Opowieść o Nadludzkim Człowieku

Gdy redaktorzy naukowi – uznani specjaliści swoich dziedzin (m.in. prof. Elżbieta Krajewska – Kułak)-  planując  pozycję dotyczącej medycznego, społecznego, prawnego i kulturowego aspektu kontekstu Dextera zwrócili się do nas z propozycją napisania rozdziału od razu przyszedł na myśl niezwykły Człowiek, którego w różnym stopniu poznaliśmy  i stale żyje w naszej pamięci – śp. Remigiusz Drzewiecki (ps. LUCA, Laudanozyna). I m.in. zamieściliśmy tam opowieść o Nim, Człowieku Niebanalnym, Lekarzu- Policjancie, walczącym o prawdę i sprawiedliwość ale z otwartą przyłbicą, podpisując się zawsze imieniem i nazwiskiem a skutki tych działań podajemy w cytowanym poniżej fragmencie. Książka właśnie się ukazała w wersji papierowej i elektronicznej:  https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/konteksty-dextera-medyczny-spoleczny-prawny-i-kulturowy/.  


Niepokorna i bezkompromisowa osobowość Remigiusza Drzewieckiego
Remigiusz Drzewiecki walczył od dawna z nieprawościami w służbach. I to z odkrytą przyłbicą – nie pisząc anonimów, co bywa powszechne, nie ferując wyroków. Swoje uwagi zgłaszał przełożonym i kierował mnóstwo pism z opisami sytuacji, które podpisywał imieniem i nazwiskiem. Efekt był taki, że media postrzegały go jako bohatera. Pisano o nim: „Lekarza z policyjnego laboratorium w Szczecinie przełożeni wysłali na ulicę, bo pisał raporty na nieprawidłowości w komendzie. To po jego doniesieniu policja wszczęła postępowanie przeciw komendantowi wojewódzkiemu. Teraz Remigiusz Drzewiecki, lekarz w stopniu posterunkowego, rano jeździ karetką, a wieczorem w mundurze patroluje ulice. Na przykład we wtorek od godz. 15 do 23 chodzi w patrolu, w środę o godz. 7 bierze dyżur w pogotowiu, a już o godz. 18 wchodzi na kolejny patrol do drugiej w nocy. Drzewiecki osiem lat temu skończył studia lekarskie na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Pracował jako lekarz wojskowy, jeździł w pogotowiu. Przez ostatnie dwa lata w laboratorium Komendy Wojewódzkiej Policji (KWP) robił oględziny zwłok, badał zatrzymanych, zabezpieczał w karetce akcje oddziałów prewencji oraz ćwiczenia na strzelnicy. – Chciałbym być koronerem, mówił…”*.
Inny cytat: „Jest niepokorny i bezkompromisowy. […] Drzewiecki próbował też poprawić warunki pracy – wywalczył np. jednorazowe kombinezony do badania zwłok, ale już nie udało mu się wyprosić montażu zlewu w gabinecie, defibrylatora do policyjnej karetki oraz pieczątki, dzięki której mógłby dla potrzeb policji sporządzać karty zgonu – teraz robią to za dodatkowe pieniądze lekarze z zewnątrz. Wreszcie, kilka dni temu, założył Komitet Obrony Policjantów. W zamian przełożeni wysłali go na ulicę […]. Stara się. W ciągu dwóch miesięcy wypisał ok. 60 mandatów. Obstawiał też ostatni weekendowy mecz Pogoni […]. Rzecznik prasowy zachodniopomorskiej policji mówi: «Po prostu nie potrzebujemy lekarza w laboratorium kryminalistycznym». Przełożeni zaproponowali Drzewieckiemu pracę genetyka, ale odmówił: – Nie chcę być laborantem, jestem lekarzem – tłumaczy. – Ale odmówił też wyjazdów w karetce, bo nie było w niej defibrylatora, na który nas nie stać. – Jest arogancki i niezrównoważony psychicznie: napisał ok. 30 raportów i pół inspektoratu ma przy tym zajęcie! – mówi ów rzecznik. Inaczej uważa zwierzchnik Drzewieckiego w pogotowiu ratunkowym. – To dobry pracownik, nie mam zastrzeżeń ani do niego, ani do jego fachowości”.
Dalej autor przytacza przykłady innych pracowników, którzy ujawniali np. kontakty komendantów z miejscowym półświatkiem. Remigiusz Drzewiecki i tak miał szczęście, że trafił tylko na ulicę, bo innych niewygodnych oskarżano o pomówienia i osadzano w więzieniu. W tej sprawie zabrał głos prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – „To absurd. Obywatel nie może odpowiadać za to, co napisał w skardze do organów władzy”. Remigiusz Drzewiecki często zmieniał pracę. Uzyskał tytuł specjalisty z medycyny ratunkowej. Stale zabierał głos w mediach. Na przykład w 2016 r. na portalu miasta Płońsk  opublikowano: „List Remigiusza Drzewieckiego nadesłany do redakcji (publikacja bez ingerencji redakcji w treść, zgodnie z zastrzeżeniem autora listu)”.
Oto jego fragmenty: „Czytałem artykuł dotyczący agonii Szpitala Powiatowego w Płońsku… Płacze moje serce, byłem z Wami przez 4 lata swojego posługiwania w Płońsku i Raciążu, widziałem wszystko, agresywnych lekarzy, lekarzy niebadających pacjentów i odsyłających ich samopas na pewną śmierć, pracowałem z lekarzem bijącym po twarzy syna chorej na oddziale chirurgicznym, w zimie chodzącym w futrze z lisów i mającym czapkę jak ruski kniaź. Pracowałem ze zdemenciałym starcem 81-letnim chirurgiem, który w czasie dyżuru w pogotowiu ratunkowym w Płońsku dostał obrzęku płuc i umierający został zniesiony na krześle wprost na OIOM, po czym po 3 dniach wrócił i udaje, że dalej was leczy… Pracowałem w pomieszczeniach pozbawionych podłogi, w karetkach bez klamek z uszkodzonymi wahaczami przednimi kół, mając świadomość, że za każdym razem wsiadam do ambulansu jak pilot kamikaze, bez szans na powrót… Pracowałem z lekarzem, który w trzecią dobę po zawale serca chytry na pieniądze wrócił na cztery doby dyżuru do pogotowia w Płońsku, pracowałem z ordynatorem, który tracił kontakt ze świadomością, pracowałem z jego podwładną, która dyżurowała na SOR w Płońsku po cztery doby pod rząd, pracowałem z kardiologiem, który chwalił się, że dziś nie jest wyjątkowo pijany […] Nic nie trwa wiecznie. Wieczna jest tylko Prawda, która nas wszystkich wyzwoli i potępienie dla tych, którzy zniszczyli ludzi, ten cudowny Szpital i tych, co pozostali bezczynni. Dla nich nie znajdę wybaczenia. Dla nich tylko wygnanie. FIAT. Podpisał: Remigiusz Drzewiecki, lekarz, od marca 2016 specjalista medycyny ratunkowej, weteran Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, osoba niekarana o nieposzlakowanej opinii, świadek wierny i prawdomówny… Szczecin, w dniu 03 sierpnia 2016 r.”.
Wyrok bez sądu na Remigiuszu Drzewieckim
W grudniu 2020 r. na portalach internetowych i w prasie regionalnej pojawiły się tytuły stopniujące napięcie wśród czytelników: „Wrocław. Kontrowersje wokół zmarłego lekarza. Kim był Remigiusz D.?; Makabryczne odkrycie. Martwy lekarz w hotelu, znaleziono materiały pedofilskie; Czy zmarły lekarz wykorzystywał pacjentów? Szpital w szoku; Wrocław. Lekarz zmarł z przedawkowania narkotyków; Lekarz wampir z Wrocławia. Kim był Remigiusz D.?17; Wrocław. Zmarły lekarz był pedofilem? Szpital wydał oświadczenie18 ; LEKARZ – WAMPIR z Wrocławia: W dzień słuchał Mozarta, w nocy smarował się krwią? Kim był Remigiusz D.?”.
Do wydarzenia, które miało miejsce 4 grudnia 2020 r., powrócono na opiniotwórczym portalu Medonet w maju 2021. Podano tam przebieg historii oparty jedynie na zeznaniach osób podających się za świadków i podobno dokonanej analizy materiałów zawartych w telefonie zmarłego. „Plotkowano, że pracuje tak dużo, bo potrzebuje pieniędzy na narkotyki. W ostatnim miesiącu miał 22 dyżury!
W pracy jednak nigdy nie pojawiał się pod ich wpływem – mówił jeden ze współpracowników denata”.
Jak donosiła „Gazeta Wyborcza”, był uważany za człowieka konfliktowego i czepialskiego. Słuchał muzyki klasycznej i marzył o karierze lekarza. Z kolei na portalu naszemiasto.pl można było przeczytać: „Lekarz pochodził z Wągrowca (woj. wielkopolskie). W jednym z wywiadów zdradził, że od dziecka marzył, by zostać lekarzem. Remigiusz D. ukończył studia na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. «Ciągnęło mnie do tego, odkąd tylko skończyłem cztery latka. Ja nie badałem misiów w przedszkolu, ja robiłem im operacje. Na swoim rowerku goniłem pędzące do pacjentów karetki pogotowia»”.
Remigiusz Drzewiecki po sześciu latach edukacji został lekarzem z wojskowym stopniem oficera. „Po akademii medycznej, w 1998 roku, odbyłem staż podyplomowy w Elblągu. Po roku zostałem dowódcą Kompanii Medycznej oraz kierownikiem Ambulatorium, a także szefem Poligonowej Służby Zdrowia w 55. Pułku Obrony Przeciwlotniczej w Szczecinie. W międzyczasie zostałem mianowany porucznikiem Wojska Polskiego przez MON” . Właśnie w tym okresie na stałe związał się ze Szczecinem. Kupił tam mieszkanie i zaczął pracę jako kierownik zespołu „na karetkach”. Został także policjantem: „W 2003 roku zwróciłem się do Komendanta Wojewódzkiego Policji w Szczecinie o służbę w Laboratorium Kryminalistycznym przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Szczecinie. Dokonałem tam dokładnie 66 oględzin procesowych zabójstw w bardzo głośnych dla tego terenu sprawach kryminalnych. Do moich obowiązków należało także m.in. pobieranie DNA od osób wytypowanych jako sprawcy mordu. Przemiany w Policji owocowały likwidacją Pracowni Medycyny Kryminalnej, ja zostałem przeniesiony do Oddziału Prewencji Policji KWP Szczecin do patrolowania ulic. Rano jeździłem w karetce, a wieczorem byłem policjantem. Jestem jednak przede wszystkim lekarzem. Bycie ‘krawężnikiem’ to nie moja bajka. Odszedłem z Policji. Mogę się jednak pochwalić, że jako jedyny lekarz ukończyłem Szkołę Policji w Pile, profil dochodzeniowo-śledczy o specjalności operacyjno-rozpoznawczej”.
Drzewiecki pracował w kilkunastu szpitalach w Polsce, m.in. w Warszawie, Wałczu, Pile, Brzegu, Gorzowie Wielkopolskim, Poznaniu, Szczecinie czy Ełku. W 2017 r. pracował jako lekarz w zespole ratownictwa medycznego w miejscowym szpitalu rodzinnego Wągrowca. Ostatnim jego miejscem pracy był Szpital Wojskowy we Wrocławiu”. Według ustaleń „Gazety Wyborczej” w ostatnim miesiącu pracy miał podjąć 22 dyżury lekarskie! Ta sama gazeta oraz „Super Express” podały, że lekarz mógł usypiać swoich pacjentów, by wykorzystywać ich seksualnie. Prokuratura nie potwierdziła tych doniesień.

Remigiusz Drzewiecki miał dwa marzenia. Jedno: by został powołany w Polsce urząd koronera i wówczas pełniłby tę funkcję. W 2019 r.: mówił: „Jeśli wszystko potoczy się po mojej myśli, na wiosnę będę miał egzamin i zostanę specjalistą medycyny paliatywnej. Stworzę w przyszłości własne Hospicjum dla chorych wykluczonych. To pewne”. Przez dwa lata pełnił posługę w hospicjum Palium w Poznaniu. To właśnie z tą medyczną specjalizacją wiązał zawodową przyszłość. W czerwcu 2020 r. zdał egzamin specjalizacyjny z medycyny paliatywnej.
Epilog?
Od wydania wyroku przez media (bez sądu!!!) zapanowała w nich cisza. Czyżby tak długo prowadzono dochodzenie w sprawie? Wobec opieszałości sądów wszystko jest możliwe.
Wieloletni przyjaciele Drzewieckiego, jego współpracownicy i osoby, z którymi utrzymywał sporadyczne kontakty, jak Jerzy T. Marcinkowski, twierdzą, że Luca zachwycał erudycją, pasją i stałym pragnieniem, by szukać prawdy, docierać do źródeł. Może aż za bardzo… Widząc nieprawidłowości, mógł milczeć, jak większość społeczeństwa, co najwyżej pisać anonimy, lub jak Dexter samemu wymierzać sprawiedliwość. Szedł zbyt prostą drogą… Wieloletnia przyjaciółka i przez długi czas współpracownica Remigiusza Drzewieckiego, już po jego tragicznej, przedwczesnej śmierci, w styczniu 2021 r. napisała  list.  Jest on swoistą rozmową ze zmarłym będącym już „poza granicą cienia”: „[…] Kontakt z naszym Guru – Śp. Profesorem Tadeuszem Marcinkowskim uświadamiał dążenie do realizacji ambitnych planów. Część z nich udało się zrealizować, a resztę przyćmiło oddalenie i Twoje odejście. Choć mówiłeś o rychłej śmierci, tłumaczyłam, że to niedorzeczne. Myliłam się, niestety. Postawiłeś na życie treściwe i szybkie, bo w biegu łapałeś uciekające chwile. Spełniałeś się inaczej, dawałeś się ponieść uniesieniom, egzaltacji i zwątpieniom […]”.Gdy po tragicznej śmierci Remigiusza Drzewieckiego przytaczano jego życiorys oraz domniemane okoliczności śmierci, jeden z internautów napisał następujący komentarz: „Po prostu za słaba psychika do takiego zawodu. Zbyt wiele zobaczył. Nie wytrzymał”**. Pozostajemy w niepewności, czy faktycznie słaba psychika, czy nadludzka siła ?

*Pozycje z których pochodzą wszystkie cytowania posiadają autorzy rozdziału.

**Marcinkowski JT, Konopielko Z, Rosińska P, Klimberg A,  Inni niż Dexter. Opowieść w kilku odsłonach, podrozdział 1. HISTORIA REMIGIUSZA DRZEWIECKIEGO, str. 193-211 w:  KONTEKSTY DEXTERA…Medyczny, społeczny, prawny i kulturowy (red. Krajewska-Kułak E, Guzowski A, Surendra A, Wiśniewska PM), Wydawnictwo Naukowe SILVA RERUM, Poznań – Białystok 2023

O fenomenie odbioru społecznego Dextera, postaci powieściowo – filmowej pisze we Wprowadzeniu jedna z Redaktorek – Paulina Wiśniewska :  

 ***„Dexter Morgan to bohater powieści, na podstawie której nakręcono serial telewizyjny produkcji Showtime. Pierwszy odcinek został wyemitowany w USA 1 października 2006 r., ostatni – 22 września 2013 r. (…) . Powstało łącznie 96 odcinków w ramach ośmiu sezonów. Dexter Morgan stał się bohaterem niemal kultowym, a sam serial cieszył się bardzo dużym zainteresowaniem widzów. Każdy kolejny sezon bił rekordy oglądalności.. (..). Fani długo czekali na powrót swego ulubionego seryjnego mordercy, co stało się po ośmiu latach. Pobito kolejny rekord oglądalności. 7 listopada 2021 r. wyemitowano pierwszy odcinek Dexter. New Blood. (…). W powieści bohater przedstawiony został jako psychopata o rozdwojonej osobowości, w serialu problem ten ujęto mniej dosadnie, z większą dozą subtelności, dystansu i humoru. Wizje Dextera, będące wytworem jego chorej wyobraźni, uszkodzonej psychiki, jawią się jako dość naturalne, niebędące skazą na wizerunku bohatera. Może właśnie dlatego serial zdobył serca widzów zdecydowanie bardziej, niż powieść przyciągnęła czytelników. Znakomicie też został dobrany do roli Dextera Michael C. Hall, co przysporzyło mu tyleż korzyści, ile problemów związanych z rozpoznawalnością. Aktor opowiadał w jednym z wywiadów telewizyjnych, jak to mała dziewczynka na targu w Indiach krzyknęła na jego widok: „Tonight is the night!” – powiedzenie Dextera z pierwszych sezonów serialu, kiedy to wybierał się unicestwić zbrodniarza, który umknął wymiarowi sprawiedliwości. Bo tym właśnie jest Dexter z pierwszych ośmiu sezonów filmu – mścicielem działającym w imieniu pokrzywdzonych, w imieniu ofiar zabójstw, kiedy to mordercom udało się uniknąć sprawiedliwości.
System nie zawsze bowiem działa tak, jak powinien, i dobrze wiedział o tym Dexter, adoptowany syn policjanta z Miami. Genialna prostota kanwy opowieści o Morganie opiera się na tym, że w ciągu dnia morderca innych zabójców pracuje w Miami Metro Police Department jako analityk śladów krwi, a nocami uprawia swój mroczny proceder, wybawiając społeczeństwo z przestępców, którzy uniknęli zasłużonej kary. Widzowie, a wcześniej czytelnicy, mogli podchodzić z wielką wyrozumiałością do postaci Morgana, znając jego tragiczną przeszłość(…) ”. 

Śladami mojego Taty….gdzieś tam w Powstaniu Styczniowym …

Właśnie wczoraj minęła 160 rocznica wybuchu Powstania Styczniowego. Wróciły opowieści rodzinne o prapradziadku Rodziewiczu, którego imienia już nikt nie zapamiętał, a księgi kościelne, podobnie jak kościoły  zlikwidowano- jedynie część dokumentów przewieziono do Archiwum w Mińsku Białoruskim. Ale tam już ich już nie znaleziono….. jedynie w Rakowie (obecnie Białoruś) przed laty kuzynka Jadzia Lisowa z d. Majewska odnalazła grób Bolesława Rodziewicza, syna naszego prapradziadka – bezimiennego powstańca styczniowego, który zginął, majątek skonfiskowały władze carskie a żonę prawdopodobnie wywieziono na Sybir lub zmarła z tęsknoty. Został 11 letni Bolek, którego wychował przyjaciel rodziny- miejscowy ksiądz Eustachy Karpowicz. Bolek przez długie lata był organistą….zakochał się w pięknej Michalinie i urodziła się moja babcia- Stanisława….ot takie losy, polskie losy…..

Zajrzałam do swojego blogu, gdzie od 11 lat (o Boże, jak ten czas płynie a właściwie to pędzi), i teraz kopiuję tamte wpisy….

Śladami mojego Taty. Dlaczego Powstanie wybuchło w mroźnym styczniu ?

Rodzina Rodziewiczów wszystko wiedziała. Tajne gazetki przynosił im ksiądz Eustachy Karpowicz. Wieści przekazywano sobie z ust do ust. Sen o wolnej Polsce śnili i powoli zaczynali wierzyć, że tym razem się uda.

Wiadomość, że Rosja, po nieudanej wojnie krymskiej słabnie, napawała otuchą. Właśnie car Aleksander II zaczął przeprowadzać niewielkie reformy ustrojowe.

Polacy od razu wyczuli nastrój i ożyła myśl o wielkim narodowym powstaniu.

Z dalekiego Kijowa  dotarła informacja, że na tamtejszym Uniwersytecie powstała pierwsza organizacja zwana „Ogół”,  z której wyłonił się zakonspirowany Związek Trojnicki. Ludzie z tego związku szukali kontaktów z młodzieżą wszystkich trzech zaborów. Któregoś dnia dotarli do maleńkiej mieściny, jaką był nasz rodzinny Raków (obecnie to Białoruś). Ileż  spotkań i rozmów zapamiętał salon domu małego Bolka Rodziewicza, mojego pradziadka.

Inna informacja docierała z Petersburga. Tam, w Akademii Sztabu Generalnego  studiowało wielu oficerów, którzy mieli polskie serca.  Jeden z nich, Zygmunt Sierakowski założył tajne Koło Oficerów Polskich w Petersburgu. Po jego odejściu, kierownictwo przejął Jarosław Dąbrowski.

W Warszawie, w 1857 roku powstała Akademia Medyko- Chirurgiczna. I od razu zaczęły tam powstawać konspiracyjne kółka młodzieży, podobnie jak w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych.

Przygotowania do powstania były konkretne, poza obradowaniem młodzież otrzymywała  regularne szkolenia wojskowe.

W 1858 r., zebrała się kapituła Czerwonych i opracowała plany wybuchu powstania.

W 1861 r. dzięki staraniom Ludwika Mierosławskiego, założono tajną Polską Szkołę Wojskową. Miała on ponad 200 słuchaczy, którzy byli przygotowywani jako kadry powstania.

   W tym czasie cała polska ludność  podejmowała spontaniczne manifestacje.

11 czerwca 1860 r. odbyła się pierwsza po 30 latach manifestacja patriotyczna w czasie pogrzebu wdowy po bohaterze Powstania Listopadowego, generale Józefie Sowińskim.

W październiku 1860 r. w czasie hucznego zjazdu monarchów, przeszkadzano uroczystościom i balom  towarzyszącym tej konferencji. I tak np. na przedstawieniu galowym w Teatrze Wielkim oblano fotele cuchnącym płynem.  Akcją kierował Franciszek Godlewski.   29 listopada 1860 r. , w rocznicę Powstania Listopadowego zorganizowano kolejną wielką manifestację, na której odśpiewano pieśń, kiedyś skomponowaną na cześć cara, zmieniając słowa refrenu na: „ Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.

   Wobec  tych coraz śmielszych wystąpień ludności Warszawy, car, Aleksander II zalecał coraz surowsze represje. Podjął decyzję, że w razie większych demonstracji ulicznych, miasto zostanie zbombardowane z siedziby wojsk rosyjskich – Cytadeli. W tym czasie na terenie królestwa Polskiego stacjonowała 100 tysięczna armia rosyjska.

   Jednak było kilka grup przyszłych powstańców. Różnili się pochodzeniem i planami. Naturalnie władze carskie doskonale się orientowały  w tej sytuacji i postanawiały wykorzystać tę niejednorodność przyszłych  przywódców powstania. Jednych nazywano białymi, innych czerwonymi. Czerwoni planowali początek powstania w czerwcu ale Rosjanie celowo zaplanowali  wielką styczniową  brankę Polskich chłopaków do carskiego wojska i tym samym spowodowali przyspieszenie terminu .

I oto mroźnego styczniowego dnia rozpoczęło się powstanie.  Obejmowało tereny zaboru rosyjskiego . Początkowo tylko w  Królestwie Polskim, ale jak fala rozlewało się dalej na wschód, na obszary zabranych Polsce ziem Litwy, Białorusi i częściowo Ukrainy. Do terenów Księstwa Litewskiego  dotarło 1 lutego 1863 .

   W wojskach powstańczych służyło łącznie ok. 200 000 ludzi, z czego  jednocześnie w walkach brało udział ok. 30 000  żołnierzy. Mimo początkowych sukcesów, nadeszła wiosna 1864 r.  a z nią  dzień ostatni. Ten  największy polski zryw niepodległościowy,  Powstanie Styczniowe,  zakończył się klęską ….   

  Do upadku powstanie przyczynili się też Francuzi, gdyż  w 1862 r. zawarli porozumienie z Rosjanami, aresztowali powracających z Londynu Polskich emisariuszy, przekazali dokładny spis osób objętych siecią konspiracyjną i tajnych polskich pułkowników znad Wisły oraz opisali drogi przerzutów broni zza granicy.

   W walkach powstańczych zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Młodych, mądrych, kwiat polskiej inteligencji,  większość pochodziła z rodzin szlacheckich. W tej  suchej liczbie ukrywa się żarliwe kochające i młode umarłe serce mojego prapradziada, ojca Bolesława. Złapano i stracono  blisko 1000  osób .

Około  38 000  skazano na katorgę lub zesłano na Syberię.

10 000  powstańców ratowało się ucieczką i   wyemigrowało.

Po upadku powstania Kraj i Litwa pogrążyły się w żałobie narodowej.  A dookoła szalał terror zaborcy.

Wilno zostało spacyfikowane przez oddziały  Murawjowa Wieszatiela.

5.08. 1863 r. na stokach Cytadeli Warszawskiej zostali powieszeni członkowie władz Rządu Narodowego, m. in Romuald Traugutt.

   Zamykam Wikipedię, i widzę tysiące powstańców, gdy padają pod kulami Rosjan. Wśród nich jest mój prapradziadek. Może umierał z nadzieją wolnej Polski. Może już wiedział , że walka jest rozpaczliwa a  ten największy polski zryw wolnościowy umiera razem z nim. …

Jego grób pozostał bezimienny.

Serce żony pękło z bólu, a syn Bolek żył  pielęgnując dobre rodzinne wspomnienia i swoje prywatne cierpienie…..

Ot, taki wstęp do książki……..

„Wszyscy mamy takie nasycone przeznaczeniem obiekty – dla jednego będzie to krajobraz powracający jak echo, dla innego liczba – jedno i drugie starannie wybrane przez bogów, żeby przyciągało zdarzenia szczególnie dla nas znamienne (…)”[1]

W podtytule użyliśmy celowo określenia pejzaż. To obraz, czyli coś statycznego, w czym umieszczony może być też człowiek. Nieruchomy, bez możliwości ruchu, zatopiony w pejzażu na wieki… Jednak ten obraz może stanowić przestrzeń dla nieograniczonych skrzydeł wyobraźni osoby oglądającej. I oto nagle ten nieruchomy człowiek z obrazu wzlatuje ponad poziomy, obserwuje z perspektywy swoje środowisko – swoje krajobrazy, widzi i czuje, co trzeba zmienić, by życie stało się doskonalsze i bezpieczne. Człowiek uwolniony z martwego zdaje się obrazu potrafi walczyć o czyste powietrze, nie wyrzuca żywności, dba o otoczenie… Tak właśnie kształtuje swoje miasta, projektuje piękne domy, a tam, gdzie nie jest to możliwe, bo np. obowiązują ograniczenia przestrzeni związane z prostymi zasadami ekonomii, wprowadza małą architekturę, przyjazne placyki miejskie zanurzone w zieleni. Człowiek z obrazu może stać się nam przewodnikiem i inspirować do lotu, do działania… A może opowie swoją historię albo przekaże informację o budowniczych miasta, o słynnych architektach, o ich myśli, która tak bardzo się zmieniała na przestrzeni wieków. Tak, nasze kamienne miasta noszą w sobie cząstki ich duszy, którą można znaleźć, wpatrując się np. w smętne blokowiska. Ileż nadziei i pasji miał w sobie np. Le Corbusier, walcząc o słoneczne, jasne mieszkania i jak idea, nawet najpiękniejsza, może zostać zdeformowana, ale też i przez ludzi przywracana do dawnych marzeń… Wreszcie temat przestrzeni publicznych dla zabaw dzieci, żywy dopiero od końca XIX w. Może opowieści o Ogródkach Jordanowskich dla dzieci – od nazwiska lekarza Henryka Jordana, pomysłodawcy i założyciela pierwszego takiego ogrodu w Krakowie – czy Ogrodach dziecięcych im. Wilhelma Ellisa Raua w Warszawie przywrócą wiarę w człowieka, powołanie i bezinteresowność. A może opowieści o nich wzbudzą chęć posiadania własnych dzieci, tak bardzo potrzebną w obecnym czasie dramatycznego wręcz spadku liczby urodzeń. Bo chyba nie ma piękniejszego widoku niż szczęśliwe dzieci. Młodość może przekazać nam, starzejącym się, odrobinę swojej radości, wiary w świat. „Kiedy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat” – mawiał często Janusz Korczak, a te słowa są stale zawieszone w sieci i powielane. Jakże często teraz trafiają na ścianę milczenia…

Bywa, że oglądającemu obraz miasta z zatopionym w nim człowiekiem nie udaje się zauważyć, że domy „mówią”, że w każdym mieszka czyjaś dusza – nie tylko architekta, urbanisty, ale też człowieka, który tam zamieszkał. Nie czuje tego oglądający, który jest zbyt zajęty codziennością, bywa, że za maluczki, zbyt przyziemny, wyobraźnię ma uśpioną, nie jest przepełniony modną teraz mindfulness, czyli uważnością, która oznacza nie tylko wrażliwość, widzenie tego, co wydaje się niewidoczne, cieszenie się tym, co teraz, ale też akceptację po pierwsze – siebie a co za tym idzie – innych. Zwykle więc mieszkający w mieście wędruje swoimi ulicami, ale najczęściej pędzi do szkoły czy pracy albo do supermarketu czy centrum handlowego, zajęty swoimi myślami, np. o tym, co ugotować albo jak spłacić kredyt. A może ratując swoją higienę psychiczną, jednak się zatrzyma i nagle zauważy choćby jeden, maleńki, piękny fragment – jeśli nie jakiegoś budynku, to może drzewo, przy którym stanął, albo kwiatek, a nawet chwast, który z wielką siłą niespodziewanie wyrasta przytulony do muru. Jeśli nasz uważny wędrowiec miejski tego nie znajduje, to zagapia się na niebo, gdzie zwykle odbywa się istny różnorodny spektakl. Wtedy nagle przychodzi do niego chwila, a właściwie minichwila ulotnego szczęścia zwanego też hygge… Człowiek ów wraca do swojej niezbyt urodziwej kamienicy z zapamiętanymi obrazami, nasycony optymizmem, że życie jest piękne i żyć warto. Jeśli może, to czasem opuszcza nieprzyjazne miasto i choć na chwilę „dotyka” przyrodę naturalną bujną, sycącą nie tylko płuca świeżym powietrzem, ale też wszystkie zmysły.

Jeśli jest zmuszony pozostawać w obrębie swojego mieszkanka, cieszy się jego przyjaznym wnętrzem, które kiedyś, gdy miał jeszcze więcej sił tak starannie ozdabiał. Teraz to widzi lub czuje – ciepło własnego domu, które daje siłę.

 Czasami, co warto też zauważyć, pomocą w oderwaniu od brutalnej nieraz i nieciekawej rzeczywistości bywa żywy kontakt ze swoją wiarą, a także z ludźmi, którzy odeszli. A zatopiona w kamieniu cmentarnym pamięć jest stale żywa. Wystarczy odwiedzić jakikolwiek cmentarz, nawet opuszczony, i pomyśleć o życiu, przemijaniu, odradzaniu w pokoleniach. Pomyśleć o tym, że ludzie od wieków cierpieli i kochali tak samo jak my, współcześni. I przeżyli swoje życie lepiej czy gorzej – odwiedzanie cmentarzy – dla wielu osób to złapanie oddechu i dystansu do codzienności. Bo „wieczność czeka”, co nieraz można przeczytać na starych nagrobkach – może to przekaz dla żywych, by nie tracili wiary i umieranie postrzegali jako część życia, po prostu jego kontynuację. Daje to spokój, a na pewno może być to iskierka optymizmu, dana człowiekowi współczesnemu zmagającemu się codziennie ze stresem cywilizacyjnym.

O tym wszystkim i o wielu jeszcze tu niewymienionych problemach traktuje ta książka. Wiemy z własnego, bogatego i zbieranego przez dziesiątki lat lekarskiego i życiowego doświadczenia, że higiena psychiczna determinująca zdrowie psychiczne i somatyczne jest najważniejsza. Człowiek, który ma wiedzę o sobie, kochający siebie i świat potrafi przenosić góry. Żadne wytyczne dotyczące dbałości o zdrowie fizyczne, jak np. podawanie norm odpowiedniego stylu życia – bez interakcji z odbiorcą to tylko puste słowa. Ważne jest bowiem zrozumienie siebie, swoich potrzeb, ba, nawet pokochanie siebie, by dopiero potem owe wytyczne zaakceptować i z wielkim przekonaniem oraz siłą woli realizować w praktyce. Jeśli tak się nie dzieje, zalecenia higienistów, lekarzy pozostają bez reakcji, są tylko hasłami, odbijającymi się jak od ściany niezrozumienia siebie i znaczenia zaleceń.

Zadbana własna higiena psychiczna, pięknie dojrzała, dorodna – jak przedstawiana na obrazach czy pomnikach jej bogini Hygea – podnosząca wartość własnego zdrowia psychicznego, umożliwia oddalenie od siebie wielu chorób, a w przypadku gdy te się pojawiają – ułatwia pracę lekarzom, pomagając w terapii i poprawiając jej efekty… Bogini ta podaje pomocną dłoń człowiekowi, który zgodnie z zegarem biologicznym i kalendarzem ulega procesowi starzenia się. Jednak otoczony opieką Higieny, którą niejako symbolicznie wyhodował w sobie, starzeje się pogodnie, żyje dlużej, „nie dodając lat do życia, ale życia do lat” zgodnie z słowami chirurga, filozofa, twórcy nowoczesnej transplantologii, noblisty Alexisa Carrela[2]. Bo każdy etap życia może być ciekawy, a świat zawsze może zachwycać.

Horacy w swoich Pieśniach proponował (1, 11, 8)[3]: „Łapmy dzień” (łac. Carpe diem). Johann Wolfgang von Goethe w dramacie Faust wydanym w 1833 r. pisał: „trwaj chwilo, jakże jesteś piękna!”[4].

Autorzy tej książki starali się pokazać, jak bardzo subiektywne, jak i szerokie są znaczenia triady Witruwiusza – użyteczność pojmowana nie tylko jako wygoda ale też możliwość pozytywnego odczuwania dzięki dobremu zdrowiu – bo jakże inaczej postrzega świat człowiek z chorym ciałem albo z chorą duszą. Trwałość witruwiańska to nie tylko mocna, niegrożąca zawaleniem się budowla, ale i pozostawanie obiektów na jednym miejscu przez długie lata, co daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. A Piękno… o, ten temat jest rozległy i odwiecznie niezdefiniowany. Piękno jest w nas… Zauważał  ten problem także czołowy przedstawiciel polskiej fantastyki naukowej, filozof, futurolog Stanisław Lem (1921-2006)[5]: „Tylko odbijając się w naszych oczach, które patrzą, kształty materii nabierają piękna i znaczenia”[6].

A dlaczego o tym wszystkim piszemy? Chcemy zarazić młodych adeptów sztuki nie tylko medycznej myślami i działaniami otwierającymi się na szerokie przestrzenie higieny dotykające każdej specjalności medycznej, a nawet technicznej czy społecznej. Działaniami otwierającymi na dobre życie. Jakże skromnie brzmią słowa słynnego nie tylko z działań na polu medycyny, ale też filozofa, psychologa, etyka i wyśmienitego pisarza profesora Andrzeja Szczeklika (1938-2012)[7]: „W gruncie rzeczy medycyna to bardzo humanistyczna nauka”[8]. I to jest też nasze, starych lekarzy, oraz tej książki przesłanie.

Recenzowana książka pt. Higiena psychiczna w krajobrazach miejskich. Poszukiwanie triady Witruwiusza: użyteczności, trwałości i piękna, wydana przez Uniwersytet Zielonogórski ukazała się w tym roku….


[1] V. Nabokov, Lolita, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1991.

[2] A. Carrel (1873-1944), pracujący w USA, francuski fizjolog, twórca nowoczesnej transplantologii, Noblista i zwolennik kary śmierci, autor filozoficznej książki: Człowiek istota nieznana (1935). Wyd. pol., Wydawnictwo: Trzaska, Evert, Michalski, Warszawa, 1938.

[3] W. Tatarkiewicz: Historia Filozofii, t 1. Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1981.

[4] J.W. von Goethe, Faust (pierwsze wydanie 1883), Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław, 2017.

[5] https://culture.pl/pl/tworca/stanislaw-lem

[dostęp 14.01.2022]

.

[6] S. Lem, Astronauci, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa, 1951.

[7] https://culture.pl/pl/wydarzenie/profesor-andrzej-szczeklik-nie-zyje

[dostęp 14.01.2022]

.

[8] A. Szczeklik, Medycyna to sztuka rozmowy, https://wyborcza.pl/7,75402,11083642,prof-andrzej-szczeklik-medycyna-to-sztuka-rozmowy.html

[dostęp 14.01.2022]

.

I tak życie się plecie…..

I tak życie się plecie

Przed dwoma dniami otrzymałam przemiły mail, który poruszył moje serce.

Dawno nie zamieszczałam w blogu żadnych tekstów, może z zadumy nad przemijaniem – bo wszak ostatnie wpisy były pożegnaniem Zupełnie Niezwykłej Koleżanki ze studiów, której pasje i radość życia a też odwaga siła zawsze zachwycała….. ale widać, że przyszła pora na zamieszczenie tej korespondencji. A może Małgosia Happach zagląda zza chmur i znudzona blogiem wysłała imperatyw, by wreszcie o czymś innym było…..

tak więc zaczynamy: Przed dwoma dniami otrzymałam przemiły mail, który poruszył moje serce………….

Pani Redaktor Silva Rerum z wydawnictwa, które pięknie wydało na świat nasze dzieło pt. Tatuaże. Gdy ciało staje się tłem, przysłała mi taki oto mail (adresowany do mnie). Jednak istnienie w przestrzeni wirtualnej to możliwość otwierania różnych, zda się pozamykanych drzwi. Pisze dawna Pacjentka- Agnieszka- znalazła mnie w „chmurze”,  a nie mając adresu mailowego poszukiwała dalej i trafiła do wspomnianej Redakcji. Ależ to życie się plecie i podąża niezbadanymi niespodziewanymi szlakami. Oto cała nasza korespondencja dosłownie skopiowana:  

Witam

 Niedawno trafiłam na blog Pani Zofii Konopielko Na medycznej ścieżce, który przeczytałam z wielkim zapałem . Szczególnie fragmenty które dotyczyły szpitala na Siennej, w którym była lekarzem i współpracowała z Panią Czachorowski i Panią Madejczyk. Ja w roku 1979 może 1980 byłam pacjentka Pani Czachorowskiej i Madejczyk. Właśnie tu powstaje moje pytanie czy jako redakcja mają Państwo kontakt do Pani Zofii i mogli by poprosić aby podała mi swój adres email. Chętnie podpytała bym się o w/w doktórki.

Proszę o informację w powyższej sprawie, jeżeli Pani Konopielko nie będzie miała ochoty podawać adresu nie będę żywić żadnej urazy i zrozumiem podjętą decyzje.

Pozdrawiam

Z wyrazami szacunku

Agnieszka N.

Odpowiedziałam od razu:

Witam.

Pani Redaktor Silva Rerum przysłała mi mail od Pani. To niesamowite że Pani dotarła po przysłowiowej „nitce do kłębka”.

Miło że jakieś wspomnienia. A to już tyle lat…

Dr Zofia Madejczyk dawno nie żyje, też dr Hanna Peńsko natomiast dr Monika Czachorowska pomimo wieku w bdb formie. Czasem dzwonię. 

A czy może Pani przypomnieć swój problem ? Bo nazwisko jakbym pamiętała- 1 maja 1981 roku przeszłam do Centrum Zdrowia Dziecka I tam pracowałam do emerytury. Pozdrawiam najserdeczniej 

Dobrego Dnia 

Zofia Konopielko 

Witam.

Niezmiernie się cieszę że Pani się odezwała . Parę dni temu tak mnie tknęło żeby poczytać historię szpitala na Siennej i tak trafiłam na Pani blog. Byłam w szpitalu mając około roku tak więc w 1979 roku przyjęta z zachwianiami równowagi, nie chodząca. Mama wspominała że to w tym szpitalu właśnie zaczęto mnie badać chcąc ustalić diagnozę. Jak mnie przyjęto obłożono mi łóżko poduszkami ponieważ miałam poobijaną główkę od szczebelek łóżeczka w poprzednim szpitalu. Zdiagnozowano u mnie zapalenie móżdżku. Do dziś pamiętam jak jeździłam na kontrolę do szpitala a Pani dr Czachorowska zwoływała wszystkich studentów lekarzy i mówiła:

”Patrzcie to nasz mały kidsborneg”. (nie wiem czy brzmi to prawidłowo ale takie słowa pamiętam). Miałam już wtedy może 7 lat i byłam już zdrowa , a i jeszcze ten młoteczek którym stukała mnie w kolano a noga sama odskakiwała (było to dla mnie wtedy takie dziwne ) 🙂

Czytając bloga widziałam że wstawiała tam Pani zdjęcia dr Matejczyk niestety ale ja nie mogę ich odczytać na żadnym z komputerów czy jest możliwość aby przesłać mi te zdjęcia. 

Proszę pozdrowić ode mnie dr Czachorowską i wspomnieć że moi rodzice również cały czas pamiętają i miło wspominają .

Jeszcze raz dziękuję za odzew i serdecznie pozdrawiam

Agnieszka N.

Moja odpowiedź

Zadzwonię do P. dr Czachorowskiej – przekażę pozdrowienia. Mam nadzieję, że jest jeszcze w formie- dawno nie dzwoniłam.

Odpiszę Pani…jeśli będzie ok

Mój blog uratowałam przy pomocy znajomego informatyka w ostatniej chwili, bo Wirtualna Polska likwidowała całą platformę blogową. Niestety zdjęcia się nie uratowały. Też przepadły w moim starym laptopie. Napisałam do córki dr Madejczyk, do USA – kiedyś miałyśmy luźny kontakt – poprosiłam o zdjęcia. Na razie cisza.

 Cieszę się, że wspomnienia z Siennej pozostały miłe – wszak warunki były spartańskie. Wspominam ten szpital i profesjonalizm lekarzy – oczywiście głównie dr Czachorowską z rozrzewnieniem. Nauczyła mnie tak wiele….zostało…. potem już zajmowałam się nefrologią w CZD. A teraz na emeryturze piszę z kolegami książki – właśnie już wydrukowana 5. Ponieważ oni zajmują się higieną – z przyjemnością zagłębiam się w te obszary, bo dotykają całej medycyny i nie tylko. A że lubię pisać (może ślad genów kuzynki babci- Marii Rodziewiczówny) to zajęcie cudowne. Tym bardziej, że dożyłam czasów gdzie internet jest oknem na świat. Np. bez trudu wchodzę do Waszyngtońskiej Biblioteki medycznej 🙂

Pozdrawiam najserdeczniej

ciekawam co u Pani- praca rodzina etc

Z.K.

Witam

Dziękuję bardzo za chęć odzyskania zdjęć . Z Siennej pamiętam te szyby które oddzielały sale od korytarzy i do których nikt nie mógł wejść. 

Ja jeździłam na kontrolę na Sienna do 14 roku życia. Skończyłam szkołę wyszłam za mąż mam dwoje dzieci, na szczęście zdrowych i bardzo rzadko chorujących. Po chorobie został mi chyba tylko uraz do zastrzyków do dnia dzisiejszego się ich boję J.

Raczej jestem osobą bardzo mało chorująca i jedyne co mi dokucza to zatoki więc nie ma na co narzekać.

Jeszcze raz dziękuję za zaangażowanie w kwestii zdjęć i mam nadzieję że dr Czachorowska ma się dobrze. A jeśli można się dowiedzieć to ile lat już ma Pani Czachorowska?

Spróbuję odnaleźć Pani książki i znaleźć czas aby chociaż jedną przeczytać. Co prawda pracuje w biurze i nie mam nic wspólnego z medycyną ale zawsze ciekawiły mnie medyczne sprawy J . Córka moja lat 18 uczy się w technikum weterynaryjnym więc to też prawie medycyna. 

Życzę kolejnych sukcesów i książek.

Pozdrawiam

Agnieszka  N. 

I to by było na tyle…. Aż na tyle

Oj życie się plecie…..

bo wszak wpisy o pracy w nieistniejącym szpitalu im. Dzieci Warszawy przy ul, Siennej (teraz tam jest Muzeum Getta) zamieściłam w 2013 r. I gdzieś tam krążąc wróciły….

Jest wzruszenie tkliwość ale też ślad dumy a może tylko….zadumy

Małgosia Happach nadal jest z nami….


Zdjęcie Małgorzaty Happach z d. Hałdyj i poniższy tekst Pożegnania otrzymałam od Jej siostry- Iwony Wilkońskiej

Kochana Małgosiu,

Wczoraj do późna w  nocy oglądaliśmy filmy na których nas rozbawiasz i taką chcemy Cię zapamiętać.

 Strasznie trudno jest się pogodzić z Twoim odejściem.

Byłaś ogromną indywidualnością. Osobą nieprzeciętną. Tak było od zawsze.

W szkole najlepsza uczennica, wspaniała recytatorka, dziewczyna uzdolniona artystycznie, gwiazda kółka teatralnego w Krasnymstawie.

Matura w wieku 17 lat.

Byłaś trochę za młoda i wstydziłaś się powiedzieć rodzicom, że chcesz zostać  aktorką.

Twoim marzeniem było granie na  scenie, a jednak wybrałaś studia medyczne.

Marzyłaś o wyjeździe do Afryki jako lekarz. Przygotowaniem do tej przygody były studia na wydziale afrykanistyki, gdzie zaraz w październiku spotkałaś cudownego chłopaka. Miał wszystkie cechy prawdziwego mężczyzny: rycerski, odpowiedzialny , ujmująco miły. A przy tym przystojny. Witek gdańszczanin miał podobne pasje : góry, sport, Afryka….

Wielka miłość z wzajemnością.  Ślub , a potem dzieci. Najpierw Blanusia, a półtora roku później Mareczek. 

Ten radosny czas trwał bardzo krótko. Dwa tygodnie po urodzinach synka Witek zginął w wypadku samochodowym.

Tragedia niewyobrażalna.

Od tej chwili musiałaś być herosem, bohaterką.

 I byłaś nią. Pracowałaś ponad siły,  robiłaś kolejne specjalizacje, starałaś się zapewnić Blance i Markowi normalne życie.  Mimo ciągłych trudności finansowych zabierałaś  dzieci  w góry, nad morze, na żagle.

 Chciałaś żeby były wysportowane i szczęśliwe.

Blanka i Marek wyrosły na mądrych, szlachetnych ludzi.

To Twoja zasługa Małgosiu.

 Mimo takich ciężkich życiowych doświadczeń byłaś osobą pogodną, otwartą na świat i ludzi.

Miałaś ogromne poczucie humoru, umiałaś się śmiać

 z samej siebie i wszędzie wychwycić zabawne sytuacje.

A poza tym byłaś ogromnie wrażliwa na piękno . Umiałaś tyle wierszy i prozy na pamięć.

 Miałaś swoje ulubione obrazy.

I  ciągle się kimś zachwycałaś.

Najwięcej mówiłaś chyba jednak o ostatniej pracy na Majdańskiej. Byłaś pełna podziwu dla rehabilitantów, którzy tak skutecznie przywracają ludziom sprawność. Jacy oni są mądrzy- słyszałam. Zachwycałaś się Iwonką i Mikołajem. Innymi też.

Byłaś bardzo wierna w przyjaźni.

 Jeśli ktoś potrzebował pomocy byłaś przy nim natychmiast.

Każdego  wyrywałaś  od śmierci. Nie godziłaś się z odchodzeniem ludzi.

Zawsze szukałaś jakiegoś sposobu ,żeby ulżyć w cierpieniu, przedłużyć życie.

  Byłaś też bardzo wrażliwa na losy Ojczyzny.

 Czytałaś nam często na głos wzruszające fragmenty z literatury poruszające tematy  związane z Polską.

A czytałaś pięknie!

Dla mnie Małgosiu byłaś cudowną ,kochającą siostrą, towarzyszką wszystkich wypraw, przygód narciarskich  i artystycznych.

 Grałaś nawet w „Weselu” wystawionym po francusku. Ja byłam Radczynią, a Ty Kliminą.

 Powtarzałyśmy sobie tę rolę na wyciągu w Białce.

Kochana Małgosiu, nie wypowiem swego żalu, ale wiem, że tak chciał  Bóg.

 Wiem też, że zawsze byłaś pod wrażeniem pożegnań odczytywanych w imieniu zmarłych na pogrzebach.

Dlatego chcę dzisiaj ja w Twoim imieniu pożegnać tych, których kochałaś.

 Żegnasz Blankę i Marka, dzieło Twego życia,  Jarka , Marlenę, swoje Wnuki: Stasia, Antosia i Karolka, brata Michała,  Joasię, Ewę z mężem  Krzysztofem i Marianką, Iwonkę-swoją siostrę, Jurka i Misię, ich córeczkę Rozalkę .

 Delfinę czyli Nulkę, z której byłaś zawsze dumna, Antka-chrzestnego  syna , Wojtka, Wiesia, Hanię i Jacka. Wojtkowi dziękujesz szczególnie za długie spacery po Piastowie, kiedy byłaś już ciężko chora.

 Wiesiowi za opiekę w domu.

Żegnasz przedstawicieli Bobrowa i całej rodziny Haładyjów od strony Tatusia.

Żegnasz Ulę i rodzinę Fideckich.

 Żegnasz też  z całego serca swoich Przyjaciół.

 Kiedy byłaś już chora najczęściej wołałaś „ Basiu, Basiu.

Chodziło Ci o Panią Basię Regulską, która pomagała Ci najdłużej i zawsze umiała się z Tobą porozumieć, nawet wtedy kiedy inni już nie mogli.

Żegnasz Basię i Darka Laskowskich, którzy byli 

 w twoich oczach przykładem na to, że małżeństwo jest wspaniałym sposobem na życie.

Zegnasz kochaną, zawsze pełną życia kuzynkę Marysię Haładyj.

Żegnasz swoje cudowne koleżanki : Lidkę  Stubińską z Baszkiem i Mieszkiem, którymi byłaś zachwycona, Pana Krzysztofa zawsze gotowego ,żeby poradzić w skomplikowanych sprawach, Ewę Dzierżawską, Zosię i Grażynkę Konopielkę, jej syna Jasia, Mirka Konopielkę, który zawsze służył radą, Marysię Garstecką, Alę Świetlicką i  najlepszą przyjaciółkę  z czasów  liceum- Malinę Matysiak.

Żegnasz dr Klimczaka, który w pewnym okresie  stał się  legendą i był cytowany bardzo często ”A Klimczak powiedział”….”A Klimaczak uważa,że…”

 Żegnasz dr Moskalewicz, której życzliwość zawsze odczuwałaś. Iwonkę z działu szkoleń w Instytucie Reumatologii.

Żegnasz dr Wasiaka  z przychodni reumatologicznej na Kena, gdzie tak dobrze Ci się pracowało. Bardzo lubiłaś Córki Pana Doktora, które pracowały w administracji

i też na pewno chcesz im podziękować za serdeczność, którą Ci okazywały.

Żegnasz na pewno  wspaniałą grupę młodych rehabilitantów z ulicy Majdańskiej Iwonkę, Mikołaja,

 Dr Tomasza, dr Muszyńską. Tę pracę kochałaś!

 Żegnasz Małgosiu żeglarzy, Basię, Darka, Państwa Żaglewskich.

 Żegnasz Pana Rajmunda  Sznabla z żoną i synami.

Żegnasz przyjaciół twojej siostry, którzy zawsze Cię bardzo lubili : Anię i Mirka z Piastowa, Dorotę Korkozowicz, Iwonkę i Artura Mączkę, Misię i Michala Heine.

Żegnasz  zawsze wiernych  teściów Jurka  ze Śląska:  śliczną Basię i Leona , żegnasz Halinkę Pawłowską  z  którą  spędziłaś wiele miłych chwil i która zawsze gościła Cię wraz z Iwonką w Krasnymstawie., kiedy nie było już domu rodzinnego na Czerwonego Krzyża.

Żegnasz sąsiadów z ulicy  Sonaty 2, Rodzinę Państwa Regulskich, Panią Grażynkę  , Księdza z tej samej klatki schodowej, żegnasz Księdza Maja, byłego Proboszcza Parafii św. Katarzyny , córki Pani Danusi z przeciwka.

Żegnasz wszystkich tych, którzy przyszli tu dzisiaj i stoją zasmuceni.

Prosisz o przebaczenie tych, których nie wymieniłam.

i  serce Ci pęka , bo chciałabyś jeszcze z nami być, rozbawiać nas,  rozśmieszać, ale  tam  na drugim brzegu  u  Pana Boga czeka kochający  Witek, Rodzice, Dziadkowie….

Chciałabyś powiedzieć kocham Was, bądźcie zdrowi, żyjcie długo,  dbajcie o Polskę, niech Was Bóg strzeże. brońcie Polski!

  Małgosia

Niezwykła koleżanka ze studiów- Małgosia Happach.

Powyżej skopiowane w całości Pożegnanie dr Małgorzaty Happach,  zamieszczone na stronie Narodowego Instytutu Geriatrii, Reumatologii i Rehabilitacji im. prof. dr hab. med. Eleonory Reicher w Warszawie przy ul. Spartańskiej.

https://spartanska.pl/pozegnanie-dr-malgorzaty-happach/

Był 1969 r. i właśnie rozpoczynaliśmy piąty rok studiów na ówczesnej Akademii Medycznej (obecnie Uniwersytet Medyczny) w Warszawie, kiedy  do naszej studenckiej grupy przybyła Dziewczyna o pięknych  ogromnych okrągłych jakby wiecznie zadziwionych światem oczach.  Od razu zaskoczyła swoim bezpośrednim sposobem bycia, śmiechem radosnym, iskrzącą się inteligencją, ciętymi jak brzytwa ripostami i celnymi przycinkami, które w ogóle nie bolały.

Małgosia wówczas jeszcze Haładyj, jakby nie pasowała do naszej gromadki medyków – czuło się, że fruwa gdzieś wyżej i szerzej… Ale okazało się, że to Ona dała nam skrzydła fantazji, radości i obszernej humanistycznej a wręcz holistycznej wiedzy.

Miała Serce na dłoni spiesząc z pomocą i tak było przez długie lata późniejszej znajomości.

I tak jest teraz gdy przeniosła się na drugi brzeg i pewnie zabawia samego Pana Boga opowieściami z humorystyczną pointą. Tak, w tym monotonnym bo  bezgrzesznym   Niebie była wszystkim bardzo potrzebna. I dlatego Anioły przekonały Stwórcę by Ją zaprosił. I poszła na Jego wołanie jak zawsze ciekawa Innego.

A teraz z jakiegoś obłoku macha do nas i zaprasza. Chodźcie tu- a zobaczycie jak jest ciekawie i pięknie. Cały ludzki świat mam teraz u stóp i wreszcie, tak jak zawsze chciałam, widzę Wszystko, nawet to co zakryte….

Małgosia jest z nami na zawsze- zespolona wspólnymi wspomnieniami, wiemy, że czuwa nad swoją Rodziną, Przyjaciółmi, Pacjentami bo taką po prostu ma naturę. Do zobaczenia Małgosiu…


Tekst 12 letniej wnuczki Mai

Czerwone zadanie

Po wielu latach oraz miesiącach Ender wreszcie znalazł planetę na

której może zostawić kokon. Planeta ta była 2000 tys. km od Ziemi.

Wyglądała jak ziemniak, to znaczy taki miała kształt. Była koloru

czerwonego, a wokół niej wirowały kamienie. Na planecie było zielono

i naturalnie. Wyglądała od środka podobnie do Ziemi.

Wreszcie gdy dotarli, to Ender zobaczył, że tam czas leci inaczej,

i wygląda i czuje się jak dwudziestolatek.

Na planecie zbudował mały kamienny domek. Hodował tam

długo wśród roślin i skał kokon. Aż wreszcie kokon przemienił się w

robala. Właściwie Ender nie widział tego, jak przemienia się w robala,

było akurat bardzo ciemno w tej chwili. Znalazł tylko pusty kokon. Jak

to zobaczył, to się bardzo przestraszył. Jednak po chwili już się nie bał,

bo wiedział, że na planecie są idealne warunki do życia.

Po kilku dniach Ender zobaczył, że coś porusza się pośród traw.

Poszedł zobaczyć co to jest. W trawie zobaczył coś dziwnego, ale

zarazem ślicznego, wyglądającego jak wróżka. A to wygląd miało taki:

duże zielone oczy, na których były długie rzęsy, średniej wielkości

malinowe usta, mały zgrabny nos, bladawy kolor skóry, małe uszy,

szczupłą sylwetkę oraz długie i falowane kasztanowo – białe włosy.

Lecz najdziwniejsze w jej wyglądzie było to, że na głowie miała dwa

średnie czułki jak u motyla oraz, że z pleców wystawały jej prześliczne

czarno-różowe skrzydła, co dawało jej totalny wygląd wróżki.

Po chwili patrzenia na te piękne stworzenie Ender spytał:

– Hej, jak się nazywasz?

– Nie wiem… prawdę mówiąc… chyba nie mam imienia –

odpowiedziała nieśmiało istota.

– Jak to? Każdy ma przecież imię – odpowiedział głupawym tonem

Ender.

– No, to ja nie jestem każdym. Tak na prawdę to normalne u nas…

odpowiedziała.

– U jakich nas? Że u wróżek ? – Zapytał.

– Nie głupi u ….. to mówiąc zawahała się na chwilę.

– Coś się stało ??? Spytał Ender

– Nie tylko ja… ja.. nic nie pamiętam i…. Nie wiem skąd jestem ani

dlaczego akurat tu jestem…. Jedyne co pamiętam to, że urodziłam

się z kokonu – mówiła nadal niepewnym tonem.

– Zaraz, zaraz…. to ty jesteś tym robalem z kokonu. Myślałem, że

będziesz wyglądać ohydnie i że będziesz raczej chłopakiem lub

czymś w tym stylu, a ty natomiast jesteś dziewczyną i w dodatku

ładną… powiedział.

– Dziękuję za komplement, ale nie wiem o co ci chodzi -odpowiedziała

istota.

– Chodzi o to, że kiedyś dawno tak chyba około pięćdziesięciu lat

temu, toczyliśmy wojnę z robalami, którą wygrałem itd. itp. I później

znalazłem kokon więc postanowiłem zabrać go ze sobą .

– Chyba kłamiesz. Ty masz przecież…. Wyglądasz na maksymalnie

dwadzieścia lat – powiedziała -Ale….chyba sobie przypominam –

powiedziała w zamyśleniu .

– Tak, na prawdę na Ziemi miałbym z osiemdziesiąt lat, ale tu czas

biegnie wolniej i mam dwadzieścia, więc dobrze zgadłaś. Ale

mniejsza o to. Co takiego ci się przypomniało ???- zapytał Ender.

– To, że ja to pamiętam. Znaczy pamiętam wszytko o wojnie, jak mam

na imię, ile mam lat i tak dalej …powiedziała dziewczyna.

– Ale jak to, przecież wy nie macie imion, tak mi powiedziałaś, a poza

tym co ty możesz pamiętać, jak się dopiero teraz urodziłaś i jak

możesz wyglądać tak jakbyś miała osiemnaście lat?? – spytał Ender.

– To powiem ci wszystko, bo przypomniała mi się moja historia –

odpowiedziała.

– No to proszę powiedz -powiedział z uśmiechem.

– Dobrze, a więc.. Kilkadziesiąt lat temu zaczęła się wojna, nawet

chyba nie wiem dlaczego, ale wracając do historii, moi rodzice w

czasie brutalnej wojny woleli zostawić mnie w domu i dla ochrony

zrobili mi kokon żebym mogła tam dorosnąć, później nie wiem co się

stało i to tyle co pamiętam, a i na imię mam Lara – wiem, dziwne imię

jak na robala. To prawda, że oni wyglądają ohydnie, ale dotyczy to

tylko chłopaków, bo dziewczyny wyglądają tak jak ja. Jeśli chodzi o

mój wiek – przeliczając na to, że tutaj czas leci wolniej- to mam tak

około osiemnastu lat. To w sumie tyle. A ty jak się nazywasz, bo ja

nie 44wiem i twojej historii też nie znam – powiedziała Lara.

– Ok, ja mam na imię Andrew, lecz mówią na mnie Ender. To historia

długa i skomplikowana, a ja mam jeszcze trzy pytania. Pierwsze to,

czy nie jesteś zła za to, że przegraliście i drugie – skąd znasz mój

język oraz trzecie, to czemu właściwie tutaj i teraz hm.. jak to

powiedzieć, no może wyklułaś się – nieśmiało pytał Ender.

– Odpowiedź na pierwsze pytanie – nie jestem zla, nie chciałam

należeć do rasy tych robali. Odpowiadając na na drugie – wasz język

jest bardzo prosty, a trzecie hm… sama nie wiem – tak po prostu ..

Odpowiedziała Lara z uśmiechem.

– Ok, to co chcesz robić teraz ? -zapytał Ender.

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo nagle coś wylądowało obok domu

Endera. Coś co wyglądało jak statek kosmiczny. Ze statku wyszła

starsza kobieta, która od wejścia na planetę zmieniła się w młodą panią

i wtedy ..

– Valentine ??!!! Czy to ty?? !! krzyknął Ender ze łzami w oczach.

– Ender ???!! To ty… – powiedział ze łzami- co ty tu robisz ??? I kim

jest ta dziewczyna obok ciebie ?? Zapytała Valentine.

– No mieszkam… – odpowiedział Ender – ale co ty tu robisz???

I to jest moja koleżanka, ona jest … robalem – odpowiedział jakby

zawstydzony i spojrzał na nią, a ona się do niego uśmiechnęła, na co

poczuł ulgę, że jej nie uraził .

– A jak się nazywa ??? – Zapytała Valentine.

– Lara – odpowiedział Ender – Ona nazywa się Lara.

– Okej, miło mi. Ja jestem Valentine, siostra Endera. Powiedziała.

– Mi też miło … Powiedziała nieśmiało Lara.

– Jeszcze mi nie powiedziałaś co ty tu robisz Valentine?? Zapytał

Ender.

– Ja po prostu teraz podróżuję z moim mężem po planetach

i no w sumie tyle ……. Odpowiedziała zawstydzona Valentine.

– Jak to mężem ??!!! W tym wieku na ziemi miałabyś około

siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu lat??? Spytał Ender.

– Tak, ale ja podróżuję po kosmosie, tu czas leci inaczej np. na tej

Planecie mam chyba dwadzieścia ileś czy coś… Odpowiedziała

Valentine.

– Okej, rozumiem, ale gdzie i kiedy się poznaliście oraz jak ma na imię

twój mąż???? Zapytał lekko zdziwiony tą sytuacją Ender.

– No, w sumie nie wiem kiedy, ale gdzieś już nie pamiętam na jakiej

planecie, on coś naprawiał i pomógł mi naprawić statek kosmiczny,

bo mój się zepsuł i tak dalej to się potoczyło … a na imię ma Chris.

– OK …powiedział Ender a zawołasz go ??? Zapytał.

– Tak. Odpowiedziała Valentine. – Chris choć tu.

– Cześć!! Powiedział Chris, który wyglądał na trzydzieści lat-

oczywiście tylko na tej planecie.

– Hej! odpowiedzieli Ender i Lara jednocześnie.

Po kilku minutach, czy godzinach rozmowy i wyjaśnień wszyscy

usiedli do posiłku . Na posiłek było mięso z ryby którą Ender z Chrisem

złowili wcześniej oraz takie dziwne warzywa wyglądające jak wiśnie ale

smakujące jak pomidory. Na deser, na ironie losu, były dziwne owoce

wyglądające jak pomidory, ale smakujące wiśnią. Po jedzeniu Ender

zapytał:

– C z y w y j u ż o d l a t u j e c i e ? ? s p y t a ł E n d e r

Valentine z Chrisem wymienili spojrzenia i powiedzieli, że już zwiedzili

wszystko to co chcieli w kosmosie. Że Ziemia już się im znudziła , a

poza tym tu jest tak samo wygodnie i że tu zostają. Wszyscy się

ucieszyli i powiedzieli że idą już spać.

– Gdzie będziecie spali ?? Spytał Ender

– Mamy w statku jak w domu, więc w nim. Dobranoc. Powiedzieli

z uśmiechem i poszli do statku.

– Ender….Gdzie ja będę spała? bo ja nie mam teraz gdzie.. Spytała

Lara.

– Możesz spać w moim łóżku, a jutro potem zbudujemy ci twoje. Ja

będę spał na hamaku.. Odpowiedział Ender.

– Okej, dziękuję. Powiedziała Lara i pocałowała go w policzek.

– Proszę bardzo. Odpowiedział zarumieniony Ender.

– Dobranoc- Powiedziała Lara.

– Dobranoc – Odpowiedział Ender.

Następnego dnia działo się bardzo wiele rzeczy. Ender powiedział

Larze, że się w niej zakochał. Ona wyznała mu to samo. Ale to nie był

koniec ekscytujących wydarzeń… Chrisa zjadła prawie dziwna ryba.

Mijały miesiące, aż w końcu Ender oświadczył się Larze. Był ślub i

wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

KONIEC

Maja Konopielko, lat 12

Warszawa – Śródborów, 04.2021

Opowiadanie dwunastoletniej wnuczki Mai

Pewnej słonecznej niedzieli, jak zwykle zjadłam śniadanie i włączyłam telewizję.

Chciałam obejrzeć mój ulubiony program, ale mama powiedziała, żebym przełączyła na

wiadomości, bo podobno za dziesięć minut będzie transmisja z kimś ważnym.

Powiedziałam, że okej, ale na razie włączę mój program.

(10 minut później)

– Julka, włącz zaczyna się – powiedziała mama.

– No dawaj siostra!! – powiedziały moje siostry Ola i Kasia- dwie najbardziej

wkurzające dziesięcioletnie młodsze siostry na świecie.

– Julka!! zaczęło się – zawołał tata.

– Wy wiecie, że nie jestem pilotowym i nie tylko ja mam dostęp do pilota, nie?-

odpowiedziałam.                                                                                            

– Tak! Ale dawaj! – zawołali wszyscy.

– No, dobra, dobra – powiedziałam znudzona.

Gdy już włączyłam, to pani w telewizji zaczęła mówić, że przyjeżdża dziś do

Warszawy wraz ze swoją matką, bardzo ważna i tajemnicza postać.

Po obejrzeniu programu i po obiedzie wyszłam na spacer do parku z Funflem,

pięciomiesięcznym psem Owczarkiem Podhalańskim. W pewnym momencie zauważyłam

moich znajomych. Była tam moja najlepsza przyjaciółka (tak samo jak ja siedemnastolatka i

na dodatek moja imienniczka) oraz dwie siedemnastoletnie bliźniaczki -Flora i Dora oraz ,

piętnastoletnia Matylda oraz mój kumpel, osiemnastoletni Robert .

– Hej Jula!! – krzyknęli wszyscy – gdzie idziesz??

– Heja, na spacer z Funflem, nie widać? – zapytałam z rozbawieniem, bo pomimo

wieku Funfel był dość dużym psem.

– No ja jakoś nie widać. – odpowiedział Robert.

– O nie! Nie! Funfel gdzie jesteś!!! – krzyknęłam i zaczęłam się rozglądać. Nagle

usłyszałam “Czyli to jest twój pies” powiedział jakiś nieznajomy chłopak stojący za

mną. “ Proszę” powiedział i podał mi psa.

– Tak, to jest mój pies. Bardzo dziękuję, a gdzie go znalazłeś?? – spytałam.

– Ja….- Chciał dokończyć, ale dwóch jasnowłosych, starszych panów i starsza

kobieta powiedzieli mu coś i on poszedł za nimi.

– Dziwny typ – powiedziałam przyjaciołom.

– Julka, czy ty wiesz, że to ten tajemniczy typ z telewizji? – zapytała Julka.

– Serio!? N, ale i tak nieważne – powiedziałam.

– A tak a propos, dokąd idziecie ??- zapytałam po chwili zastanowienia.

– Do pracy rodziców – odpowiedzieli wszyscy.

Faktycznie, ich rodzice pracują w firmie moich rodziców, w sumie tak się zaprzyjaźniliśmy.

– No to ok. Do zobaczenia – zawołałam, bo Funfel już mnie pociągnął i musiałam za

nim biec.

– Pa -zawołali.

Biegłam za Funflem, gdy zobaczyłam tamtego chłopaka, Stał przed hotelem, Tym

razem stał sam, więc podbiegłam do niego.

– Hej! – powiedziałam- Czy to nie ty znalazłeś mojego psa??

– Hej, tak to ja – odpowiedział nieznajomy.

– I czy ty jesteś tym gościem z telewizji ?? – zapytałam.

– To też ja – odpowiedział.

– A tak w ogóle to jestem….zaczęłam mówić.

– Julka, wiem – odpowiedział nieznajomy i uśmiechnął się.

– Ale … skąd o tym wiesz?!!! – zapytałam zdziwiona.

– Mogę ci zaraz odpowiedzieć, tylko najpierw powiem ci swoje imię … zaczął.

– Czekaj to ja teraz zgadnę, ok?

– Ok.

– Antek ? – zaczęłam.

– Mhm – pokręcił przecząco głową.

– Może Tomek?

– Nie – odpowiedział,

– No nie wiem, poddaję się – powiedziałam smutno.

– Nie poddawaj się – zaśmiał się – moje imię jest dość niespotykane w Polsce.

– Nie wiem, pewnie zaraz powiesz, że masz na imię Marco lub Bob tak? – stwierdziłam.

– Nie, to też nie to – powiedział- Powiem, jeśli się ze mną wybierzesz do parku. Jeszcze nie

znam dogłębnie tego miasta,

– Ok, ale co z twoją ochroną ?? – zapytałam.

Chłopak zaśmiał się.

– Co takiego zabawnego powiedziałam??? zapytałam trochę zdziwiona.

– Chodź już, a wszystko ci wytłumaczę

Pobiegłam z tym chłopakiem i Funflem do parku, gdy on się zapytał czy może mi ufać

Powiedziałam, że tak. Chłopak zaczął opowiadać:

– Mhm mam na imię Jezus.

– To tak jak ten z Biblii- stwierdziłam.

– Tak dokładnie tak samo. Nawet nie wiesz jak bardzo – Uśmiechnął się.

– Co masz na myśli – zapytałam z coraz większym zdziwieniem.

– Posłuchaj to, zrozumiesz.

– No, dobrze to słucham.

Jezus zaczął opowiadać swoją historię….

– Czekaj, czy dobrze rozumiem, że Ty jesteś ten Jezus?? Jezus !!!?? Ale jak to możliwe, że

jesteś tu i wyglądasz na najwięcej 18 lat ?? Czy ja nie powinnam mówić do Ciebie “Proszę

pana” ?? I czy ta ochrona to Anioły, a ta pani to twoja Mama??

– Zaraz wszystko wyjaśnię – odparł – Po pierwsze, jestem tu po to, żeby kogoś nawrócić i

sądzę, że zostanę tu przynajmniej kilka lat. Po drugie, wyglądam tak, żebym bardziej się

wtopił w tło. Po trzecie, nie nie i jeszcze raz nie mów mi: proszę pana”, tylko mów mi po

imieniu, bo teraz naprawdę mam 18 i też tak się czuję. odpowiadając na ostatnie Twoje

pytania, to na czwarte- to tak i piąte- też .

– Okey, czy to sen? Czy ja zwariowałam? – zapytałam przerażona.

– Ani to, ani to – odrzekł.

– Ok, no dobra, czyli wiesz o mnie wszystko?? – spytałam.

– Nie!! To byłoby dziwne, znam tylko podstawowe i najważniejsze informacje – odpowiedział

Jezus.

– Ok.. O nie! Już muszę wracać. Rodzice się na pewno martwią, a i Funfel jest już

zmęczony- Powiedziałam, na co psiak potwierdził głośnym ziewnięciem.

– Pa.

– Julka …

– Tak, o co chodzi ?? zapytałam

– Czy chcesz się zaprzyjaźnić? W niebie są tylko dorosłe osoby i nigdy nie przyjaźniłem się z

osobą w moim wieku.

– Tak jasne, czemu nie – uśmiechnęłam się.

– To pa koleżanko Jutro o tej samej godzinie. tu ok?

– Ok pa.

Gdy wróciłam już do domu, pomyślałam, że to dziwne, poznałam Jezusa, tyle że jest

on w moim wieku. Tak myślałam i myślałam, aż w końcu mój kot Szafran ułożył mi się na

brzuchu, a Funfel na stopach i zasnęłam.

KONIEC

Warszawa – Śródborów, 2021 r.

Maja Konopielko, lat 12

Fragment o Gorzowie z nowej książki pod naszą redakcją…

Już jest po pozytywnych recenzjach naukowych, opracowywana w Wydawnictwie, zatytułowana Higiena psychiczna w krajobrazach miejskich. A oto fragment ….

Gorzowskie pomniczki – opowieść sentymentalna

Zapewne każdy ma swoje ulubione miasto, ale najstarszej autorce monografii (Zofii Konopielko) najbliższy sercu jest Gorzów Wielkopolski, gdzie przyszła na świat i spędziła czas do uzyskania pełnoletności. Dawny Landsberg rozkłada się na siedmiu wzgórzach, do których przytula się wielka Warta. Autorka urodzona dwa lata po pospiesznym wyjeździe Niemców, już w Gorzowie, doskonale pamięta postaci, które wtedy żyły, były oryginalne i wpływały na klimat miasta. Zaskoczeniem było, gdy po przybyciu po ponad 40 latach mogła się z nimi „spotkać”, gdyż zostały zaklęte w metal małych pomniczków, posadowione w ciekawych miejscach nie tylko zaskakują, ale powodują, że człowiek się zatrzymuje, ogląda, rozmyśla, zadaje tej postaci i sobie pytania i ostatecznie cieszy że warto żyć. Niewątpliwie powrót do takich miejsc to nabranie siły do dalszych zmagań z rzeczywistością, przyczynek do „przytulenia” myślami do gniazda rodzinnego w chwilach trudnych.

A oto wspomniane pomniczki osób zapamiętanych za życia, poza oczywiście innymi majestatycznymi pomnikami osób ważnych w skali kraju.

Najbarwniejszą postacią Gorzowa od czasów powojennych do 1998 r., zagadkową, owianą legendami, które sam wokół siebie tworzył, był kloszard z wyboru Kazimierz Wnuk (1914-1998). Znany gorzowski literat Zdzisław Morawski nadał mu przydomek Szymon Gięty. Szymon Gięty zajmował swoje miejsce w przestrzeni miejskiej wypełniając ją swoją żywotnością, inteligencją i ogromnym poczuciem humoru. Bez Szymona G. szarobure w czasie PRL miasto byłoby jak motyl bez skrzydeł. Szymon G. dawał wszystkim skrzydła, by zrywali się do lotu, wiedzieli możliwość pokazywania swojej indywidualności bez zahamowań, wstydu – z czego oczywiście korzystało niewielu. Bo Szymon Gięty był tylko jeden jedyny taki.

Kiedyś miasto oferowało mu mieszkanie – dokładnie nie wiadomo, czy zrezygnował czy je zamienił na garaż, w którym zamieszkał. Zdarzało się, że na gorzowskim Rynku ustawiał centralnie swój wózek, czasami z budą – i w nim zasypiał.

Według opowieści jego siostrzenicy przed wojną uczęszczał do Technikum Ogrodniczego w Warszawie, na rowerze przemierzał okoliczne wsie i tworzył kroniki, opisując ciekawostki, malował też dworki i kościoły. Ponoć trzy albumy jego prac spłonęły we wrześniu 1939 razem z ginącą Warszawą[1]. Był człowiekiem który charakteryzował się niezwykłym poczuciem humoru, inteligencją i oryginalnością, dzięki czemu zyskiwał powszechną sympatię. Najstarsi mieszkańcy zapamiętali jego pierwsze wcielenie – przebrany w dziwaczny sposób w wielkim kapeluszu o podziurawionym rondzie ciągnął wózek dziecięcy taki, jakie były jeszcze w latach 50. XX w. – głębokie, z okienkami z boku. Potem pojawiał się z wózkiem na kółkach. Widywano go też, gdy środkiem ulicy toczył przy użyciu pogrzebacza metalowe koło, co zostało uwiecznione na pomniczku powstałym w 2003 r. „Był wyjątkową osobowością. Do legendy przeszło wiele żartów Szymona. Gorzowianie do dziś pamiętają, jak rozkładał w centrum swój namiot, by za drobną opłatą pokazać znajdująca się w środku małpę. Zaintrygowani ciekawscy wchodzili, by zobaczyć tam… swoje odbicie w lustrze (choć prawdziwą małpkę też jakiś czas miał w swojej menażerii). Innym razem Szymon oferował zobaczenie ptaków egzotycznych, czyli różnobarwnie pomalowanych wróbli”.[2] „Kiedyś przebrał się za astronautę. Nawieszał na siebie świecących szpargałów, starych lornetek i tak ustrojony wdzierał się pomiędzy manifestujących na pochodzach pierwszomajowych. Innym razem sporządził pochwałę sportu. Zrobił z kabla motor, usadził na nim także wykonanego z kabla żużlowca, do ręki wziął tablicę i nawet przedefilował z tym majdanem przed główną trybuną. Gorzowianie byli zachwyceni, a władza wściekła. Od tej pory milicja zawsze na 1 maja starała się go gdzieś wywieźć poza miasto. Ale Szymon i tak zawsze zdążył wrócić i z wózkiem wypełnionym szpargałami pochód zawsze zamykał”[3]. Zostało to uwiecznione na wielu zdjęciach.

W Gorzowie można też wędrować śladami innych niewielkich pomniczków. Jednym z nich jest siedzący w swojej łodzi na brzegu Warty – jak przed wielu bardzo laty, tylko teraz zaklęty w spiż – Paweł Zacharek, który przez ponad 20 lat przewoził łodzią mieszkańców na przeciwległą do centrum miasta stronę Warty. Urodził się na barce, gdyż jego rodzice zajmowali się transportem wodnym. Gorzów pokochał jeszcze w czasach przedwojennych, gdy płynąc z rodzicami do Berlina, oglądał wypiętrzający się malowniczymi wzgórzami ówczesny Landsberg. Gdy w 1964 r. odbudowano most kolejowy, stracił klientów i został kapitanem żeglugi śródlądowej, pływając do Europy Zachodniej. Teraz „odpoczywa” na brzegu Warty w swoim ulubionym Gorzowie, siedząc na łódce, zaprasza strapionych, chętnie słucha ich opowieści i pociesza mówiąc że życie jest piękne. To oczywiście dzieje się tylko w wyobraźni któregoś mieszkańca zdolnego do takich przeżyć. Ale niewątpliwie jest faktem, że to miejsce i to spotkanie daje „drugi oddech” w pędzie cywilizacyjnym, a więc wspomaga higienę psychiczną. Ponieważ Gorzów jest znanym miastem żużla – entuzjaści tego sportu mogą powędrować na spotkanie i „wymianę poglądów” z legendarnymi żużlowcami jak Edmund Migoś „Mundek” czy Edward Jancarz. Wędrując po mieście można zajrzeć, co obecnie „malują” jak kiedyś, dwaj malarze tego miasta jeszcze landsberski Ernst Henseler i już gorzowski Jan Korcz. Łagodne pejzaże pierwszego potrafią niektórym ukoić duszę, a innym – wzmocnić siły witalne. Dla pocieszenia serca i oczyszczenia duszy wędrując po mieście, można dotrzeć do pomniczka ks. Prałata Witolda Andrzejewskiego. Tyle pytań można mu zadać, bo wszak był kiedyś aktorem – przez 6 lat starsze pokolenie oglądało go na scenie, ale widywano go też w Katedrze. Wtedy niezmiennie, nagle w półmroku, ukazywała się czarna, klęcząca, pochylona postać, zatopiona w modlitwie, która okazywała się aktorem oglądanym przed kilkoma godzinami na scenie. Po latach dotarła wiadomość że został księdzem… Był duszpasterzem akademickim, ludzi pracy i środowisk sybirackich… Wiadomość ta dla osób, które go pamiętały ze sceny, gdzie odgrywał też frywolne role, była swoistym szokiem, choć już wtedy wyczuwało się niezrozumiałą dwoistość tej osoby. Jak różne są meandry ludzkiego życia…Teraz można zatrzymać się przy pomniczku, a może pożalić się, pogadać, na pewno wskaże słuszną drogę, a jeśli nawet nie, to pocieszy…

W różnych miejscach Gorzowa możliwe są też „spotkania” z ludźmi pióra zaklętymi w metal. Gdy jeszcze żyli, nie wszystkim byli znani i nie zawsze doceniani, ale z czasem nabrali wartości legendy. Są przykładem, że warto żyć zgodnie z własnymi odczuciami, celami, często pod prąd opinii innych ryzykując utratą jakości materialnej życia. Jedną z postaci, poznanej jako bohaterka filmu, jest romska – wówczas zwana cygańską, poetka Papusza. Starsi ludzie z Gorzowa pamiętają przemierzające miasto, a potem rozlokowane na przedmieściach tabory cygańskie[4]. Papusza, czyli Bronisława Weis, była znaną Romką, bo teraz tak należy mówić, ale dla nas po prostu Cyganką, jedną z licznych w Gorzowie, ale Cyganką niezwykłą[5]. Mieszkała w Gorzowie od 1953 do 1981 r. Jej poezję odkrył poeta Jerzy Ficowski, doceniał Julian Tuwim a po opublikowaniu wierszy, została wyklęta przez swój ród, oskarżana o zdradę i niedopuszczalne wśród Romów odejście od tradycyjnej roli kobiety. Głęboko nieszczęśliwa, opuściła Gorzów, by zamieszkać w Inowrocławiu, gdzie zmarła i została pochowana. Jest wymieniana wśród 60 najwybitniejszych kobiet, które miały wpływ na polską historię, stała się bohaterką licznych filmów, a jej dzieła tłumaczono na wiele języków[6]. Teraz ta silna kobieta „siedzi” skromnie nieopodal gorzowskiej biblioteki w Parku Wiosny Ludów, zatrzymują się przy niej spacerowicze, a o czym myślą, tego nie wiadomo…

Poza Papuszą „spotkać” można też innych dawnych mieszkańców miasta – ludzi pióra zaklętych w metal. Wędrując ulicami, można zatrzymać się choć na chwilę, usiąść na ławeczce obok spiżowej postaci Nelly czyli zaklętej bohaterki powieści landsberskiej (nazwa przedwojennego Gorzowa) pisarki Christy Wolf, która w jednej z książek pt. Wzorce dzieciństwa słowami bohaterki opisała swoje przeżycia – czas wojny, snuła refleksje na temat zachowania pamięci i wpływu przeszłości na czasy jej współczesne. Może gorzowianie poczują większą więź ze swoim miastem, spełniając warunki higieny psychicznej – poczucie trwałości, kontynuacji i stabilizacji, niejako „zakotwiczenia” w miejscu urodzenia czy tylko okresowego pobytu. Jednocześnie może być to poczucie, że czas się zatrzymał i zawsze można tu wracać idąc dawnymi niezmienionymi śladami[7].

W innym miejscu spiżowego już mieszkańca Gorzowa, spotyka się pisarza i malarza – Włodzimierza Korsaka (1887- 1951) [8]można go zapytać o znajomość z Czesławem Miłoszem. A on odpowie, że właściwie się nie znali, tylko teraz się dowiaduje, a może było inaczej… Jak czytamy w „Gazecie Wyborczej”:  „W 2003 r. Czesław Miłosz w Bibliotece Jagiellońskiej wygłosił wykład. Wspominał w nim o Włodzimierzu Korsaku: w powieści Na tropie przyrody dwaj chłopcy przyjeżdżają na wakacje do dworu w lasach Witebszczyzny. Włodzimierz Korsak był dla mnie i mojego przyjaciela Leopolda Pac-Pomarnackiego autorem kultowym”[9].

W wędrówce po mieście można spotkać się też z gorzowskim poetą Kazimierzem Furmanem (1949-2009). Warto przy okazji poprosić o opowieść ze spotkania z Papuszą, a on opowie swoim wierszem:

Szedłem do Papuszy /To moja pierwsza ostatnia u Niej wizyta / Moje dziecko ma trzy lata i trochę się boi / Poetka leży w pierzynach / Kot topi pyszczek w misce mleka / Nie nie będę rozmawiała z panem mówi / Unosi głowę / Ma twarz zrytą ścieżkami zmarszczek / Czytam z nich jej pieśn / I las śpiewa naprawdę tańczą drzewa / Kot miauczy jakąś pieśń cygańską / Moje dziecko głaszcze jego głowę[10].

A może Poeta przypomni starzejącej się kobiecie czas jej dobry, gdy słyszała czułe słowa, albo i nie słyszała a teraz usłyszy i uraduje się i uniesie głowę i po chwili odejdzie z tym wierszem do sklepu warzywnego czy mięsnego i wieczorem usłyszy raz jeszcze to, co zostało w jej skołatanej głowie. I raz jeszcz Furman jej powie na dobranoc: Twoje ciało / Syberia / Na białym prześcieradle zima / Twoje ciało / Ocean niespokojny /Na białym prześcieradle fale / Twoje ciało / Afryka / Błądzę po Saharze (…)” [11].

Wiersze tego poety kiedyś kupi w małej księgarni i będzie czytała. Tak może się stać, gdy dojdzie do spotkania z małym pomnikiem Poety zaklętego w spiż. A bogini Higieny – nieśmiertelna zwycięska ponadczasowa Hygeia się uśmiechnie i szepnie – jesteś uratowana kobieto. Trwaj…

„Kazimierz Furman – poeta codzienności – pisze: Ostatniej modlitwy nie pamiętam / Chyba że była podobna do kobiety / (…) Ostatniej kobiety też nie pamiętam / Chyba że była Tajemnicą / Bo nie zapominam Boga” [12].


[1] https://encyklopedia.wimbp.gorzow.pl/s/szymon_giety/szymon_giety.html [dostęp 17.09.2021].

[2] T. Rusek, Dlaczego Szymon był Gięty? I czemu ma w Gorzowie pomnik?,

https://plus.gazetalubuska.pl/dlaczego-szymon-byl-giety-i-czemu-ma-w-gorzowie-pomnik/ar/12227791

[dostęp 17.09.2021]

.

[3] Tamże.

[4] Z. Konopielko, Cyganie z mojego dzieciństwa, http://zofiakonopielko.pl/?p=1643 [dostęp 17.09.2021].

[5] Teksty brata Zofii Konopielko – Zenona Łukaszewicza „Bronisława Wajs-Papusza”, http://zofiakonopielko.pl/?p=2059 [dostęp 17.09.2021].

[6] https://culture.pl/pl/tworca/papusza-bronislawa-wajs [dostęp 17.09.2021].

[7] https://encyklopedia.wimbp.gorzow.pl/w/wolf_christa/wolf_christa.html [dostęp 17.09.2021].

[8] https://szkolalubniewice.pl/patron-szkoly-wlodzimierz-korsak/466/

[dostęp 25.04.2022]

[9] https://gorzow.wyborcza.pl/gorzow/7,36844,15860905,wielki-lowczy-guru-czeslawa-milosza-ma-swoj-dom-w-klodawie.html [dostęp 17.09.2021].

[10] http://rudowicz.poezja-art.eu/artykuly/recenzje/furman-moj-cien-jest-kobieta/

[dostęp 17.09.2021]

.

[11] Tamże.

[12] Tamże.

Powrót do Gorzowa

Na zdjęciu mój Tato – Wacław Łukaszewicz (1908- 2002) , kiedyś Naczelnik Oddziału Drogowego PKP w Gorzowie Wlkp. Od dzieciństwa zakochany w drogach żelaznych, pociągach, wileński romantyk……

W tej sytuacji na Świecie, największym Dramacie tuż obok, gdy własna bezsilność paraliżuje, przeglądam stare blogowe wpisy. Może ucieczka w przeszłość jest metodą by choć na chwilę znaleźć się w innym miejscu i innym, dobrym wtedy czasie. Czy wówczas człek czuł że był szczęśliwy ?

Minęło już 10 lat od tego wpisu. Czy Gorzów nadal jest tak piękny, czy pozostał tylko we wspomnieniu tkliwym ?

wtorek, 17 stycznia 2012 6:54

Czterdzieści lat nieobecności w tym mieście spowodowało, że jego obraz w mojej pamięci się oddalał, stopniowo tracił barwy, upodabniał się do szarej znajomej fotografii. Ta fotografia starzała się ze mną, bladła i marniała.

Aż któregoś dnia obudziłam się z uczuciem przerażenia, że moja fotografia zniknie a ja już nigdy nie zobaczę Gorzowa.

I wtedy postanowiłam, że muszę tam pojechać. I spotkać się z miastem, w którym przyszłam na świat i dojrzewałam.

Z lękiem oczekiwałam tego spotkania.

Pragnęłam nie tylko obejrzeć stare kąty, ale również  miejsca nowe i ciekawe. W Internecie znalazłam potrzebne informacje, zamówiłam bilety do Teatru i miałam już plan bardzo krótkiego pobytu.

Jakże sentymentalna była podróż pociągiem. Tę trasę kiedyś tak często przemierzałam. To były powroty do domu. W tym domu czekali Rodzice . Wszystko minęło jak ulotna chwila. Teraz rozpoznawałam stacje, znajome widoki za oknem przynosiły falę wzruszeń…

I oto nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otworzył się przede mną mój Gorzów.

Zatopiony w zielonych wzgórzach nie spał. Czekał…

Szłam swoimi ulicami, ostrożnie stawiając stopy na zachowanych dużych płytach granitowych, by nie przekroczyć granicy płyty. Tak jak w dzieciństwie…

A dookoła miasto tętniło życiem. Czułam  na sobie jego oddech. Widziałam  tłumy młodych ludzi, barwnie ubranych, pędzących w nieznanym mi kierunku.

Tutaj czas się nie zatrzymał…

Witały mnie stare kamienice i wille, niektóre pięknie odnowione. Znajdowałam ślady ich  dawnej świetności.

W Parku Wiosny Ludów, nad Kłodawką nadal rosły platany. Musiałam się upewnić, czy to te same. To niewiarygodne, że jeszcze były i zachowały dawną urodę. Tak jak kiedyś, ich konary pokryte gładką korą przypominały uniesione ramiona w jedwabnych rękawiczkach. Wydawało się, że w swoich srebrzystych obcisłych sukniach tylko na chwilę znieruchomiały w tańcu.

Gdy wczesnym świtem przemierzałam stare  uliczki, w poszukiwaniu dawnych działek, na głowę spadał lipowy nektar. Czułam dotyk wilgotnych liści i zanurzałam twarz w zapachach dzieciństwa, w niepowtarzalnym zapachu kwitnących lip…

Potem obejrzałam centrum Gorzowa. I tak myślałam. Mieszkam od lat w Warszawie i stale czytam w miejscowej prasie, że władze nadal się zastanawiają : jak połączyć miasto z rzeką, a może pomalować któryś z mostów by było weselej, a może zorganizować tańce na ulicy?

A w Gorzowie – miasto samo wylewa się spod kolorowego wiaduktu, poprzez  śliczne bulwary z tajemniczymi granitowymi wybrzuszeniami, które kojarzą się z leżącym na chodniku biustem, na barwny most z  bajkowym „pająkiem” nazwanym  Dominantą, po drugiej stronie wielkiej, szerokiej rzeki.

Warta, odwieczna towarzyszka miasta, była jak zwykle młoda, ruchliwa i przepiękna. A Gorzów przeglądał się w jej oczach. Zakochani i wierni…

Na bulwarze występowały jakieś dziecięce zespoły, a potem ta kolorowa dzieciarnia wysypała się na nadwarciańskie schody…

Podobał mi się koloryt mostu, dyskusyjna uroda nieprzydatnego „pająka” zwanego Dominantą. Czułam jak te kolory jeszcze nasilają, stymulują  moją radość.

Gdy z przyjaciółką wędrowałyśmy przez centrum miasta, usłyszałam głośną muzykę, która porywała nogi do tańca. Przez moment wydało mi się, że jestem w  La Boca, dzielnicy tanga w słodkim Buenos. Ale zobaczyłam Letnią. To Gorzów i niezapomniana kawiarnia mojej młodości. Taka sama od lat. I to w Letniej grali a  ludzie tańczyli prawie na ulicy. I ja uległam magii i zaczęłam pląsać, nie zważając na swoją „dojrzałą młodość”. Nieważne, kto grał i tańczył, było super!

A potem był spektakl w  ukochanym kiedyś Teatrze im Osterwy, który przed półwieczem był moim pierwszym oknem na świat. Cieszyłam się, bo poszłyśmy tam razem, kilka koleżanek ze szkolnej ławy. Usiadłyśmy przy niewielkim stoliku Sceny Letniej, zamówiłyśmy wino i rozpoczął się spektakl. Nie był to zwykły spektakl, ale samo wzruszenie. Jakby na specjalne zamówienie dokładnie w tym dniu grali  „Trzy razy Piaf”. Znakomite gorzowskie aktorki wyczarowały niepowtarzalny klimat. Zerkałam na koleżanki, one podobnie jak ja, ukradkiem ocierały łzy.

Następnego dnia odwiedziłyśmy kino o tajemniczej  nazwie  „60 krzeseł”. Na widowni były tylko dwie osoby – przyjaciółka i ja. I tym razem niespodzianka, film o Cyganach. Wróciło nasze dzieciństwo i trwające od tej pory nieustanne zauroczenie kulturą cygańską.

Byłyśmy też w miejscowym  klubie o budzącej wiele refleksji nazwie Lamus. Za czasów mojej młodości tego klubu nie było. Siedzieliśmy w wielkim rozbawionym tłumie młodych ludzi, gdy  niespodziewanie ponownie ujrzałam  młode aktorki z gorzowskiego teatru. Tym razem fenomenalnie mówiły i ilustrowały ruchem bajki Brzechwy.

Bardzo chciałam odwiedzić piwniczny Jazz Club o pięknej nazwie „Pod filarami”, ale niestety w tych dniach był nieczynny.  Po paru miesiącach moi nowi gorzowscy przyjaciele przywieźli mi pięknie opracowany album wydany z okazji 40 lecia klubu. Często go oglądam, poczytuję i spotykam się z dawnymi znajomymi, którzy działali w tym klubie. Albo nie żyją, albo zabrał ich nieznany mi świat…

Zapomniałabym opowiedzieć o spotkaniu z nowymi, gorzowskimi małymi pomnikami. Otóż podczas łazęgi po mieście, przyjaciółka pokazała mi  niewielkie pomniki ważnych dla tego miasta ludzi. Bardzo ładnie wykonane i rozmieszczone  w ciekawych miejscach, sprawiały wrażenie, że ci ludzie jeszcze żyją wśród mieszkańców i może tylko zostali zaczarowani w „znieruchomienie”. I wystarczy przystanąć w biegu, zagadać i na pewno zaczną opowiadać, opowiadać bez końca. O swoim życiu, o tym co robili i jak kochali swoje miasto…

Mój czas pobytu w Gorzowie był krótki, ale wspominać można długo…

Cieszę się, że zdążyłam odwiedzić moje miasto, odnaleźć stare ścieżki i poznać  nowy, pełen młodych ludzi, tętniący życiem Gorzów…

Jeszcze zdążyłam, bo przecież „upływa szybko życie”…