O sokolnictwie słów parę…

SokolnikStare.jpg

Zdjęcie z netu. XII wieczna rycina nieznanego autora….

 

 

Zainteresowana widokiem sokolnika w Busku ale i zasmucona  widokiem tego zniewolonego wielkiego drapieżnego ptaka  otwieram komputer i w kilku portalach m.in. Związku Sokolników przy PZŁ a także na stronach portów lotniczych na Okęciu i w Pyrzycach, znajduję informacje, których streszczenie zwyczajowo zapisuję…

 

Chyba od  niepamiętnych czasów ludzie ujarzmiali sokoła i używali go w polowaniach. Konfucjusz , filozof chiński, żyjący w latach 551-479 p.n.e. wspomina o cesarzu Wen Wang , który żył ok. 1150 lat przed naszą erą i oddawał się z wielką pasją polowaniom z sokołem. Wg niektórych to jednak Bliski Wschód był ojczyzną tej tradycji.

Znanymi sokolnikami byli Persowie ( VIII wiek n.e.) a także Mongołowie opisani w XIII wieku przez Marco Polo. 

W Europie po raz pierwszy opisano łowy z sokołem w III wieku. Od tej pory zapanowała moda na hodowanie i wykorzystanie tych ptaków. Właściwie na dworach każdego króla  ( także polskiego) i znamienitego rycerza znajdowali się sokolnicy.

Europejskie tradycje polowań z sokołem zamarły dopiero w XIX wieku. Wiązało się to z ruchami rewolucyjnymi, wojnami,  zmierzchem czasów świetności wielmożów, ale głównie  z upowszechnieniem broni palnej. Ta tradycja jeszcze się ostała  w środkowej Azji i na Bliskim Wschodzie .

    W Polsce, od kilkunastu lat liczba sokolników  utrzymuje się poziomie około 150 osób. Jednak około 30 % z nich z różnych względów nie posiada własnych ptaków.

     Długo trwa „ ułożenie” sokoła czy jastrzębia. Są to przecież ptaki z natury  dzikie i nieufne. Dlatego człowiek z nim pracujący musi być cierpliwy i systematyczny oraz tak układać sobie życie zawodowe, by wygospodarować czas na zajmowanie się ptakiem. Treningi i polowania odbywają się zwykle od sierpnia do lutego. Ponieważ te ptaki są aktywne rano i po południu, dlatego w tych miesiącach i o tych porach sokolnik poświęca im 1- 2 godzin swojego czasu.

Od marca do sierpnia ptak przechodzi w stan spoczynku. Wówczas przebywa w wolierze i musi być tylko codziennie karmiony….

    Z kolei pan Piotr Adamczyk na stronie lotniska w Pyrzowicach  opisuje pracę z sokołami na lotniskach. Wiadomo jest, że zderzenie samolotu z ptakami bywa tragiczne w skutkach. Dlatego stosuje się różne metody ich odstraszania. Są to urządzenia dźwiękowe, które imitują odgłosy drapieżników albo po prostu są to huki z armatki . Podobno można usłyszeć te dźwięki, wysiadając z samolotu lub przebywając w okolicy lotniska. Zwykle to wystarcza, by odstraszyć ptaki przelotne. Ale stałych mieszkańców terenów już nic nie zadziwia i wtedy niestety wkraczają do akcji sokolnicy. Zwykle lotniska używają tych dwóch metod równocześnie.

    Sokół w locie nurkowym osiąga prędkość ok. 360 km/h i posiada tak wyśmienity wzrok, że podobno człowiek który posiadał by wzrok sokoli mógłby czytać gazetę z odległości 1,5 km…Pojawienie się drapieżnika nad danym terytorium uruchamia genetycznie zakodowany lęk naszych kawek kruków i innych wolnych ptaków i po prostu uciekają i znajdują inne miejsce zamieszkania i żerowania .

Sokolnik przemieszcza się samochodem po płycie lotniskowej mając ze sobą zwykle pięć sokołów. Każdy z nich posiada zasłonę na oczy tzw. karnal. Dzięki temu jest spokojniejszy i ponoć mniej zestresowany. Każdego dnia  są one wypuszczane w innym miejscu lotniska, (oczywiście po zdjęciu karnala.).

Bezpośrednio przed lotem jest sprawdzany stan nadajnika umieszczonego , który ułatwia lokalizację ptaka i umożliwia ew. odszukanie.

Relacje ptaka z sokolnikiem opierają się jedynie na tym, że sokolnik jest jego jedynym żywicielem. Przejedzony sokół za bardzo oddala się od sokolnika i nie chce wracać. Dlatego codziennie jest sprawdzana waga ptaka i w zależności od tego modyfikowane są dawki pożywienia.  

Ptaki te rozmnażają się w niewoli, czyli są specjalnie hodowane. Dlatego też młode w trakcie szkolenia są przyzwyczajane do tego, że nie muszą polować. Po akcji dostają od sokolnika jedzeniową nagrodę. Wypuszczony sokół nie poluje na ptaki ale na tzw. łapidło. Jest to sznurek, na końcu którego zawieszony jest kawałek garbowanej skóry z przyszytymi piórami. Sokolnik macha łapidłem a sokół symuluje ataki na nie. Wypuszczony sokół polujący na łapidło jawi się dla innych ptaków jako poważne niebezpieczeństwo. Więc odstrasza je poprzez samą swoją obecność na niebie.

    Poprzednio zamieściłam opis mojego spotkania z sokolnikiem w sanatoryjnym parku w Busku Zdroju . I wówczas zastanawiałam się dlaczego sokolnik wymachuje rękawicą  Teraz wszystko jasne-to nie była rękawica, lecz  łapidło. Wówczas też wypatrywałam na niebie sokoła, ale go nie dostrzegałam,  że nie dostrzegłam a także nie uchwyciłam z momentu kiedy lądował na trawie . Trudno się dziwić, jeśli jak czytam osiąga on tak ogromną szybkość w powietrzu, imponujące  350 km/ godz .!

    Zamykam komputer , szukałam odpowiedzi o sokolnictwie, o przyczynach zniewolenia drapieżnych ptaków. I tę odpowiedź otrzymałam.

Ale pozostaje uczucie smuty. Oczywiście całkowicie  odrzucam tradycje polowań , także  polowania z sokołem. Jednak  pozostaje  otwarte pytanie- czy nie ma innych metod odstraszania ptaków znad lotnisk. W dobie dronów i innych sztuczek ta metoda wydaje się archaiczna i w pewien sposób okrutna .

Mam nadzieję, że wkrótce będziemy oglądali te  drapieżne  wielkie ptaki jedynie  wysoko na nieboskłonie… piękne i  niezależne….

 

 

sokółmałe.JPG

Właśnie  wylądował w parku  i konsumuje swoją nagrodę…

 

 

Sokolnik.JPG

Dla mnie symboliczne odejście sokolnika….zdjęcia własne przywiezione z Buska Zdroju

Sokolnicy w Busku Zdroju.

sokolnik1.JPG

Zdjęcie z Buska. Sokolnik  pozostał w mojej pamięci jako czarny i złowrogi…ale tutaj wydaje się mniej złowrogi i niezupełnie czarny…

 

 

 

    Łażąc niedawno po Parku Zdrojowym w Busku Zdroju miałam zawsze hałaśliwe towarzystwo  urzędujące w koronach starych drzew, na puszystym  zawilcowofiołkowym  o tej kwietniowej porze roku dywanie wyścielającym ziemię   a także  nad alejkami i klombami . Były to ogromne stada skądinąd sympatycznych wron . Jednak te gromady  znaczyły tor swojego przelotu białymi , trudnymi do zlikwidowania plamami pochodzenia wiadomego zalegającymi na ławkach , głowach i ciuchach ludzi, czego sama doświadczyłam….

Nie dziwiłam się tej mnogości wron , wszak  starodrzew tego parku to był dla nich istny  rajem.

   Któregoś dnia gdy świt już przeobrażał się w pełnię dnia, wybrałam się jak zwykle do parku i nagle dostrzegłam czarny terenowy samochód , który niepokojąco przemierzał alejki parkowe. Po pewnym czasie pojazd się zatrzymał a ja obserwowałam z daleka. Wysiadł kierowca w zielonym ubraniu leśniczego z chyba najprawdziwszą strzelbą. Widok był na tyle przerażający że szybko stamtąd uciekłam. Zanurzona w czeluściach mojego prastarego sanatorium Mikołaj nie usłyszałam czy w parku odbyła się strzelanina. Domyślałam się, że pan ten być może zamierzał strzelać do ptaków. Ale zajrzałam tam po południu- liczba ptaków raczej nie zmalała, a nawet widać było , że się zmobilizowały w urzędowaniu na tym terenie.

    Minęło kilka dni, gdy po południu, na niewielkiej uliczce przylegającej do parku napotkałam wysokiego szczupłego mężczyznę w czarnej odzieży. Na tle dość barwnie ubranych i raczej dość wiekowych kuracjuszy ten młodzieniec wyróżniał się swą złowrogą sylwetką.

Tym bardziej dziwną, bo na jego przedramieniu zakończonym czarną rękawicą siedział duży ptak. Ptaszysko było  nieruchome, tak bardzo, że aż się wpatrywałam, czy w ogóle jest prawdziwe, żywe. Zauważyłam wtedy, że na głowie ma niewielką , krągłą nieco lśniącą  chyba plastikową czapeczkę w kształcie pilotki spadającej na oczy. Zapytałam czy to sokół, ale pan może nie usłyszał, bo pytałam cienkim cichym głosem, albo zbył mnie wyniosłym milczeniem. Po czym wolnym, lecz stanowczym krokiem oddalił się w kierunku parku, unosząc swoje ptaszysko …

    Po kilku godzinach , po zabiegach wybyłam do drugiego  parku, sąsiadującego z pierwszym, starym. Drzewa jeszcze są tam niewielkie, teren jest zadbany, trawniki, klomby alejki i ogromne niebo wiszące nad tym chyba niedawno założonym parkiem . To miejsce było dla mnie równie malownicze, chociaż zupełnie inne, niż sąsiednie – wiekowe.

    I wówczas nagle ujrzałam stojącego w tym plenerze czarnego młodzieńca, który wymachiwał swoją czarną rękawicą wykonując koliste ruchy wyprostowanej w łokciu ręki. . Wpatrywałam się w niebo, ale nie ujrzałam ptaka. Jednak okazało się, że wpatrywałam się niezbyt dokładnie bo nagle ujrzałam na trawie tę parę – sokolnika z ptakiem . Sprawiali wrażenie zaprzyjaźnionych . Pan często zmieniał pozycję ale ptaszysko z wielkim apetytem rozrywało dziobem i pazurami coś  co wyglądało jak mysz. Wielkie rozłożone skrzydła wyglądały imponująco, opiekun trzymał długą linę łączącą go z ptakiem,  a ptak spokojnie choć pracowicie konsumował.

Zdążyłam zrobić zdjęcia, które zamieszczam poniżej. Oczywiście wykorzystałam w tym celu zoom, bo nie chciałam się zbliżać, by nie przeszkodzić w uczcie i nie spłoszyć.

    Potem się dowiedziałam, że od dwóch miesięcy w Busku urzędują dwaj sokolnicy z jastrzębiami . Jeden pracuje w parku starym a drugi w nowym….

Obraz sokolnika a przede wszystkim ptaka przywiozłam ze sobą do domu. Nie ukrywam, że miałam i chyba mam nadal uczucia mieszane- zainteresowania ale i smuty z powodu zniewolenia tego pięknego dzikiego ptaka.

Podejmując próbę zrozumienia ale także z  nadzieją   wyrugowania tego drugiego uczucia otworzyłam komputer, swoją skarbnicę wiedzy ….cdn

 

 

sokół1.JPG

 

 

Sokół0.JPG

 

 

sokół0000.JPG

” Szukam, szukania mi trzeba”….Pierwsze spotkanie z Wojtkiem Belonem…

 

 

372px-BOGDANP_Wojciech_Belon_PORTRET.jpg

 

Zdjęcie Wojciecha Belona zamieszczone w Wikipedii

 

 

Szukam, szukania mi trzeba,
Domu gitarą i piórem,
A góry nade mną jak niebo,
A niebo nade mną jak góry.

 Fragment utworu „Sielanka o domu „ autor i kompozytor Wojciech Belon

 

Belon0.JPG

Ławeczka przed Domem Kultury w Busku Zdroju a na niej samotny Wojtek Belon( zdj z kwietnia 2014)

 

 

Smutny i samotny jesteś Wojtku w tym Busku.

Uczcili Ciebie w 2008 roku godnie, jak swojego dawnego słynnego obywatela.

Ale jesteś z metalu wyrzeźbiony i samotnie na kamiennej siedzisz ławce w przed Domem Kultury. Dotykam Ciebie i czuję tylko zimno.

A przecież kiedyś żyłeś, miałeś serce wielkie tkliwe, umysł wiatrem poezji podszyty i piękne słowa pisałeś , takie zwyczajne, dla ludzi i śpiewałeś je ludziom by myśleli o swoich domach, pejzażach nadnidziańskich, bieszczadzkich , o życiu śpiewałeś, o miłości i nieuchronnym zbliżaniu się tego co ostateczne.

      W ogóle Ciebie nie znałam, coś tam słyszałam o Wolnej Grupie Bukowina, ale w Twoich czasach, zajmowałam się swoimi problemami i na muzykę miejsca nie starczało. Jak dobrze, że  jest Internet i filmiki z Tobą i Twoje śpiewanie dziś jak żywe….Masz wielu sympatyków a nawet wielbicieli….tak więc żyjesz wśród nas, naprawdę żyjesz….

 

Wojciech Belon zmarł w nocy z 3 na 4 maja 1985 roku, spoczywa na Cmentarzu w Busku.         Urodził się w 1952 roku w Kwidzynie, rodzinnym mieście matki- Wandy ze Stępniowskich, notariuszki. Wkrótce potem jego rodzice z maleńkim synkiem powędrowali do miasta rodzinnego ojca do Opola Lubelskiego a następnie do Skarżyska Kamiennego i w 1965 osiedli w Busku Zdroju.

Zamieszkali w bloku, a z okien ich mieszkania rozpościerał się szeroki widok na wielkie sady.

Pewnie wtedy Wojtek zaraził się marzeniem o wolności, pięknej przyrodzie i wędrowaniu. Przecież już dojrzewał, uczęszczał do VII klasy szkoły podstawowej. W Busku ukończył LO . I w tym czasie realizował swoje marzenia. Stał się zapalonym turystą, został członkiem PTTK.   

Na wędrówki zawsze zabierał ze sobą nieodłączną gitarę. Na biwakach, przy ogniskach grał i śpiewał ówczesne przeboje ale stopniowo odkrywał przed kolegami to, co mu grało w duszy. Prezentował więc im własne utwory i kompozycje. Pewnie słuchali w zadziwieniu i zachwycie….

     Jeszcze w czasach licealnych wystąpił po raz pierwszy publicznie z własnymi  piosenkami.

Latem 1971 roku z młodszą koleżanką z buskiego liceum- Grażyną Kulawik i kilkoma szkolnymi kolegami zdobył  jedną z głównych nagród na IV Giełdzie Piosenki Turystycznej w Szklarskiej Porębie.

 To był początek Wolnej Grupy Bukowina.- muzycznej grupy z kręgu poezji śpiewanej.

Występowali razem- Wojtek i Małgorzata Belon, Grażyna Kulawik, Ryszard Dygdoń, Andrzej Rędziński  . Później w tej grupie znaleźli się  Wojciech Jarociński, Wacław Juszczyszyn, Jan Hnatowicz, Tadeusz Gos, Ryszard Styła, Bogusław Mietniowski, Andrzej Pawlik.

Belon wraz z Wolną Grupą Bukowiną jeździł z koncertami po całym kraju. Chłopcy stali się profesjonalistami a śpiewanie stało się ich źródłem utrzymania.

Ale Wojtek źle się czuł w takiej roli, opowiadał, że w gonitwie za pieniądzem zagubili gdzieś pierwotny sens muzykowania. Już nie odczuwał pierwotnego  smaku radości  z bycia razem i ze wspólnego śpiewania.

Dlatego też w 1982 roku zespół zawiesił działalność.

Wojtek Belon przez krótki czas współpracował z „Wałami Jagiellońskimi”, potem występował samodzielnie czasem tylko z gitarzystami swojej poprzedniej grupy.

     W 1985 roku po śmierci Belona, Wolna Grupa Bukowina zamilkła, by po 5 latach podjąć próbę reaktywacji….

 

 

BelonGitaraNapis.JPG

 

 

BelonGitara2.JPG

 

 

BelonGitara1.JPG

Zdjęcia fragmentów gitary, którą trzyma Wojtek Belon siedzący na ławeczce w Busku Zdroju ( foto z kwietnia 2014 roku).

 

 

 

 

 

 

 

Chotel Czerwony….

Ten tekst od wczoraj chodzi mi po głowie. Jednak rzeczywistość mnie zmogła. Po wczorajszej podróży powrotnej, spokojnej, skąpanej w słońcu i ozdobionej białymi chmurzastymi wycinankami na błękicie nieba nadeszła nagła potrzeba odwiedzenia Śródborowa. Dzieciaczki naszych dzieciaczków zachorzały a rodzice byli pilnie potrzebni w pracy więc pozostali dziadkowie jako ostatnia decha ratunkowa. Babcia więc, chcę nie chcąc świtem wstała, zamroczona trudnością aklimatyzacji na plaskanym i wilgotnym Mazowszu po fantastycznym klimacie w Busku i podążyła najpierw per pedes potem kolejką WKD i SKM oraz ostatecznie taksówkąw wiadomym celu. Na szczęście dzieciaczki dzieciaków jakby lepiej się poczuły, więc kamień z serca babci spadł z hukiem. Wracała  więc przez 3 godziny bardzo zadowolona tą samą 45 km drogą i oto pomiędzy rozpakowywaniem praniem ciuchów sanatoryjnych oraz próbą sprzątania domu, bo kurze obległy go przez te trzy tygodnie, babcia ta siadła wreszcie by napisać to co ma w sercu. Sprzątanie może poczekać, tym bardziej że i tak jego końca nie widać….

Zanudziłam wszystkich pewnie tym gadaniem, ale przecie czytać tego nie ma przymusu…

     A było tak. W pierwszy dzień świąt Wielkiejnocy odbyliśmy z dziewczynami niedaleką wycieczkę w okolice Buska. Zamierzonym celem była osławiona Wiślica, samo jądro Polski. Ale krótka notka w małym przewodniku o innym miejscu nieomal po drodze zresztą położonym spowodowała, że do dziś mam w oczach właściwie tylko to.

Obejrzeliśmy Wiślicę i wylądowaliśmy w miejscowości o dziwnej tajemniczej nazwie Chotel Czerwony. Wyraźnej miejscowości właściwie nie było a jeno domeczki porozrzucane z rzadka  na rozległym terenie z którego wypiętrzała się górka z kościołkiem na szczycie. Krajobraz to był sielski powolny rzewny nieomal.

Wdrapawszy się na wzgórze, znaleźliśmy się obok kościółka . Ufundował go w 1440 roku Jan Długosz, znany dziejopisarz , nauczyciel synów królewskich oraz kustosz kolegiaty wiślickiej . Kościółek wzniesiono w tym samym  miejscu gdzie przedtem były prastare kolejno chyba trzy drewniane obiekty sakralne….

Dobrze się stało, że dotarliśmy tam  dokładnie w momencie, gdy msza się w nim skończyła i po rozwlekłych i przewlekłych śpiewach miejscowych pań, zresztą dość miłych, ludziska opuścili kościół. Księżulo właśnie zabierał się do zamykania wrót wielkim  kluczem, ale widząc naszą gromadkę uśmiechnął się szeroko i zaprosił do wnętrza. Chętnie opowiadał i pokazywał to co tam najstarsze i najpiękniejsze. A jest tam mnóstwo ciekawych detali, nawet je sfotografowałam, ale muszę doczytać i pewnie będzie to jeszcze materiał na kolejną opowieść. Na razie więc tylko wspomnę o tym co stało się dla mnie najważniejsze.

Dla mnie najpiękniejszy wstrząsający w wyrazie był gotycki krucyfiks znajdujący się na ścianie zachodniej. Jak podają , został wykonany w 1400 roku. Nie muszę zamykać oczu by widzieć twarz Chrystusa ukrzyżowanego. Przejmujący to widok…

Wyszliśmy milcząc z uśmiechniętym rozradowanym księdzem, który jak powiedział spędza w tej parafii ponad 20 lat i wygląda na to, że jest tam sam. Wikarego na pewno nie ma, bo został zapytany przez dociekliwego mojego męża. O ew. gosposię mąż nie spytał, dając dowód delikatności i dyplomacji, za co go nawet podziwiałam….

      Ale jadąc do miejscowości Chotel Czerwony nie tylko kościółkiem się interesowałam. Otóż wzgórze gipsowe, na którym jest położony odsłania swoje tajemnice. Szukaliśmy więc ich na zachodnim zboczu, a ksiądz nam wskazał dokładnie to miejsce, dzięki czemu uniknęliśmy dłuższych poszukiwań. A są to tzw. wychodnie gipsu. Nikt nie odsłonił warstw ziemi przykrywających skały gipsowe, po prostu jak nazwa podaje- same sobie wyszły. Może kusiło je słońce i chciały pokazać w jego promieniach lśniącą pełnię urody a może piękny rysunek kryształów. Nie wiem. Dla nas słoneczko łaskawe nie było, ale pomimo szarawej pogody zrobiły na nas wrażenie wielkie , kilkumetrowej wysokości szczupłe kryształy skał gipsowych , często  połączone bliźniaczo w tzw. jaskółczy ogon. Zachwycaliśmy się hojnością ziemi, która odsłania tu  swoje tajemnice. Pokazuje to, co nam pozostawiły  wysychające słone morza przed milionami lat…właśnie wtedy powstały skały gipsowe, siarczanowe skały osadowe…..

U podnóża góry znaleźliśmy też wejście do tajemniczego ponoć 20 metrowego lochu, zasłonięte teraz kratą. Loch ów zwano kuchnią proboszcza….

Czasu jednak nie stało, by wypytać o wszystko naszego zaprzyjaźnionego proboszcza. Żegnał nas przed swoją plebanią, stojąc samotnie i serdecznie zapraszał by odwiedzić to miejsce jesienią, gdy węgierki sypną owocem. Pokazywał bielą obsypany szmat ziemi spływający ze wzgórza. I mówił, że są to sady należące do plebanii i śliwy rodzą co roku jak oszalałe, tak obficie, że nigdy nie można zebrać całego plonu….

Tak więc już dziś ostrzę sobie zęby na powrót na Ponidzie, do Chotla Czerwonego, do maleńkiego kościółka z wzruszającym kamiennym nadprożem wytartym  stopami wiernych drepczących tu przez prawie 600 lat , do proboszcza złaknionego turystów a może po prosu ludzi do pogadania i wreszcie do węgierek soczystych z kościelnego sadu. Czyż nie jest to najpiękniejsze z możliwych zaproszenie?

 

A na marginesie. Podejrzewam, że mieszkańcy tej miejscowości  mogą mieć problem z poprawnym napisaniem nazwy hotel, bo wszak ich wieś Chotelem jest ….jednak jak podają w przewodniku tym razem ja popełniłam błąd, gdyż należało napisać Chotla a nie Chotela. Istny gąszcz ortograficznego zamętu mam teraz w głowie….

Fajny ortograficznyśliwkowokościółkowygipsowy zamęt……

 

 

ChotelKościół.JPG

 

 

KrucyfiksGotycki1400.JPG

 

 

krucyfiks1.JPG

 

 

krucyfiks2.JPG

 

 

ChotelGips.JPG

 

 

ChotelGips00.JPG

 

 

ChotelGips0.JPG

 

 

ChotelPlebania.JPG

Wielkanoc….Wielkanoc….

drzewo kwitnące, kwiecień11.JPG

 

Kwitnący sad na Górce w Busku.   Optymizm……

 

 

 I dzieją się Święta Wielkiejnocy.

Za oknem słychać już dzwony, śpiewy i ptaki wtórują jak mogą ogólnej radości. A ja siedzę przed komputerem , wśród docierających do pokoju sanatoryjnego  odgłosów Rezurekcji z niedalekiego kościoła i rozmyślam.

Święta te tak bardzo przez nas co roku oczekiwane , to jednocześnie przeżywane do bólu głowy spiętrzenie wydarzeń z życia Jezusa.

To nieprawdopodobna kumulacja emocji – od Drogi Krzyżowej gdzie skrajne cierpienie , udręka, umieranie, składanie do grobu, cisza. 

I wreszcie dzisiejsza  eksplozja radości, że Zmartwychwstał . To tylko trzy dni .

I aż trzy dni by uwierzyć , że  zostały odkupione nasze winy. 

Życzenia sobie nawzajem składamy z nadzieją, że się spełnią.

Wesołych Świąt mówimy a myślimy o spokojnym dookolnym świecie, o Miłości wzajemnej wszystkich ludzi , o zdrowiu , dostatku i spełnieniu innych może tylko drobnych albo nawet dziwnych marzeń….

                      Alleluja!!! Kochani…..

 

 

grĂłb1.JPG

 

 

 

GrĂłb.JPG

 

Z kościoła im.Brata Alberta w Busku. Chrystus w grobie z autentycznej miejscowej gipsowej skały….

 

 

 

koszyczek.JPG

 

Koszyczek Wielkanocny który przywiozły do Buska nasze najstarsze wnuczki- Weronika i Dorota….niedługo Wspólne Śniadanie….

Droga Krzyżowa.

Dzisiaj  byłam świadkiem niezwykłej Drogi Krzyżowej.

Nie była typowo miejska, uliczna czy wiejska , gościńcowa.  

W Busku procesja tradycyjnie przemierza aleje Parku Zdrojowego.

Pognałam tam  o oznaczonej godzinie , nastrój gęstniał a ja z zapartym tchem i sercem w którym odzywały się głosy dzieciństwa zajęłam się fotografowaniem.

Nie ukrywam, że podniosły nastrój się udzielał……jedynie dzieciaki czasami wypadały z roli i ponosiła je wrodzona werwa, czego przykładem fajny chłopiec na zdjęciach ….

I tylko wielkie parkowe  drzewa stały obojętnie a wszechobecne tu zawilce szeroko otwierały swoje białe zaciekawione oczęta….

 

1.JPG

 

 

 

3.JPG

 

 

 

5.JPG

 

 

 

6.JPG

 

 

 

7.JPG

 

 

 

9a.JPG

 

 

 

12.JPG

 

 

 

13.JPG

 

 

 

14.JPG

 

 

 

Spotkanie z Marconim.

markoniec.JPG 

Aleja Mickiewicza wiodąca z Rynku i za bramą przechodząca w  Aleję Marzeń…widok z Parku Zdrojowego…

 

 

Od trzech tygodni codziennie spotykam się z Henrykiem Marconim. Ten słynny architekt często odwiedza Park Zdrojowy w Busku.

Jeśli czasem zapomni, przywołuję go natężając myśli. Źle napisałam. Myśli o Marconim nie natężam, bo same wychodzą z mojej głowy, gdzie jest im tłoczno. Wyfruwają w tym miejscu , na cudnej parkowej  Alei Marzeń , gdy  wpatruję się w  Łazienki, które lśnią na jej końcu jak drogocenna kolia , i gdy odwracam głowę  by zobaczyć szczyt Garbu Pińczowskiego, gdzie Rynek….

I wtedy widzę, że jest , on, wielki Henryk Marconi. Nadchodzi a właściwie spływa z wysoko położonego Rynku. Gdy się do mnie zbliża, widzę na jego twarzy zadowolenie i dumę , że to on zaprojektował cały ten kompleks. Taki udany, miły oku całościowy kompleksowy projekt. Jego jest  Rynek i obecna Aleja Mickiewicza spływająca wstęgą szeroką w dół i przez wielką bramę ogrodzenia  przenikająca we wspomnianą Aleję Marzeń otuloną starymi drzewami parku które stoją na wielkim  puchatym zielonym dywanie przetkanym zawilcami i fiołkami   by zatonąć w Łazienkach czyli obecnym Sanatorium…..

Był rok 1822 gdy generał  Pac zaprosił do nas, do  Królestwa Polskiego 30 letniego wówczas rzymskiego architekta. Ten się zgodził , pozostał, działał, pracował , projektował , tu żył, założył rodzinę i zmarł mając 71 lat, co w tamtych czasach było wiekiem sędziwym. Na warszawskich Powązkach znajduje się jego grób, skromny, jednopłytowy….

 W Wikipedii nazywają go jednym z najwybitniejszych polskich architektów  pierwszej połowy XIX wieku. Podkreślam, polskich architektów. Pytam czy to prawda, że czuł się Polakiem, potwierdza….

Potem zaprasza mnie do Łazienek na kawę do maleńkiej uroczej kawiarni. Wiem, że kawa już pachnie i czeka sernik na gorąco, wart grzechu, tym bardziej, że nawet mój glukometr nie wariuje po takiej uczcie…

A dookoła jest pięknie i magicznie….

 

 

maroo.JPG

 

Dawne Łazienki Marconiego zwane teraz Sanatorium. Widok spod bramy Parku Zdrojowego…

 

marwnetrze2.JPG

 

W Łazienkach Marconiego

 

 

marwnętrze1.JPG

Hall Łazienek Marconiego- Orfeusz

 

marwnętrze.JPG

Hall Łazienek Marconiego- Eurydyka

 

 

marbalowa.JPG

 

Łazienki Marconiego. Dawna sala balowa przekształcona w latach 50 ubiegłego wieku w salę koncertową..

 

 

marwnętrze4.JPG

 

W  Łazienkach Marconiego…

W Busku wrony lubią dziuple….

Ptak.JPG

 

 

 

Jest pełnia kwietnia , miesiąc zalotów, budowy gniazd, krzątaniny , ptasich pokrzykiwań, szczebiotów i upojnych śpiewów. W Parku Zdrojowym jest mnóstwo fruwających śpiewaków, drepczących potem po zielonym puszystym dywanie poszycia, wśród kwitnących zawilców, fiołków i innych o nieznanych mi imionach kwiatków.

Uwielbiam poranne  wędrowanie  alejkami Parku Zdrojowego w Busku.

I oto widzę jak lecą dwie wrony z cienkim patykami w dziobie i lądują na pobliskim drzewie, z którym wycięto jeden z konarów. Wchodzą w głąb spróchniałego pnia i po chwili ponownie ruszają do działania. Odlatują. Zaglądam w to miejsce , dziupla jest przestronna , pewnie wygodna. Ale czy bezpieczna? Bo oto rozgrywa się przede mną scenka, której niestety nie zdołałam uwiecznić na zdjęciu. Słyszę wrzask wielki wroni , odwracam się w tym kierunku i widzę jak umyka wiewiórka co sił w nogach unikając ciosów silnego dzioba ptaka, który celuje w głowę rudej. Wstrzymuję oddech. Uff, udało się, wiewiórka zniknęła a wrona triumfalnie wróciła po swoje patyki.  Być może  domek w spróchniałym pniu był własnością wiewiórki….

Ciekawe wrony mieszkają w Busku. Grzebiąc w Internecie nigdzie nie znalazłam informacji, że lubią zajmować dziuple. Typowo  budują a właściwie splatają gniazda na wysokich gałęziach dużych drzew. Utworzony w ten sposób koszyczek wylepiają gliną, moszczą trawami, piórami kur domowych włosiem, korzonkami a także łykiem z drzew- najczęściej topól. Lubią rudy kolor tworzywa z którego powstaje ich gniazdo. Jednak w Busku mieszkają wrony domatorki albo  mają lęk wysokości lub nie lubią kołysania wiatrem , albo ukochały zacisze nisko zlokalizowanego domku jakim są obserwowane dziuple. A może są po prostu za leniwe na wicie pod niebem domku i idą na łatwiznę….

Jak widać wrony, tak jak ludzie mają różne gusty mieszkaniowe. Jedni lubią wysoko położone mieszkania z szerokimi widokami,  nawet jeśli są  w blokach, inni wybierają mieszkania przytulne, dziuplaste, przyziemne. ….

 

Ptakiooo.JPG

 

 

Ptaki012.JPG

 

 

Ptaki011.JPG

 

 

Ptaki0.JPG

 

 

 

 Pogadałam na temat wron, ale postanowiłam dowiedzieć się więcej na ich temat. Więc jak zwykle zajrzałam do Wikipedii . Jest fajnie, że przyszły czasy komputerowe i internetowe. Że takich czasów dożyłam. I fajna jest ta Wikipedia, chociaż niektórzy uważają, że potrafi powiedzieć nieprawdę. Ale ja sobie ją czytam i już….

     Wrona siwa jest średniej wielkości ptakiem z rodziny krukowatych i  podobnie jak moi gorzowscy Cyganie porzuciła wędrowny tryb życia a nawet polubiła miasta , gdzie pędzi wygodne osiadłe swoje dni. Jedynie ptaki młode, żądne przygody wędrują po Europie, jednak nie zapuszczając się w dalsze rejony świata.

Pomimo tego, że zawsze wrony lubiły doliny rzek, obrzeża jezior, małe laski w pobliżu łąk i terenów wilgotnych, w latach 30 ubiegłego wieku zostały mieszkankami  Warszawy, w latach 50  polubiły Poznań ale dopiero w latach 70  zaszczyciły swoją obecnością Wrocław, Kraków i Gdańsk. Interesują się parkami, wysypiskami śmieci tworzą własne rewiry, które lustrują siadając na antenach lub kominach. Czasami w lecie wybierają się na letnisko poza miastem, gdzie przebywają do zimy poczym wracają do swoich miejskich domostw.

Ptaki młode, żądne przygody wędrują po Europie, jednak nie zapuszczając się w dalsze rejony świata.

Wrona zamieszkuje tereny  północnej i wschodniej Europie od Półwyspu Apenińskiego i Łaby po Ural.

Wskutek mieszania z ptakiem krukowatym ale innego gatunku- czarnowronem, upierzenie jej może być różne od czarnego do szarego a także łaciatego.  Przesadziłam, pisząc, że łaciatego, poniosło mnie nieco. To nie żadne łaty ale wytworne ciuszki. Samiec i samica ubierają się jednakowo . Popielate piórka brzuszków i grzbietu pięknie się harmonizują z czarnymi metalicznymi elementami stroju przykrywającego główkę górną część piersi skrzydła i ogon.  Czarny dziób i ciemnobrązowe ciekawskie oczka dopełniają wizerunku.

   Przyznam, że czytając opis wytwornego wyglądu tych ptaków a także opowieść o ich wierności polubiłam te ptaki. Tworzą wieloletnie monogamiczne związki , pozostając w nich do końca życia jednego z partnerów.

    Lubią życie towarzyskie, stąd możemy je widywać w towarzystwie  gawronów czy kawek, od których są mniej płochliwe, chociaż bardzo ostrożne. Wspólnie spędzają czas na trawnikach, razem wędrują  jeśli tylko mają ochotę na wędrowanie.

Dieta wronia zależy od pory roku i lokalnych źródeł pożywienia . Ptaki te są  wszystkożerne, jednak uwielbiają pokarm zwierzęcy. Zjadają ze smakiem nornice , myszy,  jaszczurki i żaby.  Ale też nie gardzą drobnymi ssakami jak np. młodymi zającami, ptakami, owadami tudzież ślimakami i dżdżownicami. Zdarza się, że potrafią skonsumować młode wrony z sąsiedniego gniazda. Wymiatają też padlinę i odpadki ze śmietników. Potrawy mięsne urozmaicają różnego rodzaju surówkami owocowo warzywnymi. Czasami walczą o zdobyte już pożywienie przez inne ptaki i odważnie odbierają im zdobycz.

Z przyjemnością przeczytałam, że prowadzono obserwacje i badania na terenach gdzie Warta, moja gorzowska Warta uchodzi do Odry. Nigdy tam nie byłam, a ponoć jest tam raj dla ptaków. W tym rejonie wrony rzadko atakują inne ptaki wydzierając im zdobycz a także tylko sporadycznie zjadają jajka i pisklęta swoim pobratymcom. Widocznie ujście Warty jest krainą łagodności…..

 

Ptak01.JPG

 

 

Kwietniowy dzień w Parku Zdrojowym w Busku, gdy spadł śnieg w Tatrach

 

Przed trzema dniami podano w radio , że w Tatrach spadł śnieg.

Jak zwykle o 6 rano wyskoczyłam z łóżka, gdy tylko zabrzmiał dzwonek budzika w telefonie mojej współpasażerki, tfu, współlokatorki. Nie wiem dlaczego nie wykasowała tego zlecenia na czas, kiedy nie musi wstawać do pracy. Ale jest dobrze, bo mogę opuścić łóżko, oblucje łazienkowe odbyć  zaparzyć kawę i bez skrupułów otworzyć komputer pozostawiając wrodzoną delikatność w pościeli która nakazywała mi że nie wolno przeszkadzać. Przeszkadzam więc z radością i  bez granic o tej 6 rano. ..

Bo jest tak, że wieczorem zasypiam jak najedzone i przewinięte w suche pieluszki zdrowe niemowlę pomimo tego, że gra telewizor i pali się światło. Już się nauczyłam tego, żeby wrodzoną grzeczność chować w szufladę i pomimo zalewu opowieści koleżanki spokojnie oznajmiać dobranoc odwracając się do ściany. Budzę się około drugiej, widząc smacznie chrapiącą koleżankę po fachu , wyłączam telewizor, gaszę światło i jest ok.

Po tej przydługiej dygresji wracam do dnia, kiedy to powiedziano w radio, że w Tatrach spadł śnieg.

Jak zwykle wylazłam przed Mikołaja i zwyczajowo robiąc „niuch niuch „poczułam cudny świeży lodowaty powiew znad niedalekich przecież gór. Rześko było i ciekawie.

Tak rozpoczął się dzień niby zwykły, ale jakże inny wieczorową porą. Otóż gdy słońce zabierało się do snu, po raz enty poszłam do parku Zdrojowego. I to co zobaczyłam wprawiło mnie w osłupienie, zachwyt i już więcej nie będę się wysilała, by pomnażać określenia bo słów brakuje. Zdjęcia pstrykałam tylko a na niebie dział się teatr. Teatrum zwykle mówię, istny spektakl.

Koronki udziergane z gałęzi drzew delikatnie podtrzymywały szalejące niebo….dzięki Ci Stwórco, myślałam…..

 

Niebo.JPG

 

 

Niebo000.JPG

 

Niebo00.JPG

 

 

To były zdjęcia z Parku Zdrojowego w Busku wykonane tego  kwietniowego pamiętnego dnia, a raczej popołudnia, gdy spadł śnieg w Tatrach…

A to co o nim pisze Leszek Cmoch w ” Przewodniku dla turystów zwiedzających Ponidzie” .Wyd Agencja Turystyczna 2002 

 Buski Park

 „ Założony przez ogrodnika planistę Ignacego Hanusza. Plany architektoniczne ( przynajmniej cześci łazienkowej) wykonał Henryk Marconi.

W buskim parku wyodrębniamy trzy części: 1) ogród łazienkowski, zwany parkiem zdrojowym, bezpośrednio związany z Sanatorium Marconi”, zamknięty ogrodzeniem i rzeczką  Maskalisą. 2) poczwórna aleja Mickiewicza, promenada długości ok. 850 m, łącząca ogród łazienkowski z rynkiem3)skwerek o pow 0,7 ha na rynku ( pl.Zwycięstwa), stanowiący zabytkowe założenie ogrodowe z gwiaździstym układem dróg obsadzonych alejowo i przestrzeniami międzyalejowymi wypełnionymi formami krzewiastymi. W 1977 roku pomiędzy rzeczką Maskalisą a ul. Lipową powstała nowa część parku.

W ogrodzie łazienkowskim na pow. 16 ha rośnie ok. 4,5 tys drzew różnych gatunków. Najliczniej występują: klon pospolity, jesion wyniosły, klon jawor, klon polny, garb pospolity, robinia akacjowa, lipa drobnolistna, kasztanowiec zwyczajny, wiąz szypułkowy. Mniej liczne są: brzoza brodawkowata, modrzew europejski, czeremcha pospolita. Szczególne gatunki stanowią: kłęk kanadyjski, platan klonolistny, kasztanowiec żółty, katalapa bignoniowa.

Ok. 12 % drzew ma ponad 100 lat.

Charakter parku mają także lasek komunalny sosnowo- olszowy na wzgórzu Sole ( tzw. Małpi Gaj ) z drzewostanem ok. 50-letnim oraz ogrody sanatoryjne.”

 

Niebo0.JPG

 

Niebo1.JPG

Legenda o Byczej Górze.

Spragniona wiedzy szerszej i ciekawszej nt. Buska pognałam do biblioteki sanatoryjnej zlokalizowanej na terenie sanatorium Krystyna. Wyszłam zachwycona, dźwigając pięć książek o tym traktujących, w tym „ Buskie legendy”  (wyd. „Studio ScriptGraf ” Busko Zdrój 2002) Franciszka Rusaka,  polonisty, wieloletniego dyrektora Buskiego Domu Kultury, który przez lata zbierał regionalne ciekawostki historyczne,  etnograficzne i z dziedziny kultury.

     A oto legenda o Byczej Górze, o której pisałam wcześniej. Na niej to właśnie rozsiadło się bardzo stare Sanatorium Mikołaj, w którym mam przyjemność spędzać porę moich  wywczasów sanatoryjnych

 „Na wschodniej stronie alei Mickiewicza, tuż przy jej południowym krańcu, leży wzniesienie od niepamiętnych czasów zwane Byczą Górą.

Pogański wywód jej nazwy jest czystą fantazją  ale nie pozbawioną elementów prawdopodobieństwa. Bowiem odkopano  w tej okolicy stosunkowo dużo narzędzi paleolitycznych i neolitycznych a nawet znaleziono posążek kultowy, bez wątpienia z epoki przedchrześcijańskiej……

 

 LegendyBycza.JPG

 

Rycina z ww publikacji autorstwa Szymona Kobylińskiego

 

 

Legenda o Byczej Górze

 

 ” Działo się to w czasach , gdy na nasze ziemie nie dotarła jeszcze wiara chrześcijańska.

Nasi przodkowie wierzyli w liczne bóstwa, które mieszkały w świętych gajach, na szczytach gór oraz przy źródłach potoków i rzek.

Na górze , która wyróżniała się wysokością, wśród rozległych łąk i bagien, postawiono drewnianą gontynę, czyli słowiańską pogańską świątynię,  poświęconą bogu bydła Welesowi.

Lud mieszkający opodal trudnił się przede wszystkim hodowlą krów, gdyż z powodu podmokłych terenów nie mógł uprawiać roli.

Bydło stało się podstawowym źródłem utrzymania, a więc i symbolem dostatku, wobec czego oddawano mu wyjątkową cześć i uważano za wyjątkowy dar boski. Nic więc dziwnego, że proszono bogów o sprzyjającą pogodę oraz o zdrowie bydła, gdyż od tego zależał ich los i pomyślność. Raz w roku, letnią porą , składano Welesowi symboliczną żertwę ( ofiarę ) z najdorodniejszego byka, którego zabijano na szczycie góry.

Żrec , czyli kapłan składający ofiarę, po zabiciu zwierzęcia wypijał kilka kropli byczej krwi w celu przywołania bóstwa i posłuchania jego przepowiedni.

Wszystkie te obrzędy rozgrywały się na oczach zgromadzonych ludzi, którzy z zaciekawieniem czekali na pomyślne wróżby kapłana.

Po skończonych czynnościach guślarskich wszyscy zasiadali do wesołej uczty zjadając mięso  właśnie co zabitego byka.

Dla boga bydła, Welesa pozostawały tylko kości, które uroczyście palono w ogniu oraz czaszka zwierzęcia , którą nabijano na wysoką żerdź wkopując ją nieopodal pogańskiej świątyni zwanej gontyną lub kąciną.

W ten sposób powstał przez  lata szereg tyk z zatkniętymi nań czaszkami , które były z dala widoczne.

Zaprzestano tych barbarzyńskich praktyk z chwilą likwidacji pogaństwa.

Zburzono gontynę, spalono posąg Welesa, zniszczono upiorne czaszki byków.

Została jedynie nazwa pogańskiej góry- Bycza Góra….”