Powrót do Japonii. Ostatni akcent.

SAM_9362.JPGZ ekspozycji u Ewy

 

SAM_9574.JPG

 

 

SAM_9261.JPG

 

 

SAM_9268.JPG

 

 

SAM_9572.JPG

 

 

SAM_9598.JPG

 

 

SAM_9557.JPG

Moja wystawa w pokoiku hotelowym w Nagoi

 

 

Dzisiaj świt zajął mnie myśleniem o czym innym. Korzystając z pięknej pogody, łapiemy chwilę nad Bugiem. Połaziłam po lesie, który jeszcze śpi, krokusiki pozdrowiłam i przylaszczki i fiołki i znowu wróciłam do Japonii….Jednak przyciąganie komputera i wspomnień jest silniejsze od człeka. Więc zasiadłam w lodowatym pokoiku i oto jestem…..

        Na zakończenie opowieści z Japonii nie można wspomnieć o prezentach.

Gdziekolwiek byłyśmy, zawsze przywoziłyśmy drobiazgi dla najbliższych , raczej symboliczne, ale sprawiało nam wielką przyjemność wybieranie i kupowanie . Od pierwszego dnia , gdy coś nam się spodobało i miało godziwą cenę lądowało w naszych torbach, które targałyśmy na zajęcia i wycieczki by wieczorem delektować się każdym nowym nabytkiem.

Tym bardziej cieszyły japońskie pamiątki .  W Kraju Kwitnącej Wiśni jest przesympatyczny chociaż czasem wydawało się nawet, że przesadzony, zwyczaj  bardzo starannego pakowania najdrobniejszego nawet zakupu. Zwykle przed wyjściem ze sklepu znajdowała się oddzielna  lada, za którą stała zawsze uśmiechnięta pani . Uśmiech w sklepie jest tu obowiązkowy. Gdzie te nasze naburmuszone zwykle ekspedientki, które nie zawsze słyszą o co prosimy. Już i tak wiele się i u nas zmieniło w tym względzie, ale do Japonii jeszcze długa droga.

Tak więc owa uśmiechnięta Japonka odbierała od nas zakupione drobiazgi, pakując każdy oddzielnie w piękny kolorowy papier i starannie zawiązując kokardkę dobranej kolorystycznie wstążeczki nie zapominając o naklejeniu nalepeczki okolicznościowej. W naszym przypadku na nalepeczce figurowała gałązka kwitnącej wiśni, bo właśnie była ta pora. Ze zdumieniem zauważyłyśmy, że tak  samo pakowano nie tylko kartki pocztowe, które nabyłyśmy ale też osobno  znaczki pocztowe….

Szkoda, że nie zrobiłyśmy zdjęć tych pakuneczków. Ale cóż, nie ma co płakać, mleko się rozlało.

Kupowane drobiazgi nosiłyśmy z torbach przez cały dzień , by  po wieczornym powrocie do hotelu, nawet gdy nogi nam wrastały w przysłowiowe cztery litery ostatkiem sił zająć się oglądaniem tego, co kupiłyśmy. To już był taki nasz rytuał. Miałyśmy już taki zwyczaj, by tworzyć niewielkie wystawy z prezentów które kupowałyśmy . Codziennie przybywało szczegółów które cieszyły oczy. W ten sposób oswajałyśmy skromny pusty  schludny i obcy pokój hotelowy. W efekcie tworzył się intymny nasz tylko nasz taki prawie domowy nastrój…

Oczywiście Japonia obfitowała w różne ciekawostki którymi chciałyśmy się dzielić z naszymi najbliższymi. I w ten sposób na mojej wystawie znalazły się  drewniane japonki na koturnie ( ocalały u Ewy ), puste tabliczki na modlitwy tu wieszane przed świątynią shinto a w domu zupełnie nieprzydatne, już dawno  zagubione przez wnuczki ; breloczki, które sobie wiszą w mojej kuchni i codziennie mogę sobie oglądać . Są  śliczne te ciupkie Japoneczki.  Także  przetrwały u mnie  jeszcze nie rozpakowane pałeczki z pięknym malunkiem , ozdobne dwie torebeczki dla pary zakochanych czy świeżo poślubionych. Do nich należało włożyć karteczkę z prośbą do bóstwa i zawiesić  przed świątynią. Przywiozłam je do mojego domku. Użytku z nich już nie zrobię, ale są …  Przypomniałam sobie teraz o palczastych skarpetkach. Takie widziałam po raz pierwszy właśnie w Japonii. Myślałam wtedy, że to taka moda, ale teraz, gdy paluchy wiek koślawi doceniłam tamte skarpetki. Przecież pakowanie każdego palca stopy oddzielnie to nie tylko izolacja zapobiegająca jakimś schorzeniom grzybiczym możliwym przy poceniu stóp, ale też bolesnemu ocieraniu palca o palec. Tamte skarpetki gdzieś poszły w siną dal, zresztą były kupione dla córek. A teraz ja paraduję w podobnych, bo na moją prośbę zięć zakupił takowe w Internecie….i jest fajnie.

W Japonii zobaczyłam po raz pierwszy nie tylko palczaste skarpetki, ale ze zdumieniem obserwowałam obuwie Japonek. Zupełnie suchymi bezdeszczowymi ulicami często widywałyśmy Japonki w krótkich kaloszach z wyodrębnionym dużym  palcem stopy. Wydawało się to wtedy nawet zabawne, ale przydałyby się teraz takie, przydały. Jednak do nas ta praktyczna moda nie dotarła i ciekawe, czy kiedyś dotrze….ponoć mają też buty do biegania pięciopalczaste, które zobaczyłam teraz w necie.

Aż nadszedł dzień wyjazdu. Przedtem należało wykonać  dokumentację zdjęciową i ostatecznie zwinąć naszą wystawę, prezenty upchnąć w walizkach pożegnać nasz przyjazny hotelik i powędrować do metra….

potem było lotnisko, tym razem lot nad Koreą Mongolią( przedtem nad Syberią, co już opisałam ) , by pokonać krzywiznę ziemi i skrócić tor lotu. I niebawem witał  Frankfurt nad Menem a potem  Warszawa, która czekała z utęsknieniem a raczej czekały nasze dzieciaki no i mężowie

A nam pozostał ten japoński sen….

 

 

Powrót do Japonii. Koniec pobytu

 

SAM_9196.JPG

 

 

 Ten dzień niepowtarzalnych wrażeń musiał mieć swój koniec. Nadeszła więc pora pożegnania. Ze strony Pani domu było tak samo miłe jak powitanie, my dziękowałyśmy i zapraszałyśmy do Polski. Wyszłyśmy oczarowane i oszołomione wizytą gościnnością i nasycone przeżyciami.

Jak się okazało, jeszcze pozostało jedno pożegnanie. Przedtem nie widziałyśmy mieszkańca tego domu, milusiego szczeniaczka. Pewnie siedział gdzieś z synami, zamknięty. A szkoda, bo na pewno umilałby nam tę wizytę, która zresztą i tak obfitowała we wrażenia. Gdy już byłyśmy przy furtce, Stefan wrócił do domu i  wyszedł z młodziutkim pieskiem w ramionach. Jak na razie była to dopiero miniaturka Dobermana , ulubionej  przez Gospodarzy rasy. O tym piesku i innych potem zawsze było w listach…Po tym ostatecznym pożegnaniu wsiadłyśmy do samochodu pana Profesora, którym odwiózł nas do stacji metra. Rozstanie z gospodarzem było ciepłe i serdeczne . Na ponowne nasze zaproszenie do Polski odpowiedział, że na pewno się spotkamy, bo w kraju bywa często. Odwiedza rodzinę i przyjaciół. Gości u siebie wielu polskich muzyków, filharmoników i naukowców. Ma też wykłady we Lwowie, i wraca przez Warszawę. Tak więc od razu zrobiło nam się lżej, bo wizja spotkania w naszym kraju była sympatyczna.

Wsiadłyśmy do wagonu metra a w duszy jeszcze śpiewałyśmy oczi cziornyje…

Powrót do Japonii. Oczi cziornyje w Nagoi…

SAM_9283.JPG

 

 

 

Gdy uczta wielkanocna w japońskim domu Stefana osiągnęła punkt kulminacyjny gospodarz gdzieś poszedł i wrócił z akordeonem. Byłyśmy zaskoczone, bo to była kolejna niespodzianka, tego nie przewidziałyśmy.

 Stefan okazał się wirtuozem akordeonu, grał pięknie z uczuciem i dynamicznie. Melodie znane i nieznane,  skoczne i siercieszczypatielnoje jak mawiają Rosjanie.

W pewnej chwili przebrzmiał ostatni akord,  koncert dobiegł końca, ocknęłyśmy się z zasłuchania .

Wtedy profesor powiedział, że jest zbieraczem akordeonów i jeśli zechcemy, to pokaże swoją kolekcję. Zerwałyśmy się z miejsc, bo oczywiście byłyśmy ciekawe, a zresztą nie wypadało odmówić. Poprowadził więc nas piętro domu i otworzył jakieś drzwi. To był pokój akordeonowy. Nie liczyłyśmy  ich było tych instrumentów , ale wypełniały nieomal cały pokój. Stały na podłodze, półkach. Były różnej wielkości, barw , lśnień a gospodarz patrzył na nie rozmarzonym wzrokiem. Naprawdę je kochał, widać to było. Pozachwycałyśmy się przez chwilę i gdy profesor oderwał wreszcie wzrok od swoich instrumentów a my razem z nim, zaprosił ponownie do pokoju gościnnego w celu kontynuowania uczty.

Tam już czekała przepyszna herbata , którą zaparzyła i podała w cieniutkich porcelanowych filiżankach jego żona i jakieś ciasta. Z wrażenia nawet nie zapamiętałam tych ciast, ale na pewno były…

Myślałam, że część artystyczną mamy już za sobą. Jakże się myliłyśmy. To był dopiero wstęp….

W pewnej chwili profesor nasyciwszy się niewielką objętością gruzińskiej

wziął ponownie  akordeon , założył na ramionach i  zarządził- a teraz śpiewamy.

Od razu zagrał i sam zaintonował Oczy czarne. Zdziwił się, gdy nie podjęłyśmy tematu i grzecznie a raczej lękliwie , bo nie mamy talentu śpiewaczego,  milczałyśmy. Ponowił więc zachętę, a właściwie dyspozycję, tym razem energiczniej-  no śpiewajcie, śpiewajcie…

Jego żona od razu  mu towarzyszyła w duecie. Śpiewali po japońsku, rosyjsku, japońsku angielsku i francusku. Nie miałyśmy wyboru. Tym bardziej, że Stefan wręczył nam śpiewnik z osobiście wpisanymi tekstami w chyba 7 językach. Otwierałyśmy więc grzecznie usta wydając dźwięki które można byłoby uznać raczej za  beczenie owiec lub marcowe miauczenie kotek. Ale jakoś przeszło.

   Stefan powiedział, że jego studenci zawsze z nim śpiewają. W czasie wykładów robi przerwy na chóralne śpiewanie. Pomyślałyśmy, że musi być to fajne. Nie wiem, czy jego południowo kresowa natura czy japońska determinowała takie zwyczaje. Ale sądząc z repertuaru a szczególnie o tych oczach czarnych to jednak musi być to pierwsze. Było pięknie…..Potem  jeszcze  raz śpiewaliśmy  Oczy czarne, ale o tym  później…

 

Powrót do Japonii. Uczta.

SAM_9200.JPG

Gospodarze i stół…

 

SAM_9198.JPG

Krzyż na ścianie i nasze głowy…

 

 

Siedzę sobie jak zwykle od o świcie przed komputerem. To najpiękniejsze chwile dnia. Najbardziej refleksyjne, ciche i pełne optymizmu- że się wstało, co w pewnym wieku  już się zauważa, że przed sobą wiele godzin na czytanie spacery i jakieś zwykłe proste domowe czynności. Tak więc przy porannej  kawie wracam do Japonii.

Właśnie za progiem Święta Wielkanocne. Tak jak wtedy. Tylko w tym 2002 roku spędziłam je w dalekim Kraju Kwitnącej Wiśni, co ogólnie nie było miłe, bo zawsze rodzinnie we własnym kraju i domu. Ale tak się ułożyło, ze Japończycy zmienili termin kongresu, by pokazać swoje kwitnące wiśnie, czego nie dało się przewidzieć dużo wcześniej. I ogólnie wyszło super. Bo pełne wiosennego kwiecia parki i ogrody zobaczyłyśmy i ucztowanie Japończyków pod tymi drzewami.

A w dodatku spotkanie w domu poznanego w samolocie Polaka i jego japońskiej żony. To było niezwykłe, bo właściwie to się nie zdarza, by będąc zagranicą odwiedzić dom mieszkańców.

A teraz tak się stało i dalej było tak:

     Gdy już zwiedziłyśmy ten polsko- japoński dom zostałyśmy zaproszone do dużego pokoju z otwartą kuchnią w tle. Żona gospodarza jeszcze urzędowała w swoim gospodarstwie i uśmiechała się do nas zza blatu. Wyglądała pięknie. Obok niej stał młodzieniec , jeden z trzech synów ale widząc nas umknął. No cóż, typowe zachowanie bardzo młodego człowieka. Zauważyłyśmy tylko jego japońską urodę- no cóż, silne geny zdominowały jakąś słowiańszczyznę ojca.

Naprzeciwko wejścia do pokoju na ścianie wisiał krzyż. Rozpoznałyśmy, że pewnie przyjechał z Polski, bo takie można kupić w naszych okolicach górskich. Nieregularne, patykowate kształty krzyża były znajome i spowodowały , że poczułyśmy kawałek naszego dalekiego kraju i byłyśmy  jak w domu.

Gospodarz zaprosił nas do stołu. Po chwili do nas dołączyła jego żona i  każdej z nas wręczyła  kolorowe jajko. Przecież to była Wielkanoc a ona gorliwą katoliczką. Stefan przetłumaczył co powiedziała. A powiedziała, że te jajka specjalnie dla nas poświęcono w jej kościele. Ten moment bardzo nas wzruszył …

Siedzieliśmy więc wszyscy przy obszernym stole, nakrytym kolorowym obrusem. I wtedy dopiero zauważyłyśmy półmiski z wędlinami oraz jeden wypełniony z górką niewielkimi morskimi stworami. Na wszystkie jego strony zwisały trzęsące się nóżki, wąsiki ale na szczęście nic się nie ruszało. Gospodarz podniósł się z krzesła, gdzieś poszedł  i po chwili przyniósł chrzan w słoiczku z polską nalepką i wódkę gruzińska oznajmiając, że bez tego nie da się zjeść tego co na tym półmisku. Wódę rozlał, umoczyłyśmy usta, bo właściwie to nie pijemy i spróbowałyśmy jednego takiego stwora, oczywiście popijając alkoholem i jakoś kęs przeszedł . Tradycji stało się zadość. Na więcej nie miałyśmy już ochoty. Jadłyśmy zresztą niewiele, bo ciekawsze było słuchanie tego co opowiadał nasz profesor.

    Wskazał on na wiszącą na ścianie dość dużą tabliczkę z japońską wielką literą czy jednoznakowym słowem. Nie wiem, nie rozróżniam a na pytania czasu nie było.  Stefan  objaśnił z powagą i dumą, że to praca maturalna syna. Młodzi obowiązkowo uczą się przez całe lata takiego pisania . Ważny jest każdy szczegół, kąt układania pędzelka sposób naciskania by uzyskać odpowiednie cieniowanie  i potem muszą wykonać własnoręcznie taki napis. Praca jest oceniana surowo.

Jak już pisałam Stefan jest profesorem uczelni w Nagoi. Dlatego to, co opowiadał było bardzo ciekawe, bo wieści otrzymywałyśmy z pierwszej ręki. Tak więc było o jego studentach i systemie edukacji. Nauczanie w Japonii ma na celu wytworzenie umiejętności pracy w grupie. Studenci nie tylko najsłabsi, co jest i u nas normą ale o dziwo też wybijający się aktywnością ponad grupę są tępieni, a nawet czasem eliminowani. W ten sposób Japończycy osiągają sukcesy w dalszej zespołowej pracy i kraj wygląda jak wygląda.

Wspominał też z wielką troską, że wśród młodzieży japońskiej niepokojąco wzrasta liczba samobójstw . Nie umiał tego wytłumaczyć. Wprawdzie tradycje odbierania sobie życia  są stare jak Japonia. Ale teraz chyba jest ogólnie słabsza konstrukcja psychiczna młodego pokolenia i ciągły pęd korporacyjny powoduje depresje. Jego uczelnia zatrudnia trzech psychologów, którzy przez dni i noce opiekują się studentami.

     W pewnej chwili odezwał się dobitnie i wyraźnie, chociaż po japońsku jakiś  obcy głos. Rozejrzałyśmy się, ale poza nami nikogo nie było. Stefan od razu zauważył nasze zadziwienie i oznajmił z uśmiechem , że to powiedziała wanna. Informowała, że już jest napełniona wodą i zaprasza. Ponoć dyspozycje można jej wydać siedząc sobie w kuchni czy pokoju, mówiąc o tym, żeby się już przygotowała do kąpieli. Należy też powiedzieć jaka ma być temperatura wody i jej poziom. I usłyszał ją teraz jego syn i właśnie idzie się kąpać. Trochę się zdziwiłyśmy, bo wiedziałyśmy, że raniutko matka z synami była już na basenie, ale pewnikiem wody Japończykowi nigdy za mało….

Powrót do Japonii. Przydługawa opowieść toaletowa.

640px-Nara_period_toilet_paper.jpg

Zdjęcie z Wikipedii. Japońskie drewniane drapacze z okresu Nara ( VIII w.n.e.). Dla porównania wielkości na zdj umieszczono rolki obecnego papieru toaletowego.

 

 

Chętnie przystałyśmy na propozycję skorzystanie z wc, bo już była na to pora. Ta propozycja uruchomiła nasze pęcherze, które odpowiedziały, że są  przepełnione wrażeniami i pragną opróżnienia. A tak naprawdę, to jeszcze mogłyśmy wytrzymać, ale gospodarz tak zachęcał, że  podniecił naszą ciekawość.

Stefan z dumą pokazywał wszystkie funkcje, które spełnia jego wucet a właściwie tzw. washlet ( wc z bidetem) i próbował nas czegoś nauczyć. Oczywiście gapiłyśmy się jak przysłowiowa sroka w gnat nawet nie usiłując zapamiętać. Widząc nasze miny, gospodarz już tylko wygłosił krótki wykładzik na temat swojej „ maszyny” toaletowej. Tak więc można było zaprogramować ciepłotę wody do podmywania ,  i powietrza, które suszyło potem pupę, deska sama się unosiła dzięki specjalnym czujnikom i sama bezszelestnie opadała po odbytym akcie, można było włączyć funkcję samoczynnego badania moczu, co w przypadku mojej cukrzycy byłoby bardzo przydatne i można było włączyć muzykę czy nagrania śpiewów czy ćwierkania ptaków  gdybym zechciała przytłumić odgłos siusiania. Japończycy dobrze wyliczyli, że tańsze jest montowanie takiego urządzenia niż marnotrawienie wody którą ludzie często otwierają nad umywalką w celu wygłuszenia różnych wydawanych dźwięków w czasie korzystania z toalety . Nie musiałam zapamiętać niczego , bo „oko „ toalety także samo widziało kiedy należy spuścić wodę.

Gospodarz oznajmił też, że można bezpiecznie  siadać bezpośrednio na desce, bo ta jest stale odkażana , ma nieustanną kontrolę skażenia bakteryjnego i grzybowego i dlatego jest zupełnie bezpieczna.

Odetchnęłyśmy z ulgą, że nie musimy niczego pamiętać poza oddaniem moczu naturalnie.          Gdy Kaśka i gospodarz opuścili tę „ świątynię dumania” , odważnie usiadłam na desce, oczywiście upewniając się, czy faktycznie  klapa się sama otwarła. Jaka rozkosz, że nie trzeba było dotykać dłońmi ani przytrzymywać gdyby zamierzała opaść w niespodziewanym momencie, co czasami u nas się zdarza. Więc wszytko było jak trzeba.

Ale o jednej sprawie gospodarz nie wspomniał, chociaż zachęcając nas do skorzystania z wc uśmiechał się tajemniczo jakby nas czekała jeszcze jedna niespodzianka .

I oto ta nadeszła. Gdy umieściłam pupę na desce doznałam uczucia pierwszego i jak na razie takiego  jedynego w życiu. Bo niespodziewanie deska była cieplutka, podgrzana, milusia,  mięciutka . Siedziałam  jak w kokonie i nie chciało mi się wstawać. Po chwili oprzytomniałam i opuściłam przybytek.

Wrażeń jak na ten dzień wystarczyło.

W czasie tego kilkugodzinnego pobytu w tym domu, kilkakrotnie korzystałyśmy z wc. I zawsze było tak samo miło.

Stefan opowiadał potem , że  Japończycy najczęściej nie mają systemu grzewczego w mieszkaniach, gdyż uważają „ jest to bardzo zdrowe” gdy zimą temperatura w ich domach  spada do 10 stopni C.  Że japońscy bohaterowie uwieczniani w zapiskach historycznych lubili udowadniać swoje męstwo nie w działaniach bojowych a w wielogodzinnym staniu w lodowatej wodzie. Japończycy tak bardzo wierzą w zbawczą moc zimna i jego korzystny wpływ na rozwój układu krwionośnego malutkich dzieci, że przez cały rok nawet oseski są noszone z gołymi nóżkami. Dla ludzi z zewnątrz jest to widok przedziwny, gdy japońskie psy są ubierane w ciepłe kubraczki i czapeczki. Szkoda, że tego nie zauważyłyśmy, ale może ktoś z Was, kochani, zwróci uwagę na małe dzieci i pieski na japońskich ulicach.

     Wracam jednak do ogrzewanej deski sedesowej. Jak wspomnę zimno w naszym nadbużańskim domku, to najbardziej dotkliwym miejscem jego odczuwania jest właśnie wucet. Siadanie na zimnej lodowatej desce dla mojej niezbyt rozbudowanej i nieotłuszczonej pupy jest cierpieniem. Gdyby mieć ogrzewaną deskę, pewnie byłoby łatwiej.

U nas wszystko już się zmieniło przez te dwadzieścia lat i pewnie wielu się nie dziwi siadając na ogrzewanej desce, którą sobie zafundowali. Ale ja nieustannie pozostaję pod wrażeniem. Pewnie zapamiętam do końca życia to, co mnie spotkało w domu Stefana…..

 

 

 

 

Powrót do Japonii. Wodne ciekawostki.

ladyinanonsen.png

„Pani w Onsen”. Z Wikipedii.

 

 

Nieomal na palcach wyszłyśmy z japońskiej sypialni, Stefan zasunął drewniano pergaminowe drzwi i wróciłyśmy do rzeczywistości.

Dalej miało być zwykle, tak jak u nas. Ale jakże się pomyliłyśmy. Dalej czekały nas niespodzianki. Pomimo tego, że od tamtej pory minęło już kilkanaście lat i wiele tu się zmieniło, nadal byłybyśmy zdziwione tym co zobaczyłyśmy.

   Gościnny Gospodarz zaprowadził nas tym razem na górę i pokazał łazienkę.

Mówił, że to drugie po sypialni ołtarzykowej najważniejsze miejsce w domu. Japończycy uwielbiają wodę i kąpiele. Myją się najpierw poza wanną pod prysznicem lub kranem a dopiero potem, już detalicznie wyszorowani wchodzą do wanny. Kąpiel w brudnych mydlinach to dla Japończyka wzór barbarzyństwa. Woda w wannie powinna mieć ok. 45 stopni. W wannie przesiadują godzinami. Żona Stefana ponadto uczęszcza do łaźni, w naszym mniemaniu by oszczędzić własną wodę, a może po prostu tak lubi. Łaźnie publiczne powstały w Japonii w 1591 roku, kiedy to Słowianie chyba nie grzeszyli umiłowaniem czystości. W Kraju kwitnącej Wiśni  łaźnie spełniają także rolę klubów towarzyskich. Są to miejsca spotkań i wodnych rozkoszy. W łaźniach spędzają wspólnie czas ludzie pracujący w jednej korporacji. Tam pękają jakieś bariery, tworzą się więzy międzyludzkie i ponoć potem praca przebiega  w dobrej atmosferze. Jedynie w tym miejscu można wszystko powiedzieć szefowi. Chociaż, ostrzegał Stefan gdybyśmy chciały przenieść ten zwyczaj do naszej ojczyzny- szef jest też tylko człowiekiem i bywa, że dobrze pamięta to, co usłyszał w niby luźnej atmosferze. Nam to nie groziło, bo trudno sobie wyobrazić wspólne kąpiele ze współpracownikami. Ale różne zwyczaje do nas docierają, więc może i ten kiedyś przyjdzie. …

      Tak sobie gawędząc , jeszcze o gorących źródłach nad Pacyfikiem, do których wybierają się rodzinnie, obejrzałyśmy jego wannę , która była jakby zwykła. Trochę  intrygował umieszczony obok niej pulpit z  mnogością różnych tajemniczych przycisków. Nawet nie próbowałyśmy pytać o funkcje, bo i tak ogarnięcie tego przekraczało nasze trochę zmęczone japońską wyprawą umysły …  i wtedy Stefan zaproponował skorzystanie z toalety…oczywiście chętnie przystałyśmy, bo już była na to pora. 

Powrót do Japonii. Przekroczyłyśmy granicę intymności.

SAM_9282.JPG

W domu profesora. Japońska sypialnia z motywami chrześcijańskimi. Jest krzyż i różaniec..A na podłodze maty tatami ze słomy ryżowej…

 

 

 

Z kuchni wyszła do nas poznana już wcześniej żona Stefana, ładnie się uśmiechała, przywitała się z nami, po czym dyskretnie zniknęła w jakimś pomieszczeniu.

A Stefan zaprosił nas do zwiedzania. O salonie napisałam, że był duży i otwierał się od holu,   z rozległymi  kanapami i fotelami. Wszystko tak, jak bywa  w naszych domach.

     Ale Stefan z namaszczeniem i tajemniczą miną z zaprosił nas do zamkniętego sąsiedniego pomieszczenia. Otworzył przesuwane drzwi  zbudowane z  siatki cieniutkich drewnianych poprzeczek wypełnionych pergaminem i wtedy nagle  znalazłyśmy się w innym świecie.

Gospodarz oznajmił, że jest to uch typowa japońska sypialnia. Pomieszczenie od razu wywołało w nas  jakiś szacunek i powagę . Poczułyśmy się intruzami, obco.  Weszłyśmy nieomal na palcach, zniżając głos a potem tylko milczałyśmy.  Pachniało inaczej niż w całym domu, czymś świeżym , przypominającym zapach polskich pól. Pokój był pusty. Na podłodze leżały maty, zwane tatami. To one pachniały bo tradycyjnie były wykonane ze słomy ryżowej. Nie wiem, czy to polsko-japońskie małżeństwo sypiało w tym pomieszczeniu i na tych matach. Nie pytałyśmy. Ale mniemam, że dla Polaka mogły być niewygodne, bo  legowisko było cieniutkie i płaskie. Może jednak mieli zwykłe łoże małżeńskie w jakimś pomieszczeniu na piętrze. Tego nie wiem i nie pytałyśmy, bo niby po co?

W tymże pomieszczeniu na przeciwległej do wejścia ścianie znajdowała się niewielka wnęka z półkami na których coś tam stało. Obok wisiał jakby obraz czy plakat z japońskimi zawijasami.

Stefan objaśnił, że jak w każdej  typowej  japońskiej sypialni znajduje się ołtarzyk – shinto, który  jego żona zmieniła na chrześcijański. Bo jak już pisałam, ona zrezygnowała ze swojej tradycyjnej religii( jej matka jest nadal wyznawcą  shinto) nagle doznając nawiedzenia ducha świętego i jest wierną praktykującą katoliczką.

Jak czytam w necie, ołtarzyk domowy shinto znajduje się w każdym japońskim domu, nazywa się kamidan, co oznacza półkę bogów lub senzodana tj półka przodków. Tam układa się talizmany, przyniesione z pielgrzymki do chramu ale też przedmioty należące do przodków, tabliczki z ich imionami a także ofiary dla bóstw: ryż, wodę, sól czy ryby. Przed ołtarzykiem shinto odprawia się tradycyjne modły, które miałyśmy okazję obserwować i już opisałam. Ale dla przypomnienia: przed ołtarzykiem należy stanąć, ukłonić się, kilka razy klasnąć w dłonie i wygłosić życzenie czy podziękowanie. Można nie używać żadnych słów a modlitwę tylko pomyśleć.

Na to, co było ołtarzyku w domu Stefana nie zwróciłam uwagi. Jednak na ścianie wisiał krzyż. Nie jestem pewna czy urocza Jego żona klękała przed ołtarzykiem gdy odprawiała modły, czy tradycyjnie się kłaniała .Wszak w Japonii  tolerowane jest łączenie wszystkich religii co nas, tępionych przez wyznawców i władze kościoła mogło tylko zadziwiać i zachwycać….

 

Powrót do Japonii. Pora na kapcie.

SAM_9281.JPG

Elitarne osiedle w Nagoi.

 

 

 

I tak mijał nasz krótki pobyt w Japonii. Kongres zakończony , pobieżne zwiedzanie do utraty tchu za nami.

I nadeszła pora na to, co obiecałyśmy poznanemu w samolocie profesorowi Stefanowi. Przypominam, że jest on Polakiem, ożenionym z Japonką i wieloletnim mieszkańcem Nagoi.

     Zapraszał bardzo serdecznie, dał nam wizytówkę z telefonem i adresem. Oczywiście dzwoniłyśmy w trakcie trwania obrad. I wtedy umówiliśmy się na określony dzień. Nie był to dzień zwykły, bo jak też już wspominałam, właśnie się zaczęły Święta Wielkanocne. Nasze rodziny były daleko, a my buszowałyśmy w świecie. Jednak jesteśmy wychowane w tradycji i momentami  było nam przykro, że nie jesteśmy z najbliższymi. Oczywiście to uczucie szybko mijało, bo dookoła tyle było ciekawości.

     I nadeszła Wielka Niedziela. Zmartwychwstanie Pańskie.  Siedziałyśmy jeszcze w  hotelu , gdy nagle zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Stefan. Ubierzcie się, za chwilę będę. Cóż za niespodzianka. Miła. Pospiesznie się zebrałyśmy i spadamy na dół. Już czekał. Jak zwykle uśmiechał się  swoim trochę smutnawym czułym uśmiechem, który już poznałyśmy, gdy nas żegnał na peronie metra.  Poczułyśmy, że jednak widzi w nas cząstkę ojczyzny swojego dzieciństwa. Może nawet za nią tęskni.

    Po kordialnym przywitaniu,  zaprosił nas do stojącego nieopodal swojego dużego suva. Do zapamiętanej z drogi z lotniska Hondy. Tym razem on był kierowcą. Jego żony, Japonki nie było, ponoć czekała w domu. Wyjaśnił, że właśnie wróciła z synami z basenu, bo codziennie rano tam oddają się pływaniu.

I pojechaliśmy. Ruch lewostronny jakoś już nam nie przeszkadzał, zdążyłyśmy się przyzwyczaić.

Po pewnym czasie wjechaliśmy pomiędzy jednakowe skromne segmenty osiedla w którym mieszkał. Objaśnił, że jest ono elitarne, bo  mieszkają w nim profesorowie uczelni i dyrektorzy zakładów Toyoty i Hondy, które były w tym mieście. Rozejrzałyśmy się. Takie domy a raczej domki w Polsce raczej nie uchodziłyby za dzielnicę elitarną. No cóż, Japończycy są skromni, pomyślałyśmy. Nie to co my…

     W pewnej chwili Stefan nisko pochylił głowę, dotykając czołem do  kierownicy. Trwało to zauważalną chwilę. Po chwili powtórzył ten gest i znowu to samo. Uśmiechnął się widząc nasze zdziwienie i powiedział, że właśnie mijał samochody znajomych.

I po prostu im się kłaniał. Taka zwykła japońska uprzejmość, nam dziwna.

     I po chwili już zatrzymał samochód. Oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Przed segmentem stał duży motocykl nakryty plandeką i jeszcze jedno auto. Powiedział, że to ich pojazdy kołowe i że uwielbia jazdy motocyklem.

Przed domkiem rozciągał  się ogródeczek. Napisałam, że się rozciągał, ale tak naprawdę  był mikro,  pełen roślin, zadbany, z maleńką ławeczką pod kwitnącym krzewem i ganeczkiem w skali mikro.

Gospodarz zaprosił nas do domu, więc nieco onieśmielone weszłyśmy. Wszak nieczęsto zdarzało nam się być w domu mieszkańców kraju do którego przybywałyśmy a tym bardziej egzotycznego domu japońskiego.

Wnętrza były zadziwiająco duże jak na ten niewielki z zewnątrz segment.

     Znalazłyśmy się w obszernym holu, w głębi widać było  duży otwarty na korytarz salon do którego wiodły szerokie schody , niewysokie, ot, kilka zaledwie stopni.

To co od razu zauważyłyśmy to były grzecznie ustawione na pierwszym schodku , jednakowe wsuwane kapcie. Już wiedziałyśmy, że w Japonii należy zdejmować obuwie, więc to specjalnie nie dziwiło.  Miałyśmy zamiar zostać w skarpetkach, bo jednak cudze kapcie nie zawsze bywają miłe. Ale Stefan zadysponował, byśmy założyły. Grzecznie posłuchałyśmy i człapiąc weszłyśmy po schodach…..

Powrót do Japonii. Jak w teatrum.

SAM_9551.JPG

 

 

SAM_9287.JPG

 

 

SAM_9285.JPG

 

 

 

 Po maleńkim przerywniku o zwierzęcych sercach pora wrócić do Japonii. Czynię to z przyjemnością, bo wszystkie wspomnienia ożywiłam i są we mnie tak dalece, że wczoraj słysząc o katastrofie samolotu lecącego z Barcelony zapomniałam nazwiska Gaudiego.

A więc jest kwiecień 2002 roku i jesteśmy w Japonii.

     O pałacu szoguna z niesamowitymi „grającymi podłogami” napisałam wcześniej. Zapraszam, jeśli ktoś nie czytał.

Ale warto wspomnieć jeszcze o jednym zachwycającym miejscu i obiekcie w Kioto. Tutaj znalazłyśmy kolejny bajowy świat, relaks i  wyciszenie. Góry zostały gdzieś za nami, miasto z daleka jednostajnie szumiało.

Na nieomal płaskim jedynie łagodnie falującym terenie rozpościerał się park, w centrum którego nieomal unosił się lekki przejrzysto świetlisty pałac , z igrającym z promieniami słońca złotym ptakiem na szczycie.

Byłyśmy przed Złotym Pawilonem.  Nic dziwnego, że umieszczono go liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, bo pierwotnie XIV wieczny,  teraz zrekonstruowany jest piękny, lśniący złotem z daleka, na którym przysiadł  Feniks, symbol Słońca, wiecznego odrodzenia.

W necie znalazłam historię Złotego Pawilonu , której skróconą wersję chcę sobie zapamiętać.

    Był rok 1397 . Właśnie wtedy kolejny  główny dowódca sił zbrojnych Japonii, szogun Y. Ashikagi wybudował na terenie swojej posiadłości bajkową rezydencję.  Po latach, jego bardzo pobożny jak widać,  syn przekształcił ją na świątynię buddyjską. Do tej pory nosi ona nazwę Kinkaku-ji ( Złoty Pawilon) lub Rokuon-ji ( Świątynia w Ogrodzie Jeleni). Świątynia  była wielokrotnie  trawiona pożarami podczas miejscowych wojen a kiedyś podpalił ją psychicznie chory młody mnich. To dramatyczne wydarzenie stało się inspiracją do napisania opowiadania przez Yukio Mishima, ( należy do najważniejszych pisarzy japońskich XX wieku).

Obecna budowla została odrestaurowana w 1955 roku, a w 1987 jej ściany zewnętrzne pokryto płatkami złota. W tym czasie zrekonstruowano też malowidła wewnętrzne.

   Nie zwiedzałyśmy wnętrza, bo jak zwykle czasu było mało, a może piękniejsze było spacerowanie i nasycanie oczu widokiem Złotego Pawilonu, licznych tu miniaturowych drzewek bonsai, bujnych krzewów i wonnego kwiecia.

  Czułyśmy się tam jak w innym świecie. Tak barwnym, baśniowym że nieomal zapomniałyśmy o tym dookolnym, świecie bożym. Wśród licznych Japończyków o surowej tajemnej urodzie czułyśmy się inne, a jednocześnie zjednoczone w zachwycie.  Zatonęłyśmy w  pysznych , cienistych wąskich alejkach okrążających nieodłączny parkom , tak uwielbiany przez japończyków,  staw, przekraczając dopływy strumyków czarownymi łukowatymi  miniaturowymi mostkami . A na mostkach działo się istne teatrum. Z dość dalekiej perspektywy, co udało mi się złapać w kadrze, niewielkie jednakowe dla nas postaci czarnoprostowłosych Japończyków już nie były zwykłymi zwiedzającymi a aktorami w tym przedziwnym dalekowschodnim teatrze, teatrze na krańcu świata  .

Czasami miałyśmy wrażenie,  że gdzieś tutaj unosi się duch bardzo zakochanej, porzuconej, oszukanej Madame Butterfly.Jak mógł ten okropny angol zniszczyć to uosobienie Piękna i Delikatności. I zdawało się , że jeszcze chwila a jedna z widzianych na mostku Japonek okaże się właśnie zmaterializowanym duchem Tej tragicznie umarłej i może zaśpiewa swoją najpiękniejszą pożegnalną pieśń. Wpatrywałyśmy się więc  i wytężałyśmy słuch…odpowiadała tylko cisza zanurzona w wiśniowych kwiatach….

 

 

SAM_9285.JPG

 

 

 

Powrót do Japonii. Tajemnicze posążki.

SAM_9304.JPG

 

 

Po obejrzeniu  najstarszego kompleksu świątynnego w Kioto, powędrowałyśmy w dół alejkami wiodącymi  zboczem góry. Traf chciał , że skręciłyśmy w  zacienioną dużymi drzewami,  bardzo zieloną ścieżynkę poprzeczną.

I nagle ujrzałyśmy po lewej stronie, nieco powyżej dróżki, ustawione linijnie tajemnicze podobne do siebie posążki. Nie były zupełnie maleńkie, jak pomnę, to miały chyba z 60 może 80 cm wysokości. Myślałyśmy, że jest to może jakiś stary cmentarz. Ale jak doczytałam później, Japończycy w ponad 98 % kremują swoich zmarłych i umieszczają w grobowcach. Grobowców tych nigdzie nie widziałam, bo czasu było mało na detaliczne zwiedzanie.

     Ale za to w Kioto , nieomal u podnóża góry, spotkałyśmy te posążki przed którymi stanęłyśmy z Kaśką zaintrygowane. I teraz oglądam to zdjęcie z moich japońskich zbiorów. Czytam też sobie w necie, zainspirowana też niedawno przeczytaną książką. I znajduję odpowiedź. I jak zwykle w takich sytuacjach stwierdzam, że warto  długo żyć, bo zawsze jest coś nowego.  Tak, to na pewno były  posążki bóstwa. Jizo..

      Ponoć można je znaleźć w każdym miejscu Japonii. Jizo jest bardzo ważnym,  drugim po Kannon bóstwem buddyjskim w Japonii. To  patron noworodków i dzieci nienarodzonych, ale też wędrowców i kobiet ciężarnych. Posiada właściwości magiczne i moc spełniania życzeń. Czytam, że Japończycy często ubierają te posążki  w czerwone peleryny, fartuszki czy nakrycia głowy by tak wyrazić swój szacunek i chęć opiekowania się nimi.

      W książce „ Japoński Wachlarz”, która sprowokowała mój powrót do Japonii ( oczywiście zdjęciowo- wspomnieniowo- wirtualny),  Joanna Bator opowiada o pewnej  wyprawie z japońską przyjaciółką. Któregoś dnia poprosiła ona panią Joannę, by jej towarzyszyła w  podróży do miejscowości, gdzie znajdował się  posążek, symbolizujący jej usunięty płód. Oznajmiła , że właśnie jest rocznica  aborcji, na którą się zdecydowała. Mówiła o tym jak o sprawie zwykłej, bez śladu wstydu czy choćby zażenowania. Gdy dojechały na miejsce,  Japonka wyjęła z torby dziecięce ciuszki i najzwyczajniej w świecie starannie ubierała tę swoją figurkę Jizo. Oznajmiła, że co roku ofiarowuje jej nowe  ubranko . Żaden z obecnych tam Japończyków nie był zainteresowany, nie podglądał. Żadnego zbiegowiska. Najwyraźniej nikogo to nie dziwiło, oczywiście poza Polką- autorką książki .

Bo Jizo w Japonii jest „patronem usuniętych podczas aborcji embrionów lub urodzonych , martwych dzieci. Po takim zabiegu kobiety często kupują kamienny posążek Jizo , który ma postać małego dziecka. Po roku zmienia się szaty i stawia dookoła małe kolorowe wiatraczki.     

 Wg mitologii japońskiej, matki powinny się modlić o ich reinkarnację a nie opłakiwać w samotności. Bo bez pamięci, modłów i obrzędów matki, ich zmarłe dzieci znajdą się w piekle . Będą tam zmuszone nieustannie budować zamki z piasku, stale niszczone przez demony.  Jizo jest jedynym ratunkiem dla tych dzieci, pociesza je i ułatwia ponowne narodziny.

W Japonii jest odbywana specjalna ceremonia ( mizuko-kuyo), która ma ułatwić nienarodzonym reinkarnację. Składa się wtedy dary dla świątyni i ofiarowuje nowe szaty dla Jizo…. „Kaplice i posągi Jizo „są rozsiane po całym kraju, stoją czasem na skrzyżowaniach dróg i mostów”.

    Ponoć w Tokio można obejrzeć cudowny posąg , zwany „ Uciekający Jizo” lub „ Jizo Spełniający Życzenia”. Wg legendy, ten posąg miał naturę wędrowca i często uciekał ze świątyni w dalekie kraje. Dlatego też ludziska rozpoczęli obwiązanie go sznurkami z równoczesnym wypowiadaniem życzeń. Wtedy splątany sznurkami posąg, nie mając wyjścia, musiał spełniać te prośby , a gdy życzenie się realizowało,  wyplątywano go ze sznurka. Jednak coraz więcej życzeń których bóstwo nie nadążało spełniać, spowodowało, że jest stale obwiązywany wielką ilością sznurków . Stale zapętlony, ostatecznie  zaprzestał ucieczek. Biedny zapracowany Jizo.

      Do Tokio nie dotarłyśmy, ani też nie zauważyłyśmy posążków Jijo na skrzyżowaniach dróg. Prawdę mówiąc nie wiedząc o takich zwyczajach, po prostu tego nie wypatrywałyśmy. No cóż, 7 dniowy pobyt w Japonii, łącznie z czasem kongresu, był za krótki by obejrzeć więcej. To było tylko takie liźnięcie, posmakowanie, ale za to jakże intensywne…

       I teraz rozmyślam nad tym, czy my, Polacy, narazilibyśmy się na taką śmieszność i odwiedzali np. symbol swojego usuniętego płodu. Myślę, że nie.  A może jednak?

Przychodzi do mnie obraz uroczystości religijnych , których kiedyś byłam obserwatorem,  a nawet czasem  uczestnikiem.

To koronowanie świętych obrazów, zdejmowanie korony i nakładanie innej, zakładanie sukienki Matce Boskiej na obrazie, posągi niesione w procesjach , wstęgi, aureole, śpiewy, dymy…To przecież nasza rzeczywistość. Może to wszystko jest  potrzebne człowiekowi. Tak po prostu- potrzebne?

     Czyż nie jest fajne to japońskie wplatanie w szarość zwyczajnego życia wiecznie żywego świata mitów, wyobraźni bajkowej.  Taki posąg wiecznie oplatany sznurkami, czy ubieranie posążków poświęconych swoim zmarłym i stawianie wiatraczków przed posążkiem Jizo własnego usuniętego płodu?

Jakże głębokie jest i mądre jest takie myślenie o własnym nienarodzonym dziecku, pamięć o nim. Może to bardziej przemawia do mózgu matki , że płód to dziecko, a aborcja jest złem? Nie system zakazów i nakazów, jakiś prac sejmu, ustaw.

Po prostu włączone takie myślenie kobiet….

Jak na razie u nas nikt na to nie wpadł, ale może kiedyś. Wszystko jest możliwe…

 

JizoKamuraśw.Hasedera.jpg

Zdjęcie z Wikipedii. Takich Jizo nie widziałam…