I tak życie się plecie…..

I tak życie się plecie

Przed dwoma dniami otrzymałam przemiły mail, który poruszył moje serce.

Dawno nie zamieszczałam w blogu żadnych tekstów, może z zadumy nad przemijaniem – bo wszak ostatnie wpisy były pożegnaniem Zupełnie Niezwykłej Koleżanki ze studiów, której pasje i radość życia a też odwaga siła zawsze zachwycała….. ale widać, że przyszła pora na zamieszczenie tej korespondencji. A może Małgosia Happach zagląda zza chmur i znudzona blogiem wysłała imperatyw, by wreszcie o czymś innym było…..

tak więc zaczynamy: Przed dwoma dniami otrzymałam przemiły mail, który poruszył moje serce………….

Pani Redaktor Silva Rerum z wydawnictwa, które pięknie wydało na świat nasze dzieło pt. Tatuaże. Gdy ciało staje się tłem, przysłała mi taki oto mail (adresowany do mnie). Jednak istnienie w przestrzeni wirtualnej to możliwość otwierania różnych, zda się pozamykanych drzwi. Pisze dawna Pacjentka- Agnieszka- znalazła mnie w „chmurze”,  a nie mając adresu mailowego poszukiwała dalej i trafiła do wspomnianej Redakcji. Ależ to życie się plecie i podąża niezbadanymi niespodziewanymi szlakami. Oto cała nasza korespondencja dosłownie skopiowana:  

Witam

 Niedawno trafiłam na blog Pani Zofii Konopielko Na medycznej ścieżce, który przeczytałam z wielkim zapałem . Szczególnie fragmenty które dotyczyły szpitala na Siennej, w którym była lekarzem i współpracowała z Panią Czachorowski i Panią Madejczyk. Ja w roku 1979 może 1980 byłam pacjentka Pani Czachorowskiej i Madejczyk. Właśnie tu powstaje moje pytanie czy jako redakcja mają Państwo kontakt do Pani Zofii i mogli by poprosić aby podała mi swój adres email. Chętnie podpytała bym się o w/w doktórki.

Proszę o informację w powyższej sprawie, jeżeli Pani Konopielko nie będzie miała ochoty podawać adresu nie będę żywić żadnej urazy i zrozumiem podjętą decyzje.

Pozdrawiam

Z wyrazami szacunku

Agnieszka N.

Odpowiedziałam od razu:

Witam.

Pani Redaktor Silva Rerum przysłała mi mail od Pani. To niesamowite że Pani dotarła po przysłowiowej „nitce do kłębka”.

Miło że jakieś wspomnienia. A to już tyle lat…

Dr Zofia Madejczyk dawno nie żyje, też dr Hanna Peńsko natomiast dr Monika Czachorowska pomimo wieku w bdb formie. Czasem dzwonię. 

A czy może Pani przypomnieć swój problem ? Bo nazwisko jakbym pamiętała- 1 maja 1981 roku przeszłam do Centrum Zdrowia Dziecka I tam pracowałam do emerytury. Pozdrawiam najserdeczniej 

Dobrego Dnia 

Zofia Konopielko 

Witam.

Niezmiernie się cieszę że Pani się odezwała . Parę dni temu tak mnie tknęło żeby poczytać historię szpitala na Siennej i tak trafiłam na Pani blog. Byłam w szpitalu mając około roku tak więc w 1979 roku przyjęta z zachwianiami równowagi, nie chodząca. Mama wspominała że to w tym szpitalu właśnie zaczęto mnie badać chcąc ustalić diagnozę. Jak mnie przyjęto obłożono mi łóżko poduszkami ponieważ miałam poobijaną główkę od szczebelek łóżeczka w poprzednim szpitalu. Zdiagnozowano u mnie zapalenie móżdżku. Do dziś pamiętam jak jeździłam na kontrolę do szpitala a Pani dr Czachorowska zwoływała wszystkich studentów lekarzy i mówiła:

”Patrzcie to nasz mały kidsborneg”. (nie wiem czy brzmi to prawidłowo ale takie słowa pamiętam). Miałam już wtedy może 7 lat i byłam już zdrowa , a i jeszcze ten młoteczek którym stukała mnie w kolano a noga sama odskakiwała (było to dla mnie wtedy takie dziwne ) 🙂

Czytając bloga widziałam że wstawiała tam Pani zdjęcia dr Matejczyk niestety ale ja nie mogę ich odczytać na żadnym z komputerów czy jest możliwość aby przesłać mi te zdjęcia. 

Proszę pozdrowić ode mnie dr Czachorowską i wspomnieć że moi rodzice również cały czas pamiętają i miło wspominają .

Jeszcze raz dziękuję za odzew i serdecznie pozdrawiam

Agnieszka N.

Moja odpowiedź

Zadzwonię do P. dr Czachorowskiej – przekażę pozdrowienia. Mam nadzieję, że jest jeszcze w formie- dawno nie dzwoniłam.

Odpiszę Pani…jeśli będzie ok

Mój blog uratowałam przy pomocy znajomego informatyka w ostatniej chwili, bo Wirtualna Polska likwidowała całą platformę blogową. Niestety zdjęcia się nie uratowały. Też przepadły w moim starym laptopie. Napisałam do córki dr Madejczyk, do USA – kiedyś miałyśmy luźny kontakt – poprosiłam o zdjęcia. Na razie cisza.

 Cieszę się, że wspomnienia z Siennej pozostały miłe – wszak warunki były spartańskie. Wspominam ten szpital i profesjonalizm lekarzy – oczywiście głównie dr Czachorowską z rozrzewnieniem. Nauczyła mnie tak wiele….zostało…. potem już zajmowałam się nefrologią w CZD. A teraz na emeryturze piszę z kolegami książki – właśnie już wydrukowana 5. Ponieważ oni zajmują się higieną – z przyjemnością zagłębiam się w te obszary, bo dotykają całej medycyny i nie tylko. A że lubię pisać (może ślad genów kuzynki babci- Marii Rodziewiczówny) to zajęcie cudowne. Tym bardziej, że dożyłam czasów gdzie internet jest oknem na świat. Np. bez trudu wchodzę do Waszyngtońskiej Biblioteki medycznej 🙂

Pozdrawiam najserdeczniej

ciekawam co u Pani- praca rodzina etc

Z.K.

Witam

Dziękuję bardzo za chęć odzyskania zdjęć . Z Siennej pamiętam te szyby które oddzielały sale od korytarzy i do których nikt nie mógł wejść. 

Ja jeździłam na kontrolę na Sienna do 14 roku życia. Skończyłam szkołę wyszłam za mąż mam dwoje dzieci, na szczęście zdrowych i bardzo rzadko chorujących. Po chorobie został mi chyba tylko uraz do zastrzyków do dnia dzisiejszego się ich boję J.

Raczej jestem osobą bardzo mało chorująca i jedyne co mi dokucza to zatoki więc nie ma na co narzekać.

Jeszcze raz dziękuję za zaangażowanie w kwestii zdjęć i mam nadzieję że dr Czachorowska ma się dobrze. A jeśli można się dowiedzieć to ile lat już ma Pani Czachorowska?

Spróbuję odnaleźć Pani książki i znaleźć czas aby chociaż jedną przeczytać. Co prawda pracuje w biurze i nie mam nic wspólnego z medycyną ale zawsze ciekawiły mnie medyczne sprawy J . Córka moja lat 18 uczy się w technikum weterynaryjnym więc to też prawie medycyna. 

Życzę kolejnych sukcesów i książek.

Pozdrawiam

Agnieszka  N. 

I to by było na tyle…. Aż na tyle

Oj życie się plecie…..

bo wszak wpisy o pracy w nieistniejącym szpitalu im. Dzieci Warszawy przy ul, Siennej (teraz tam jest Muzeum Getta) zamieściłam w 2013 r. I gdzieś tam krążąc wróciły….

Jest wzruszenie tkliwość ale też ślad dumy a może tylko….zadumy

Na medycznej ścieżce – z pamiętnika Zofii Konopielko.

Kochani !

Dziś miał być wpis pamiętnikowy Leszka Milanowskiego , który pięknie nam podał to co wie na temat naszego kolegi ze studiów na AM w Poznaniu śp. Wojciecha Michałka – Grodzkiego i rozjaśnił wiele niejasności. Okazało się, jak już wpisałam na „stronie” pamiętnika Jurka ( wczorajszy wpis ) , że był synem Ojca Polskiej Chirurgii Plastycznej – dr Stanisława, czego nam nigdy nie powiedział ….

… dziś zaglądając do smartfona – jednak jego wyszukiwarka jakoś więcej mówi, niż Google w laptopie – wpisałam Wojciech Michałek – Grodzki i ukazał się mój wpis sprzed laty, który kopiuję :

 

 

Opublikowane w Lipiec 4, 2012

Na medycznej ścieżce. Koledzy z czasów poznańskich

W naszej grupie było niewielu chłopaków i nie stanowili oni dla nas, dziewczyn – bardziej od nich dojrzałych , jak zwykle w tym wieku – specjalnej atrakcji.

Jednym z nich był Wojtek Michałek- Grodzki.

Wojtek był ogromnym blondynem o różowej pulchnej twarzy i wielkich bardzo błękitnych oczach.  Mógłby grać rolę w filmach o polskich wieśniakach ale też odpowiednio ubrany w kontusz, z wąsami, podgoloną czaszką i szablą u boku byłby znakomitym wizerunkiem polskiego szlachcica.

Poruszał się flegmatycznie i właściwie nigdy się do nas nie odzywał. Zawsze był przygotowany i spokojnie beznamiętnie odpowiadał na pytania asystenta.

W czasie gdy” nasz Andrzejek” sprawdzał listę obecności i dukał kolejne nazwiska , jakby celowo nie doczytywał drugiego członu nazwiska naszego kolegi Wojciecha Michałka- Grodzkiego. Powtarzało się to nieomal codziennie. Albo była to mała złośliwość albo roztargnienie asystenta.

I wkrótce poznaliśmy reakcję Wojtka. Najpierw chrząkał znacząco, potem wzdychał ciężko i po chwili  nabierał z wielkim świstem powietrza w płuca. Następnie szurał krzesłem i powoli  wyłaniał się zza stołu. Oczywiście zajęcia były przerwane i wszyscy wgapiali się na Wojtka. On w końcu stawał na baczność i dopiero wówczas wydawał z siebie gromki ludzki głos-  jestem Wojciech Michałek – Grodzki.

Nas asystent podbiegał do niego, unosił się na palcach , bo był niskiego wzrostu i zaglądając mu w oczy , sepleniąc powtarzał  nazwisko Wojtka lecz już poprawnie. Zajmowało to trochę czasu, więc cieszyliśmy się jak dzieci w szkółce, że mniej zostanie czasu na odpytywanie.

Każdy z nas w ogóle by nie zwracał uwagi na błędnie przeczytane własne nazwisko, ale nie dotyczyło to Wojtka.

Wyobrażam go sobie jako bardzo dostojnego pana doktora, pewnie budzi szacunek i lęk u pacjentów i imponuje uporem….A tak naprawdę nie wiem co się z nim działo dalej i jaki był naprawdę…..

wszystkie zdjęcia własne …

PS.

Na koniec pozwolę sobie dodać trochę może humorystycznie  :

Otóż chciałam oficjalnie, tu, w tym miejscu  przeprosić chłopaków z naszej grupy – bo napisałam, że nie stanowili dla nas, dziewczyn specjalnej atrakcji – czym wzburzyłam Leszka w messengerowej Grupie 🙂

Chłopcy byli bardzo atrakcyjni, inteligentni, błyskotliwi, ale tak zajęci swoimi sprawami i wkuwaniem anatomii oraz codziennymi sprawdzianami naszej wiedzy ,  albo …. obserwowaniem i adorowaniem studentek z innych grup – nie wiem , że …. chyba nas i naszych nieśmiałych zalotów nie dostrzegali  🙂

oto ja … 1971 r. Niemożliwe ? możliwe … 🙂

 

Do zobaczenia, moja Pani Profesor….

SAM_7316.JPG

Jedyne zdjęcie Pani Profesor Teresy Wyszyńskiej jakie posiadam. Są wczesne lata 90 XX wieku, upalny wrzesień,  Kongres Nefrologów Dziecięcych w Jerozolimie…

    Nie powinnam bezpośrednio po poprzednim wpisie blogowym o małej pieskowej  domowej radości pisać o   bardzo , bardzo poważnej smucie. Ale tak już się w życiu plecie…

Przed kilkoma dniami odeszła od nas Pani Profesor Teresa Wyszyńska , szefowa zespołu, w którym pracowałam ponad 20 lat…. Moja Pani Profesor bardzo kochała psy, zawsze miała przy sobie jamnika, więc zrozumie i wybaczy tę niezręczność…i nieco chaotyczne, bo pisane sercem i na gorąco wspominki.

Właśnie czytam nekrolog w prasie…stało się to, co nieodwracalne, ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Bo Pani profesor nadal żyje wśród nas, dopóki my żyjemy, dopóki pacjenci pamiętają i słowa Jej publikacji, podręczników są czytane i żyją Jej dobre geny utrwalone w pięknej Rodzinie, którą stworzyła…

I myślę o mojej Pani profesor, zresztą często o Niej myślę, bo była wspaniałym lekarzem i jeszcze wspanialszym , niezwykłym Człowiekiem.   

    Po raz pierwszy zobaczyłam Panią Profesor na kursie specjalizacyjnym, jeszcze byłam zakochana w Siennej i nie przypuszczałam, że będę pracowała u Jej boku. Ale już wtedy przyszedł mój zachwyt i nigdy nie zapomnę Jej pięknych wykładów wygłaszanych w iście amerykańskim luzie, ilustrowanych na żywo ( na zwykłej tablicy skrzypiącą kredą) rysunkami z których wyłaniały się kształtne szczegóły budowy nerek i układu moczowego, potem stopniowo wykwitały różne patologiczne twory w obrębie kłębuszków nerkowych by zamienić się w jednoznaczne rozpoznania chorobowe . Te dynamicznie powstające rysunki  mam do dziś w oczach i więcej pokazały i nauczyły niż opisy ustne czy wyczytane w znakomitym podręczniku nefrologii dziecięcej pod Jej redakcją wkuwanym do egzaminu na dwa stopnie specjalizacji z pediatrii….

     W roku 1980 poznałam Panią Profesor osobiście i do dziś wspominam, jak mnie przekonywała do podjęcia pracy w  CZD – pani Zosiu, warto zmienić pracę , poznać nowe horyzonty i ew. zrezygnować po roku gdyby dojazdy były zbyt uciążliwe  lub praca nieciekawa. Po długich wahaniach , tak zrobiłam  i nigdy nie żałowałam, bo praca u boku Pani profesor była nie tylko zaszczytem ale też wielką przyjemnością. Otrzymałam temat, który mnie całkowicie pochłonął , miałam wolną rękę w programowaniu  badań, kochałam moich pacjentów i czułam wielką radość gdy się udawało zmniejszać cierpienia chorych dzieci. Wszystko to się działo  po czujnym opiekuńczym ale nie despotycznym okiem pani Profesor. Nie czułam się zniewolona i  ograniczana jak się zdarzało w innych klinikach, gdzie lekarz musiał wykonywać ślepo zarządzenia szefa, rozwijałam skrzydła. Trwało to ponad 20 lat, aż do emerytury. …Tak, Pani profesor miała wielkie zaufanie do ludzi…i dziękuję Jej za to….

     Mam stale w pamięci Jej dziewczęcy uśmiech, wielki błękit pięknych oczu,  własny styl ubierania się, skromny, elegancki angielskopółsportowy ale przede wszystkim  bezpośredni sposób bycia chyba typowy dla ludzi Wielkich ale pochodzących ze znamienitych rodów. Wszak Pani profesor z Bogusławskich i Suchodolskich się wywodziła. Nie miała żadnych cech  z profesorskiego , jakże często obserwowanego, nadęcia, dumy, pogardliwego traktowania  słabszych.

     Była uśmiechniętą przesympatyczną Lekarką często zaskakującą nie tylko wiedzą nefrologiczną , co było oczywiste, ale obejmującą wszystkie specjalności medyczne, często widziała i wiedziała to, czego my nie widzieliśmy. Lekarze obdarzeni tzw. szóstym zmysłem nie rodzą się często. Pani profesor miała ten szósty zmysł. To był dar , nie tylko wyuczona wiedza. Nie zapomnę  nocy spędzonej przy łóżku nastoletniego chłopca, którego stan gwałtownie się pogarszał. Z wielkim lękiem czuwałyśmy nad nim z koleżanką która dyżurowała (wtedy jeszcze były odrębne dyżury ) wymyślając co jeszcze można by zrobić, by pomóc. Gdy Pani profesor zajrzała do nas rano, rzuciła tylko okiem na chorego i oznajmiła, żebyśmy się nie martwiły, bo chłopiec przeżyje….i tak się stało….

      Jeszcze mam w sobie jedno wspomnienie, już nie zawodowe, ale koleżeńskie. Kiedyś wyjechaliśmy wspólnie, całym naszym zespołem nefrologów  nad Bug, na majówkę. I gdy wędrowaliśmy  brzegiem rzeki, świeciło  już dość ciepłe słońce, a  Pani profesor nagle  zrzuciła wierzchnie ciuchy pozostając w kostiumie kąpielowym i wskoczyła do rzeki….jedyna z nas miała ten kostium i jedyna pływała parskając radośnie. Staliśmy i patrzyliśmy na tę radość…

     I było ostatnie spotkanie, może przed rokiem,  w Jej uroczym mieszkaniu w Brwinowie, sączyliśmy wino i zagryzaliśmy owoce z pucharków które specjalnie dla nas przygotowała…był luz i ciepło ….

    Potem tylko telefony , stałe zapraszanie i nasze obietnice, że jeszcze raz Ją odwiedzimy…nie zdążyliśmy…..jednak teraz mówię- do zobaczenia  Pani profesor…do miłego zobaczenia….jak mniemam, otrzymam od Pani poprawkę tego tekstu. Bo tak zawsze   bywało, gdy popełnialiśmy artykuł do Pediatrii Polskiej czy innego czasopisma medycznego, którego pani Profesor była redaktorem…przyrzekam, że  poprawię…

 

SAM_7326.JPG

Na medycznej ścieżce. O dr Marii Barbarze Chmielewskiej- Jakubowicz.

 

Na przestrzeni minionych lat spotykałam się kilkakrotnie z Panią dr Czachorowską, byłym ordynatorem Oddziału Neuroinfekcji nieistniejącego już szpitala im Dzieci Warszawy przy ul. Siennej 60 /Śliskiej . Było to w czasie  zebrań pediatrycznych, gdzie miała wykłady. Wspaniale się trzymała, wyglądała prześlicznie i jak zwykle pięknie mówiła. Zawsze witałyśmy się ciepło. Ostatnio już się nie widywałyśmy, ale zawsze o Niej myślałam z rozrzewnieniem. I oto teraz, szukając śladów mojej Siennej, ponownie nawiązałam z Nią kontakt. Rozmawiałyśmy przez telefon. Jeszcze pracuje jako neurolog. To Ona opowiedziała mi o koleżance dr Baśce, jak ją nazywałyśmy w tym szpitalu. Czyli o Marii Barbarze Chmielewskiej- Jakubowicz o której już wspominałam w tym blogu. Dowiedziałam się, że była nie tylko wspaniałym pediatrą i ciekawym esperantystą, jaką znałam w czasie wspólnej pracy, ale również sanitariuszką  w Powstaniu Warszawskim a przede wszystkim znakomitym kronikarzem.

 

Dr Baśka pracowała przez całe swoje życie zawodowe na Siennej i od początku prowadziła  kronikę tego szpitala . Swoje opracowania na ten temat umieszczała w końcu lat 70 ubiegłego wieku w „ Pediatrii Polskiej” ( 1978, nr 6 s. 689), w  czasopiśmie „ Szpitalnictwo Polskie” ( 1978, nr 22), w „ Służbie Zdrowia „( 1978, nr 37,19), w „ magazynie Historycznym Farmacji i Medycyny”( 1995, nr 2, s.30 i 1995, nr 3,s. 56),  by ostatecznie wydać całość w roku 1998 w nr 2  „ Pamiętnika Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego”.

 

Szukałam w necie tego numeru Pamiętnika, ale jest w Bibliotece Szczecińskiej, do której możliwy jest dostęp tylko dla naukowców z Wielkopolski i to za uiszczeniem opłaty. Pokonanie tej bariery było więc niełatwe.

 

 I okazało się , że Pani dr Monika ma xero tego artykułu . Przekazała mi , za co Jej serdecznie dziękuję.

 

 

Na medycznej ścieżce. Pozostaję przy Siennej.

Zakończyłam opowieść o mojej medycznej ścieżce na etapie opuszczenia nieistniejącego już Szpitala im. Dzieci Warszawy przy ul.Siennej / Śliskiej. Stało się to w 1981 roku.

Pewnie kiedyś wrócę do kolejnych 23 lat z mojego życia zawodowego spędzonych w Centrum Zdrowia Dziecka. Ale na razie te wspomnienia są dość blade, chyba brak mi odpowiedniego dystansu . Widocznie   od czasu mojego przejścia na emeryturę minęło jeszcze za mało lat….

Tak więc pozostaję myślami przy mojej ukochanej Siennej.

Jakże mało wiem na temat tego szpitala. Ale próbuję zgłębić jego niezwykłe dzieje , szperam w necie, czytam, notuję i oczywiście czasem zapominam, bo taką mam wadę, chyba jak wielu innych- usiłuję się wytłumaczyć..

Na medycznej ścieżce. Pożegnanie Siennej.

Pożegnanie z Sienną

 

 

 

Na Sienną wróciłam tylko z podaniem o rozwiązanie umowy o pracę.

Pani Dyrektor podpisała bez słów komentarza, ale wcześniej miałam rozmowę z Panią dr Czachorowską, która mnie namawiała na pozostanie.

Było to balsamem na moją zbolałą duszę. Nawet proponowała , że będę mogła pozostać w Jej oddziale o którym zawsze marzyłam.

Jednak to przyszło już za późno, stało się to co się stało.

W tym czasie już nie miałam wątpliwości.

Czułam się odrzucona i właściwie wolna od mojej pierwszej miłości, Siennej.

 

Nadal jednak byłam z tym magicznym miejscem związana emocjonalnie.

Śledziłam z odległości i  z niepokojem to, co się tam potem działo, różne roszady personalne, reorganizacje, zawłaszczanie pięknej nazwy Szpitala.

Nie ma już mojego szpitala, jedynej takiej miłości.

Inny szpital, pewnie niczemu niewinny nosi nazwę Szpital im. Dzieci Warszawy…dlaczego?

 

Gdy jestem w centrum Warszawy, zawsze zaglądam w rejony Siennej i Śliskiej, z czułością i nieomal dziecięcym zauroczeniem oglądam opustoszały już teren i zabudowania  poszpitalne.

 

Mam aktualne zdjęcia tego budynku, budynku w którym tyle się działo i dobrego i złego…gdzie został kawał mojego życia….

Moje pierwsze i jedyne takie zakochanie….

 

Na medycznej ścieżce. Zmiana pracy.

Temat zmiany pracy ożywa w niespodziewanych okolicznościach.

 

Temat ożył w zupełnie innych okolicznościach.

 Gdy urodziłam Palinkę i przeszłam na urlop bezpłatny, postanowiłam wykorzystać ten czas nie tylko na dyżury ale też na  staże do specjalizacji II stopnia, którą już otworzyłam.

Wiadomo było, z jakim trudem otrzymałam te poprzednie delegacje ze szpitala do I stopnia specjalizacji.

Cudem by było oddelegowanie mnie po powrocie z rocznego urlopu.

Ponieważ w czasie stażu był duży luz, można było się spóźniać , wychodzić wcześniej a nawet w uzasadnionych przypadkach nie przychodzić, wyobraziłam sobie, że czas urlopu jest do tego celu idealny.

Wybór CZD nie był przypadkowy, gdyż znając Anie i wiedząc o pobłażliwości  Pani profesor Wyszyńskiej mogłam liczyć na jeszcze większy luz stażowy.

Zadzwoniłam do Ani, oczywiście nie było problemu z miejscem stażowym i zgłosiłam się do tej sezonowej pracy.

Ale okazało się, że zażądano ode mnie skierowania z podstawowego miejsca zatrudnienia .

Wydawało się to zwykłą formalnością.

Ale okazało się progiem nie do przebycia.

Ufnie udałam się do Pani Dyrektor Oziemskiej, przedstawiłam prośbę i zupełnie nieprzygotowana na odpowiedź odmowną, dostałam przysłowiowym obuchem w głowę.

Otóż Pani Dyrektor oznajmiła, że nie może dać mi takiego skierowania, bo nie jestem jej pracownikiem.

 Zapytałam tylko, jak to, przecież czuję się bardzo związana z tym szpitalem, dyżuruję i tylko tutaj chcę  dalej pracować.

Nawet nie walczyłam , przecież prawo było za mną , gdyż pozwalało na odbywanie różnych studiów w czasie urlopu wychowawczego a cóż dopiero zwykłych staży.

Zachwiałam się i nieprzytomnie wybiegłam z gabinetu.

Nie wiem jak się znalazłam w mojej ukochanej dyżurce, rozryczałam, opowiedziałam o rozmowie i długo nie mogłam się uspokoić.

Ja, tak bardzo zakochana w Siennej, wierna do bólu nie jestem ich.

Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego mnie spotkało.

Zostałam wykluczona…

O ile pomnę zbiegli się koledzy i bardzo mi współczuli, pocieszali…

Powoli dochodziłam do siebie, w tramwaju dojrzewałam, mam nadzieję, że nikt nie widział moich zaryczanych oczu.

Gdy wróciłam do domu, nie miałam już wątpliwości.

Nie mogę  wrócić na Sienną , nic mnie nie wiąże, nie jestem ich człowiekiem..

Pomimo braku skierowania rozpoczęłam staż, po zakończeniu uzyskałam podpis pani Profesor oraz  kolejną propozycję pracy w Jej zespole. Był to już ostatni dzwonek, gdyż pozostał tylko jeszcze jeden przydzielony etat dla tego zespołu. Przypominam, że CZD było jeszcze w trakcie organizacji.

Tym razem odpowiedziałam twierdząco.

Zanim udzieliłam tej odpowiedzi, Pani Profesor mnie namawiała , radziła, by zmieniać pracę, bo to sprzyja rozwojowi.

Przekonywała, że praca to nie ślub, który trudniej rozwiązać.

Że warto podjąć pracę w  tej ważnej wtedy placówce jakim było CZD,  rozejrzeć się po świecie, poznać to miejsce i najwyżej odejść.

Pani Profesor mówiła, że nawet jeśli popracuję u jej boku tylko przez rok, to i tak wystarczy by mieć pogląd.

Gdy się zgodziłam, miałam wrażenie, że jeśli wytrzymam tutaj tylko rok, to będzie dużo.

Ale jak się okazało, utknęłam w tym miejscu przez kolejne 23 lata, aż do emerytury .

Oczywiście praca w CZD była ciekawa. Taki był zwyczaj, że każdy z kolegów poza zwykłą pracą w oddziale otrzymywał zadanie by zajmować się dziećmi z określonymi problemami nefrologicznymi . Ja otrzymałam zadanie, by „prowadzić „dzieci u których występował objaw zwany krwiomoczem.

Zwykle  pacjenci byli już wcześniej diagnozowani w Przychodniach Nefrologicznych w całej Polsce lub w Oddziałach Dziecięcych a następnie po zaakceptowaniu przez Prof. Wyszyńską specjalnego wniosku na dalsze leczenie w CZD, otrzymywali termin wizyty w Poradni Nefrologicznej CZD .  

Pani Profesor dawała swoim asystentom dużą swobodę, kontrolując tak, że właściwie w ogóle tego nie odczuwaliśmy….

 

 

 

Na medycznej ścieżce. Propozycja zmiany pracy.

Propozycja zmiany pracy

 

Ale muszę cofnąć się w czasie.

 Około 1977 roku odeszła z Siennej obecna profesor Anna Jung.

Jak już wspominała, w czasie pracy w oddziale żółtaczkowym zaprzyjaźniłyśmy się. Ponieważ została adiunktem w Klinice Nefrologii CZD, namawiała mnie na to, bym pomyślała o zmianie pracy.

Kilkakrotnie umawiała mnie na rozmowę z Panią Profesor Wyszyńską, która utworzyła w CZD Klinikę Nefrologii, ale nie mogłam się zdecydować na tę wyprawę do CZD. Odległość była duża. Z mojego Żoliborza do Międzylesia było to  ponad 30 km w jedną stronę.

Jednak w końcu, po ponownych naleganiach Anny , wreszcie  się zdecydowałam. Pokonałam trasę tramwajem i dwoma autobusami i do CZD przyjechałam wymięta i skrajnie zmęczona. Pani profesor Wyszyńska pamiętała mnie z egzaminu specjalizacyjnego, przyjęła z sympatią i zaproponowała pracę.

Podziękowałam , odpowiedziałam , że to trudna decyzja, że jestem przywiązana do Siennej i muszę przedyskutować z mężem.

Gdy wróciłam do domu, byłam szczęśliwa, że to koniec podróży w tym dniu i nawet sobie nie wyobrażałam codziennych takich wędrówek.

Odpowiedziałam Ani, że jednak się nie decyduję i sprawa przyschła.

Cieszyłam się Sienną, jej klimatem i świetnym położeniem w sercu Warszawy.

 

Na medycznej ścieżce. Paulinka.

Paulinka

 

Nadszedł listopad 1979 roku, tydzień po terminie porodu, jak zwykle zostałam przyjęta do oddziału patologii ciąży , gdzie wbrew przewidywaniom pewnego wykonanego przez lekarzy położników testu,  wkrótce urodziłam trzecią córeczkę- a czwarte dziecko- Paulinkę.

Odbyłam trzy miesiące urlopu macierzyńskiego i nie mając opieki nad dzieckiem , poprosiłam o roczny urlop bezpłatny .

Jednak niedługo potem  postanowiłam rozpocząć dyżury.

Nie chciałam zapomnieć tego, czego się już nauczyłam, pewnie też tęskniłam za moją pracą a ponadto chciałam wspomóc zespół , bo brakowało rąk do pracy, ale głównie dyżurantów.  Stale miałam poczucie winy, że zawiodłam kolegów i są przez to problemy.

Dyrekcja wyraziła zgodę na moje dyżurowanie i wkrótce rozpoczęłam regularne wychodzenie z domu , dyżurując 1- 2 razy w tygodniu . Dyżur obejmowałam od godziny 15, więc do szpitala musiałam się zgłaszać ok. 14, by od ordynatorów przejąć zalecenia dyżurowe, które zawsze też wpisywano do odpowiedniego zeszytu. Następnego dnia, po porannym raporcie, opuszczałam szpital.

W tym czasie dom był zabezpieczany przez Mirka, który wywiązywał się wcześniej ustalonych zobowiązań.

 Przed wyjściem zostawiałam w lodówce miski z jedzeniem dla Puśki z odpowiednimi napisami godzin posiłku.

Dla starszych dzieci zwykle zostawiałam jeden gar jedzenia…

 

 

 

 

Na medycznej ścieżce. Czwarte dziecko.

Moje czwarte dziecko

 

Na Siennej było jak zwykle. Praca, dyżury i te nieszczęsne żółtaczki, które mnie nudziły, o czym wspominałam już wcześniej.

Na wiosnę  1979 roku zorientowałam się , że jestem w ciąży. Dyżury całodobowe, zaburzony rytm życia spowodował w moim organizmie zmiany hormonalne z całkowitym rozregulowaniem cykli miesięcznych. W tej sytuacji antykoncepcja była bardzo trudna,  właściwie niemożliwa. I mając już troje podchowanych dzieci, nie planując dalszego rozwoju rodziny teraz byłam w stanie odmiennym.

Nie muszę ukrywać, że czułam się z tym nieporadnie. Dotyczyło to pewnej mierze lęku przed trudami , ale też złamania danego słowa. Otóż przychodząc na Sienną, zapewniałam, że to już koniec mojego rozmnażania się. Uwierzyli, zaakceptowali mnie, a ja teraz zawodzę. Nie wiedziałam, jak to powiem lekarzom, ordynatorom. Bałam się ich reakcji. Ale tutaj spotkała mnie miła niespodzianka. Gdy spotkałam na korytarzu mojego ówczesnego ordynatora dr Dębskiego, od razu nieomal szeptem mu wyznałam, że będę miała jeszcze jedno dziecko. Pan doktor serdecznie się ucieszył, objął  kordialnie i wyściskał. Powiedział, że gdyby im się tak zdarzyło, to pomimo trzech już dorastających synów, zdecydowaliby się na kolejne dziecko.

Odetchnęłam i z optymizmem a nawet radością pomyślałam o swojej przyszłości.

Nie wiem jakie były komentarze poszczególnych ludzi z zespołu, wszak nie wszyscy mieli dzieci, albo mieli jedno lub dwoje a w dodatku moja ciąża sprawiała im problem dyżurowy i w ogóle personalny.

Oczywiście dyżurowałam do połowy ciąży, bo takie były przepisy.

Dziwne były, bo przecież wiadomo, jak ważny jest pierwszy okres ciąży i jakie mogą być powikłania. Ale kiedyś tak było, a jak opowiadali inni, nawet nie było zwolnień od  dyżurów przez cały okres ciąż.

Posiedziałam jeszcze trochę w oddziale żółtaczkowym, ale po połowie ciąży postanowiłam zagrać.

Było to odruchowe i właściwie niczym nie uzasadnione.

No, właściwie uzasadnione jedynie tym, że mogłam wreszcie zrealizować swoje marzenie. Była nim praca w Oddziale Neuroinfekcji.

Któregoś więc dnia oznajmiłam , że obawiam się zakażeń w oddziale żółtaczkowym i bardzo proszę,  by mnie przeniesiono do Oddziału Neuroinfekcji.

Ordynatorzy musieli mieć dużo dla mnie tolerancji, bo nie dyskutowali, nie przekonywali, że wszędzie się mogę zarazić, jeno po prostu przenieśli mnie tam, gdzie czułam się najlepiej.

I w ten sposób dostałam szansę spędzenia kilku ostatnich miesięcy u boku pani dr Czachorowskiej. Starałam się pracować najlepiej jak umiałam, ale już pod koniec ciąży byłam bardzo gruba, ledwie mieściłam się w maleńkiej szatni, gdzie się przebierały lekarki. Cierpliwie więc czekałam, aż ktoś tam się rozbierze i opuści to miejsce. Dopiero wówczas mogłam tam wejść.

W czasie przerw kawowych polegiwałam na kanapie dyżurnego i tak przetrwałam do terminu porodu…