Stara pocztówka z netu. Trasa na Winogrady. Łagodność wzgórza wspinająca się ulica i tory tramwajowe , zabudowania Akademii Rolniczej, gdzie „Nurt” i nasza młodość zaklęta…..
Już sama nie wiem, czy od razu opowiedzieć o końcu znajomości z T. czy popłynąć za dygresją, która się tłoczy i niecierpliwie tupie na klawiaturze …..Pewnie będzie i jedno i drugie, przeplatane . Bo nic się nie dzieje w pustce…
Z T. spotkaliśmy się tak jak za pierwszym razem, przypadkowo. Wtedy, w tych Sylwestrowych Bierutowicach, to był mój zawrót głowy. Teraz, po pół zaledwie roku tej niby znajomości nastąpiło coś zwykłego, wyblakłego i obcego. Żadnych zachwytów zauroczeń Tamtym już nie było.
Przy wzrastającym pulsie budzącej się seksualności , wrażliwości emocjonalności i bóg raczy wiedzieć czego, potrzebowałam silnych doznań zawirowań i przeżyć.
A z T. to była wtedy mglista już przeszłość, dopiero teraz, gdy już jestem babcią, pojawił się tamten czas obudzony i rozjaśniony zachwytami . Dobrze, że Tamto , bierutowickie było takie. W czasie poznańskich spotkań z T. zabrakło tamtej scenerii gór śnieżnych , światełek na zboczach i przenikliwych spojrzeń zamrożonego srebra gwiazd rozwieszonych na naszym bardzogranatowoczarnym aksamicie nieba , zamrożonych księżycowych lśnień kaskad górskich strumyków. Wszystko zostało zamknięte w tamtych lśnieniach, tajemniczości …Jak w szklanej przezroczystej kuli, w której wnętrzu góry i śnieg i lód i para młodych przytulonych nieśmiało która schodzi w dół pustego nocnego Karpacza….
. Matura ( 1965) jednak była przełomem w moim życiu, niezbyt wtedy uświadamianym sobie wejściem w dorosłość , dopiero widocznym z perspektywy półwiecza.
Czuło się , że czas nas niesie, stale do przodu, w nieznane, ale pociągające, nowe, ciekawe , inne.
I w takim oto moim stanie ducha i rozkwitającego ciała był w Poznaniu kurs przygotowawczy do egzaminów na AM . Byłyśmy tam Lidką O. Nie przyjaźniłyśmy się w czasach LO, ale lubiłam Lidkę, bo była wesoła i wyluzowana, taki brat łata z zachrypniętym niskim głosem. Była i nadal jest ładna. Szczupła buźka, regularne rysy, uśmiech i zgrabna figura. Lidka zamierzała startować na medycynę raczej w Szczecinie, ale dowiedziawszy się, że jest taki kurs w Poznaniu , wybrała się ze mną.
Osiadłyśmy, jak już pisałam, na Winogradach i rozpoczęłyśmy nowe życie. Nasz ukochany nadwarciański wzgórzowopiękny Gorzów został tam gdzie był, ale my rwałyśmy do przodu, do wrażeń, przeżyć stale nowych . No cóż, niosła nas młodość dynamiczna i ciekawska.
Nie pomnę jak długo trwał ten kurs, chyba ze dwa tygodnie. To wystarczający obszar czasu by czegoś tam się nauczyć, poszerzyć bazę licealnych wiadomości z chemii, biologii i fizyki, ale przede wszystkim zadomowić w mieście. Nabrać wielkomiejskiego prawie studenckiego sznytu który także polegał na paleniu papierosów, do czego mnie namówiła Lidka . A może ja ją namówiłam, nie pomnę, bo przecież nikotynizm miałam w genach po babci Rodziewiczównie, która paliła od 16 roku życia. A działo się to w końcu XIX wieku. Nieważne, która zaczęła ten temat, bo w tym temacie, zresztą jak i w innych panowała pomiędzy nami zgoda i sztama. Tak więc, w 1965 roku, na poznańskich Winogradach przeszłam inicjację palenia co w naszym pojęciu wysoce nobilitowało.
Kolejnym moim pierwszym w życiu doświadczeniem były wypady do studenckiego klubu. Na to nie trzeba było namawiać, garnęłyśmy się tego innego życia, przyciągało jak magnes. I wkrótce poza ( a właściwie przed ) nauką w czasie tego kursu przygotowawczego to fajfy stały się dla nas najważniejsze.
Teraz czytam, że już w latach 20 i 30 ubiegłego wieku wymyślono i używano takiego określenia zabaw od” piątej po południu „ , ale ja usłyszałam tę nazwę po raz pierwszy. Owszem, mówiono, że młodzi się bawią na prywatkach, a starsi na dancingach . Samo słowo dancing było dla nas staroświeckie i niemodne , „ myszowate”. Jawiło się jako ciemne zjawisko zabawy nudnych i zepsutych dorosłych .
Dla nas fajf miał smak wyzwolenia, szumu i zawrotu głowy młodością tudzież wolnością .
To archaiczne teraz dla młodych taneczne spotkanie można by porównać do dyskotek, ale różnica była ogromna, właściwie przepaścista. Fajfy były to spotkania kameralne, chyba kawiarniane, a nasze odbywały się w klubach studenckich,
Szybko odkryłyśmy z Lidką, że nieopodal naszego miejsca zakwaterowania, w tym samym kampusie, mieści się to miejsce wypełnione muzyką i tańcem.
Był to ” Nurt”. Sama nazwa była i nadal jest dla mnie piękna. Dynamiczna, ruchoma, szeroka, daleka, bezkresna, romantyczna. Zwiastuje podróż w słodkie nieznane …
Oczywiście zaraz tam pognałyśmy. Ale przedtem…
Całkiem niedawno Lidka mi przypomniała, jak się przygotowywałyśmy do naszego klubowego „debiutu ”. Oczywiście okazało się, że pamiętałam, tylko gdzieś zagrzebane w pamięci siedziało. Uznawszy, że jesteśmy wyblakłe zaproponowała, że zrobi nam makijaż. Poddałam się biernie, bo nigdy żadnego makijażu pomimo wprawdzie jeszcze nieukończonych ( bo przychodziły z końcem września) ale już 18 lat nie widziałam, nie doświadczałam, co świadczyło o moim opóźnieniu w rozwoju w tej dziedzinie. Wprawdzie filmy z Brigid Bardot czy jakieś westerny oglądałam w Gorzowie namiętnie, więc makijaże mogłam wypatrzyć ale niosła mnie wtedy fabuła, szeroki ekran zachwycał, zdjęcia, pejzaże, muzyka.
Lidka okazała się prawdziwszą kobietą niż ja. Wiedziała to, czego ja bidulka nie wiedziałam, że panuje moda na „ kociaki”. Już wtedy chyba nie mówiono na ładne młode” ale kociak”, chyba mówiono” ale babka” , a teraz „ ale laska”. A może już inaczej teraz mówią, nie nadążam. Muszę wnuki zapytać.
Wówczas to, w tych latach 60 ubiegłego wieku było modne malowanie powiek na tzw. kocie oko. Była to wyraźna, czarna krecha na górnej powiece zawijająca się w górę lub w dół ( w zależności od kształtu powiek) poza zewnętrzny kąt oka.
Tak więc Lidka, uznała, że należy przed wyjściem do Nurtu wykonać makijaż. Oczywiście nie miałam żadnych kosmetyków ( co teraz niewyobrażalne, bo malują się nawet małe dziewczynki, są dla nich zestawy kosmetyków, ponoć nieszkodliwych ). Ale Lidka miała. Wydobyła niewielkie płaskawe wąskie pudełeczko, otworzyła. I ujrzałam w nim czarny kamień. Chyba jednak wiedziałam co to jest. Może widywałam u bratowej, starszej o kilka lat. Nagle Lidka zauważyła, że nie mamy pędzelka. Bo jak pomnę sposób używania takiego tuszu polegał na otwarciu pudełeczka, napluciu na kamień , który wówczas rozmiękał , rozmazaniu pędzelkiem i naniesieniu na powiekę. Obie byłyśmy bezradne. Ale Lidka nie tracąc chwili do namysłu, bo już w klubie grali, wyjęła zapałkę, nadgryzła, pożuła i pocmoktała jej koniec, uzyskując rozczapierzenie końca. Po czym przystąpiła do dzieła.
Pomimo niejakich wątpliwości końcowego efektu oraz lęku, że wydłubie mi przy okazji oko, siedziałam jak trusia, grzecznie na krzesełku ( mam ten obrazek w oczach) i poddawałam się zabiegowi , bo przecież chciałam być piękna i bardzo dorosła. Młodzi, gdyby to przeczytali albo by nie uwierzyli, albo tylko wzruszyli ramionami ale może najzwyczajniej zdziwili, że tak mogło być.
Gdy uznałyśmy, że jesteśmy odpowiednio piękne wkroczyłyśmy do klubu. Ciasno tam było i byle jak. Ale chłopaki zerkały, bo na akademii rolniczej, do której należał campus na Winogradach chyba było raczej mało dziewczyn.
Albo po prostu zrobiłyśmy odpowiednie wrażenie.
Już ktoś prosił do tańca, już wychodziliśmy na środek.
A śpiewał nam „ wschodzący” wtedy Niemen. Mawiają, że ten wczesny Niemen był mało ambitny, ale jakże przejmująco brzmiał jego głos, melodia i teksty tego co śpiewał mam w uszach, zresztą są i teraz powtarzane w radio. Gdy słyszę te piosenki, mam ciarki i miękkość serca.
Zaledwie przed 7 laty od naszego pierwszego fajfu, Czesław przyjechał znad swojego Niemna, jako późny repatriant z tamtych stron które po II wojnie światowej nazywały się ZSRR. Miał miękki wschodni akcent , z zapachem wiatru znad stron mojego Taty, melodie i teksty jego piosenek były liryczne, wpadające w ucho a raczej bezpośrednio do serca, budząc w nim tkliwość. Ponadto przy tej muzyce tańczyło się wspaniale. . Tak, po szaleństwach rockowych, po Majdaniec, krzykliwej choć teraz słuchanej przeze mnie z sentymentem Karin Stanek, Niemen wprowadzał tajemniczy liryczny spokój, piękne kołysanie….
Niemen był wtedy królem w tamtym moim Nurcie.
Już jakiś chłopak ciągnął za rękę na parkiet, już miałam położyć mu rękę na ramieniu, a on obejmował mnie w pasie, bo tańczyliśmy w parach, gdy kątem oka dostrzegłam siedzącego w prawym narożniku Sali przy niewielkim stoliku. Kogóż, ach kogóż.
Najspokojniej w świecie siedział tam T. Może zasłuchany, może znudzony, daleki i obojętny. Tak charakterystycznie układał dłonie siedząc na fotelu, że zapamiętałam ten układ do tej pory. Nie bardzo wiem jak to opisać. Była w tym jakaś nonszalancja, niedbałość a może bezradność ( teraz mi przyszło to określenie ). Jednym słowem ten układ Jego rąk spowodował, że niepokoiłam się o dalsze jego losy. Niepokoiłam się oczywiście wtedy, gdy nagłe przypomnienie przychodziło. Ale przyznam, że było to bardzo rzadko i nie jakieś spontaniczne, ale celowo wywołane, tak jak teraz, po pół wieku. .
Widząc T,. zostawiłam chłopaka na parkiecie i z radością rzuciłam się w kierunku T. Popatrzył, poznał chyba, wstał leniwie i poszliśmy tańczyć.
Tańczyliśmy.
Niemen śpiewał rzewnie.
Nic nie czułam.
I pewnie T. podobnie….
Potem inni chłopcy porwali mnie do tańca, a T. został albo wyszedł. Nie rozglądałam się, nie szukałam, nie wodziłam tęsknie wzrokiem, bo tęsknoty we mnie nie było.
Ale jednak coś zostało z tamtego czasu, może tylko tam zostawiona cząstka młodości, nastrój Nurtu i tamten Niemen. Gdy zapraszał do” Baru pod papugami „ czuliśmy egzotyczny klimat tego baru, gdy śpiewał „ Czy mnie jeszcze pamiętasz” niczego nie czułam poza rzewnością, bo o nikim tak nie myślałam . Nie potrzebowałam, by ktoś pamiętał, wspominał. Życie pędziło do przodu, tylko do przodu, bez oglądania się wstecz.
Nawet „ Choć czas jak rzeka” , najbardziej ukochana przeze mnie piosenka Niemena wówczas nie prowokowała do jakiś głębszych myśli. Kto w bardzo młodych latach zastanawia się nad upływem czasu? Dopiero teraz, a może od czasu pełnej dojrzałości, od czasu wchodzenia w wiek średni , gdy nagle usłyszę tę melodię, wraca tamto. I gdy samotnie ( uwielbiam samotne wędrówki), przybywam nad mój Bug, patrzę na jego szybko płynące wody, zawsze wraca tamten Niemen i słyszę jak śpiewa:
„….Choć czas jak rzeka, jak rzeka płynie,
Unosząc w przeszłość tamte dni…”
…. i kołyszę się w ramionach jakiś chłopaków, których już nie pamiętam i jestem w klubie na Winogradach, moim pierwszym.
Kto wymyślił nam tamten czas, śnieżnobiałe Pierwsze Zauroczenie, Poznań , zielone wzgórza na które się wspięły Winogrady z szaroburym studenckim klubem o jasnym proroczym imieniu „Nurt”. I dziewczyny w nim, które w tym „Nurcie” z nurtem swojego życia płynęły, dziewczyny świeże jak pierwsza trawa, jeszcze zielone ufne, ale już z mocno wymalowanymi powiekami. I ktoś kołysał je muzyką i znamienne słowa Niemena dobierał .
Nie wiem kto To wymyślił , nazwał , poukładał tak , żeby było Pięknie…..Najpiękniej….
Nad Bugiem….