego zdrowia psychicznego, umożliwia oddalenie od siebie wielu chorób, a w przypadku gdy te się pojawiają – ułatwia pracę lekarzom, pomagając w terapii i poprawiając jej efekty… Bogini ta podaje pomocną dłoń człowiekowi, który zgodnie z zegarem biologicznym i kalendarzem ulega procesowi starzenia się. Jednak otoczony opieką Higieny, którą niejako symbolicznie wyhodował w sobie, starzeje się pogodnie, żyje dlużej, „nie dodając lat do życia, ale życia do lat” zgodnie z słowami chirurga, filozofa, twórcy nowoczesnej transplantologii, noblisty Alexisa Carrela[2]. Bo każdy etap życia może być ciekawy, a świat zawsze może zachwycać.

Horacy w swoich Pieśniach proponował (1, 11, 8)[3]: „Łapmy dzień” (łac. Carpe diem). Johann Wolfgang von Goethe w dramacie Faust wydanym w 1833 r. pisał: „trwaj chwilo, jakże jesteś piękna!”[4].

Autorzy tej książki starali się pokazać, jak bardzo subiektywne, jak i szerokie są znaczenia triady Witruwiusza – użyteczność pojmowana nie tylko jako wygoda ale też możliwość pozytywnego odczuwania dzięki dobremu zdrowiu – bo jakże inaczej postrzega świat człowiek z chorym ciałem albo z chorą duszą. Trwałość witruwiańska to nie tylko mocna, niegrożąca zawaleniem się budowla, ale i pozostawanie obiektów na jednym miejscu przez długie lata, co daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. A Piękno… o, ten temat jest rozległy i odwiecznie niezdefiniowany. Piękno jest w nas… Zauważał  ten problem także czołowy przedstawiciel polskiej fantastyki naukowej, filozof, futurolog Stanisław Lem (1921-2006)[5]: „Tylko odbijając się w naszych oczach, które patrzą, kształty materii nabierają piękna i znaczenia”[6].

A dlaczego o tym wszystkim piszemy? Chcemy zarazić młodych adeptów sztuki nie tylko medycznej myślami i działaniami otwierającymi się na szerokie przestrzenie higieny dotykające każdej specjalności medycznej, a nawet technicznej czy społecznej. Działaniami otwierającymi na dobre życie. Jakże skromnie brzmią słowa słynnego nie tylko z działań na polu medycyny, ale też filozofa, psychologa, etyka i wyśmienitego pisarza profesora Andrzeja Szczeklika (1938-2012)[7]: „W gruncie rzeczy medycyna to bardzo humanistyczna nauka”[8]. I to jest też nasze, starych lekarzy, oraz tej książki przesłanie.

Recenzowana książka pt. Higiena psychiczna w krajobrazach miejskich. Poszukiwanie triady Witruwiusza: użyteczności, trwałości i piękna, wydana przez Uniwersytet Zielonogórski ukazała się w tym roku….


[1] V. Nabokov, Lolita, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1991.

[2] A. Carrel (1873-1944), pracujący w USA, francuski fizjolog, twórca nowoczesnej transplantologii, Noblista i zwolennik kary śmierci, autor filozoficznej książki: Człowiek istota nieznana (1935). Wyd. pol., Wydawnictwo: Trzaska, Evert, Michalski, Warszawa, 1938.

[3] W. Tatarkiewicz: Historia Filozofii, t 1. Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1981.

[4] J.W. von Goethe, Faust (pierwsze wydanie 1883), Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław, 2017.

[5] https://culture.pl/pl/tworca/stanislaw-lem

[dostęp 14.01.2022]

.

[6] S. Lem, Astronauci, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa, 1951.

[7] https://culture.pl/pl/wydarzenie/profesor-andrzej-szczeklik-nie-zyje

[dostęp 14.01.2022]

.

[8] A. Szczeklik, Medycyna to sztuka rozmowy, https://wyborcza.pl/7,75402,11083642,prof-andrzej-szczeklik-medycyna-to-sztuka-rozmowy.html

[dostęp 14.01.2022]

.

I tak życie się plecie…..

I tak życie się plecie

Przed dwoma dniami otrzymałam przemiły mail, który poruszył moje serce.

Dawno nie zamieszczałam w blogu żadnych tekstów, może z zadumy nad przemijaniem – bo wszak ostatnie wpisy były pożegnaniem Zupełnie Niezwykłej Koleżanki ze studiów, której pasje i radość życia a też odwaga siła zawsze zachwycała….. ale widać, że przyszła pora na zamieszczenie tej korespondencji. A może Małgosia Happach zagląda zza chmur i znudzona blogiem wysłała imperatyw, by wreszcie o czymś innym było…..

tak więc zaczynamy: Przed dwoma dniami otrzymałam przemiły mail, który poruszył moje serce………….

Pani Redaktor Silva Rerum z wydawnictwa, które pięknie wydało na świat nasze dzieło pt. Tatuaże. Gdy ciało staje się tłem, przysłała mi taki oto mail (adresowany do mnie). Jednak istnienie w przestrzeni wirtualnej to możliwość otwierania różnych, zda się pozamykanych drzwi. Pisze dawna Pacjentka- Agnieszka- znalazła mnie w „chmurze”,  a nie mając adresu mailowego poszukiwała dalej i trafiła do wspomnianej Redakcji. Ależ to życie się plecie i podąża niezbadanymi niespodziewanymi szlakami. Oto cała nasza korespondencja dosłownie skopiowana:  

Witam

 Niedawno trafiłam na blog Pani Zofii Konopielko Na medycznej ścieżce, który przeczytałam z wielkim zapałem . Szczególnie fragmenty które dotyczyły szpitala na Siennej, w którym była lekarzem i współpracowała z Panią Czachorowski i Panią Madejczyk. Ja w roku 1979 może 1980 byłam pacjentka Pani Czachorowskiej i Madejczyk. Właśnie tu powstaje moje pytanie czy jako redakcja mają Państwo kontakt do Pani Zofii i mogli by poprosić aby podała mi swój adres email. Chętnie podpytała bym się o w/w doktórki.

Proszę o informację w powyższej sprawie, jeżeli Pani Konopielko nie będzie miała ochoty podawać adresu nie będę żywić żadnej urazy i zrozumiem podjętą decyzje.

Pozdrawiam

Z wyrazami szacunku

Agnieszka N.

Odpowiedziałam od razu:

Witam.

Pani Redaktor Silva Rerum przysłała mi mail od Pani. To niesamowite że Pani dotarła po przysłowiowej „nitce do kłębka”.

Miło że jakieś wspomnienia. A to już tyle lat…

Dr Zofia Madejczyk dawno nie żyje, też dr Hanna Peńsko natomiast dr Monika Czachorowska pomimo wieku w bdb formie. Czasem dzwonię. 

A czy może Pani przypomnieć swój problem ? Bo nazwisko jakbym pamiętała- 1 maja 1981 roku przeszłam do Centrum Zdrowia Dziecka I tam pracowałam do emerytury. Pozdrawiam najserdeczniej 

Dobrego Dnia 

Zofia Konopielko 

Witam.

Niezmiernie się cieszę że Pani się odezwała . Parę dni temu tak mnie tknęło żeby poczytać historię szpitala na Siennej i tak trafiłam na Pani blog. Byłam w szpitalu mając około roku tak więc w 1979 roku przyjęta z zachwianiami równowagi, nie chodząca. Mama wspominała że to w tym szpitalu właśnie zaczęto mnie badać chcąc ustalić diagnozę. Jak mnie przyjęto obłożono mi łóżko poduszkami ponieważ miałam poobijaną główkę od szczebelek łóżeczka w poprzednim szpitalu. Zdiagnozowano u mnie zapalenie móżdżku. Do dziś pamiętam jak jeździłam na kontrolę do szpitala a Pani dr Czachorowska zwoływała wszystkich studentów lekarzy i mówiła:

”Patrzcie to nasz mały kidsborneg”. (nie wiem czy brzmi to prawidłowo ale takie słowa pamiętam). Miałam już wtedy może 7 lat i byłam już zdrowa , a i jeszcze ten młoteczek którym stukała mnie w kolano a noga sama odskakiwała (było to dla mnie wtedy takie dziwne ) 🙂

Czytając bloga widziałam że wstawiała tam Pani zdjęcia dr Matejczyk niestety ale ja nie mogę ich odczytać na żadnym z komputerów czy jest możliwość aby przesłać mi te zdjęcia. 

Proszę pozdrowić ode mnie dr Czachorowską i wspomnieć że moi rodzice również cały czas pamiętają i miło wspominają .

Jeszcze raz dziękuję za odzew i serdecznie pozdrawiam

Agnieszka N.

Moja odpowiedź

Zadzwonię do P. dr Czachorowskiej – przekażę pozdrowienia. Mam nadzieję, że jest jeszcze w formie- dawno nie dzwoniłam.

Odpiszę Pani…jeśli będzie ok

Mój blog uratowałam przy pomocy znajomego informatyka w ostatniej chwili, bo Wirtualna Polska likwidowała całą platformę blogową. Niestety zdjęcia się nie uratowały. Też przepadły w moim starym laptopie. Napisałam do córki dr Madejczyk, do USA – kiedyś miałyśmy luźny kontakt – poprosiłam o zdjęcia. Na razie cisza.

 Cieszę się, że wspomnienia z Siennej pozostały miłe – wszak warunki były spartańskie. Wspominam ten szpital i profesjonalizm lekarzy – oczywiście głównie dr Czachorowską z rozrzewnieniem. Nauczyła mnie tak wiele….zostało…. potem już zajmowałam się nefrologią w CZD. A teraz na emeryturze piszę z kolegami książki – właśnie już wydrukowana 5. Ponieważ oni zajmują się higieną – z przyjemnością zagłębiam się w te obszary, bo dotykają całej medycyny i nie tylko. A że lubię pisać (może ślad genów kuzynki babci- Marii Rodziewiczówny) to zajęcie cudowne. Tym bardziej, że dożyłam czasów gdzie internet jest oknem na świat. Np. bez trudu wchodzę do Waszyngtońskiej Biblioteki medycznej 🙂

Pozdrawiam najserdeczniej

ciekawam co u Pani- praca rodzina etc

Z.K.

Witam

Dziękuję bardzo za chęć odzyskania zdjęć . Z Siennej pamiętam te szyby które oddzielały sale od korytarzy i do których nikt nie mógł wejść. 

Ja jeździłam na kontrolę na Sienna do 14 roku życia. Skończyłam szkołę wyszłam za mąż mam dwoje dzieci, na szczęście zdrowych i bardzo rzadko chorujących. Po chorobie został mi chyba tylko uraz do zastrzyków do dnia dzisiejszego się ich boję J.

Raczej jestem osobą bardzo mało chorująca i jedyne co mi dokucza to zatoki więc nie ma na co narzekać.

Jeszcze raz dziękuję za zaangażowanie w kwestii zdjęć i mam nadzieję że dr Czachorowska ma się dobrze. A jeśli można się dowiedzieć to ile lat już ma Pani Czachorowska?

Spróbuję odnaleźć Pani książki i znaleźć czas aby chociaż jedną przeczytać. Co prawda pracuje w biurze i nie mam nic wspólnego z medycyną ale zawsze ciekawiły mnie medyczne sprawy J . Córka moja lat 18 uczy się w technikum weterynaryjnym więc to też prawie medycyna. 

Życzę kolejnych sukcesów i książek.

Pozdrawiam

Agnieszka  N. 

I to by było na tyle…. Aż na tyle

Oj życie się plecie…..

bo wszak wpisy o pracy w nieistniejącym szpitalu im. Dzieci Warszawy przy ul, Siennej (teraz tam jest Muzeum Getta) zamieściłam w 2013 r. I gdzieś tam krążąc wróciły….

Jest wzruszenie tkliwość ale też ślad dumy a może tylko….zadumy