Opowieść Sylwestrowa ( 11).

Winogrady_60te.jpg

Stara pocztówka z netu. Trasa na Winogrady. Łagodność wzgórza wspinająca się ulica i tory tramwajowe , zabudowania Akademii Rolniczej, gdzie „Nurt” i nasza młodość zaklęta…..

 

 

Już sama nie wiem, czy od razu opowiedzieć o końcu znajomości  z T. czy popłynąć za dygresją, która się tłoczy i niecierpliwie tupie na klawiaturze …..Pewnie będzie i jedno i drugie, przeplatane . Bo nic się nie dzieje w pustce…

     Z T. spotkaliśmy się tak jak za pierwszym razem, przypadkowo. Wtedy, w tych Sylwestrowych Bierutowicach,  to był mój zawrót głowy. Teraz, po pół zaledwie roku tej niby znajomości nastąpiło coś zwykłego,  wyblakłego i obcego. Żadnych zachwytów zauroczeń Tamtym już nie było.

Przy wzrastającym pulsie budzącej się seksualności , wrażliwości emocjonalności i bóg raczy wiedzieć czego, potrzebowałam silnych doznań zawirowań i przeżyć.

A z T. to była wtedy mglista już przeszłość, dopiero  teraz, gdy już jestem babcią, pojawił się tamten czas obudzony i  rozjaśniony zachwytami . Dobrze, że Tamto , bierutowickie było takie. W czasie poznańskich spotkań z T.  zabrakło tamtej scenerii gór śnieżnych , światełek na zboczach i przenikliwych spojrzeń zamrożonego srebra gwiazd rozwieszonych na  naszym bardzogranatowoczarnym aksamicie nieba ,  zamrożonych księżycowych lśnień  kaskad górskich  strumyków. Wszystko zostało zamknięte w tamtych lśnieniach, tajemniczości …Jak w szklanej przezroczystej kuli, w której wnętrzu  góry i śnieg i lód i para młodych przytulonych nieśmiało która schodzi w dół pustego nocnego Karpacza….

.    Matura ( 1965) jednak była przełomem w moim  życiu, niezbyt wtedy uświadamianym sobie wejściem w dorosłość , dopiero widocznym z perspektywy półwiecza.

Czuło się , że czas nas niesie, stale do przodu, w nieznane, ale pociągające, nowe, ciekawe , inne.

    I w takim oto moim stanie ducha i rozkwitającego ciała był w Poznaniu kurs przygotowawczy do egzaminów na AM . Byłyśmy tam Lidką O. Nie przyjaźniłyśmy się w czasach LO, ale lubiłam Lidkę, bo była wesoła  i wyluzowana, taki brat łata z zachrypniętym niskim głosem. Była i nadal jest ładna. Szczupła buźka, regularne rysy, uśmiech i zgrabna figura. Lidka  zamierzała startować na medycynę raczej w Szczecinie, ale dowiedziawszy się, że jest taki kurs w Poznaniu , wybrała się ze mną.

Osiadłyśmy, jak już pisałam, na Winogradach i rozpoczęłyśmy nowe życie. Nasz ukochany nadwarciański wzgórzowopiękny Gorzów został tam gdzie był, ale my rwałyśmy do przodu, do wrażeń, przeżyć stale nowych . No cóż, niosła nas młodość dynamiczna i ciekawska.

Nie pomnę jak długo trwał ten kurs, chyba ze dwa tygodnie. To wystarczający obszar  czasu by  czegoś tam się nauczyć, poszerzyć bazę licealnych wiadomości z chemii, biologii i fizyki, ale przede wszystkim zadomowić w mieście. Nabrać wielkomiejskiego prawie studenckiego sznytu który także polegał na paleniu papierosów, do czego mnie namówiła Lidka . A może ja ją namówiłam, nie pomnę, bo przecież nikotynizm miałam w genach po babci Rodziewiczównie, która paliła od 16 roku życia. A działo się to w końcu XIX wieku. Nieważne, która zaczęła ten temat, bo w tym temacie, zresztą jak i w innych panowała pomiędzy nami zgoda i sztama. Tak więc, w 1965 roku,  na poznańskich Winogradach przeszłam inicjację palenia co w naszym pojęciu wysoce nobilitowało.

     Kolejnym moim pierwszym w życiu doświadczeniem były wypady do studenckiego klubu. Na to nie trzeba było namawiać, garnęłyśmy się tego innego życia, przyciągało jak magnes.  I wkrótce poza ( a właściwie przed ) nauką w czasie tego kursu przygotowawczego to  fajfy stały się dla nas najważniejsze.

    Teraz czytam, że  już w latach 20 i 30 ubiegłego wieku wymyślono i używano takiego określenia zabaw od” piątej po południu „ , ale ja usłyszałam tę nazwę po raz pierwszy. Owszem, mówiono, że młodzi się bawią na prywatkach, a starsi na dancingach . Samo  słowo dancing było dla nas staroświeckie i niemodne , „ myszowate”. Jawiło się jako ciemne zjawisko  zabawy  nudnych i  zepsutych  dorosłych .

Dla nas fajf miał smak wyzwolenia, szumu i zawrotu głowy młodością tudzież  wolnością .  

To archaiczne teraz dla młodych taneczne spotkanie można by porównać do dyskotek, ale różnica była ogromna, właściwie przepaścista. Fajfy były to spotkania kameralne, chyba kawiarniane, a nasze  odbywały się w klubach studenckich,

  Szybko odkryłyśmy z Lidką, że nieopodal naszego miejsca zakwaterowania, w tym samym kampusie, mieści się to miejsce wypełnione muzyką i tańcem.

Był to ” Nurt”. Sama nazwa była i nadal jest dla mnie piękna. Dynamiczna, ruchoma, szeroka, daleka, bezkresna, romantyczna. Zwiastuje podróż w słodkie nieznane …

Oczywiście zaraz tam pognałyśmy. Ale przedtem…

Całkiem niedawno Lidka mi przypomniała, jak się przygotowywałyśmy do naszego klubowego  „debiutu ”. Oczywiście okazało się, że pamiętałam, tylko gdzieś zagrzebane w pamięci siedziało. Uznawszy, że jesteśmy wyblakłe zaproponowała, że zrobi nam  makijaż. Poddałam się biernie, bo nigdy żadnego makijażu pomimo wprawdzie jeszcze nieukończonych ( bo przychodziły z końcem września) ale już 18 lat nie widziałam, nie doświadczałam, co świadczyło o moim opóźnieniu w rozwoju w tej dziedzinie. Wprawdzie filmy z Brigid Bardot czy jakieś westerny oglądałam w Gorzowie namiętnie, więc makijaże mogłam wypatrzyć ale niosła mnie wtedy fabuła, szeroki ekran zachwycał, zdjęcia, pejzaże, muzyka.

Lidka okazała się prawdziwszą kobietą niż ja. Wiedziała to, czego ja bidulka nie wiedziałam, że panuje moda na „ kociaki”. Już wtedy chyba nie mówiono na ładne młode” ale kociak”, chyba mówiono” ale babka” , a teraz „ ale laska”. A może już inaczej teraz mówią,  nie nadążam. Muszę wnuki zapytać. 

Wówczas to, w tych latach 60 ubiegłego wieku  było modne malowanie powiek na  tzw. kocie oko. Była to wyraźna, czarna krecha na górnej powiece zawijająca się w górę lub w dół ( w zależności od kształtu powiek) poza zewnętrzny kąt oka.

Tak więc Lidka, uznała, że należy przed wyjściem do Nurtu wykonać makijaż.  Oczywiście nie miałam  żadnych kosmetyków ( co teraz niewyobrażalne, bo malują się  nawet małe dziewczynki, są dla nich zestawy kosmetyków, ponoć nieszkodliwych ). Ale Lidka miała. Wydobyła niewielkie płaskawe wąskie pudełeczko, otworzyła. I ujrzałam w nim czarny kamień. Chyba jednak wiedziałam co to jest. Może widywałam u bratowej, starszej o kilka lat. Nagle Lidka zauważyła, że nie mamy pędzelka. Bo jak pomnę sposób używania takiego tuszu polegał na otwarciu pudełeczka, napluciu na kamień , który wówczas rozmiękał , rozmazaniu pędzelkiem  i naniesieniu na powiekę. Obie byłyśmy bezradne. Ale Lidka nie tracąc chwili do namysłu, bo już w klubie grali, wyjęła zapałkę, nadgryzła, pożuła i pocmoktała jej koniec, uzyskując rozczapierzenie końca. Po czym przystąpiła do dzieła.

Pomimo niejakich wątpliwości końcowego efektu oraz lęku, że wydłubie mi przy okazji oko, siedziałam jak trusia, grzecznie na krzesełku ( mam ten obrazek w oczach) i poddawałam się  zabiegowi , bo przecież chciałam być piękna i bardzo dorosła. Młodzi, gdyby to przeczytali albo by nie uwierzyli, albo tylko wzruszyli ramionami ale może najzwyczajniej zdziwili, że tak mogło być.

     Gdy uznałyśmy, że jesteśmy odpowiednio piękne wkroczyłyśmy do klubu. Ciasno tam było i byle jak. Ale chłopaki zerkały, bo na akademii rolniczej, do której należał campus na Winogradach chyba było  raczej  mało dziewczyn.

Albo po prostu zrobiłyśmy odpowiednie wrażenie.

Już ktoś prosił do tańca,  już wychodziliśmy na środek.

A śpiewał nam „ wschodzący” wtedy Niemen. Mawiają, że ten wczesny Niemen był mało ambitny, ale jakże przejmująco brzmiał jego głos, melodia i teksty tego co śpiewał mam w uszach, zresztą są i teraz  powtarzane w radio. Gdy słyszę te piosenki, mam ciarki i miękkość serca. 

Zaledwie przed 7 laty od naszego pierwszego fajfu,  Czesław przyjechał znad swojego Niemna, jako późny repatriant z tamtych stron które po II wojnie światowej  nazywały się ZSRR. Miał miękki wschodni akcent , z zapachem wiatru znad stron mojego Taty, melodie i teksty jego piosenek były liryczne, wpadające w ucho a raczej bezpośrednio do serca, budząc w nim tkliwość. Ponadto przy tej muzyce tańczyło się wspaniale. . Tak, po szaleństwach rockowych, po Majdaniec, krzykliwej choć teraz słuchanej przeze mnie z sentymentem Karin Stanek,  Niemen wprowadzał tajemniczy liryczny  spokój, piękne kołysanie….

Niemen był wtedy królem w tamtym moim Nurcie.

Już jakiś chłopak ciągnął za rękę na parkiet, już miałam położyć mu rękę na ramieniu, a on obejmował mnie  w pasie, bo tańczyliśmy w parach, gdy kątem oka dostrzegłam siedzącego w prawym narożniku Sali przy niewielkim stoliku. Kogóż, ach kogóż.

Najspokojniej w świecie siedział tam T. Może zasłuchany, może znudzony, daleki i obojętny. Tak charakterystycznie układał dłonie siedząc na fotelu, że zapamiętałam ten układ do tej pory. Nie bardzo wiem jak to opisać. Była w tym jakaś nonszalancja, niedbałość a może bezradność ( teraz mi przyszło to określenie ). Jednym słowem ten układ Jego rąk spowodował, że niepokoiłam się  o dalsze jego losy. Niepokoiłam się oczywiście wtedy, gdy nagłe przypomnienie przychodziło. Ale przyznam, że było to bardzo rzadko i nie jakieś spontaniczne, ale celowo  wywołane,  tak jak teraz,  po pół wieku. .

Widząc T,. zostawiłam chłopaka na parkiecie i z radością rzuciłam się w kierunku T. Popatrzył, poznał chyba, wstał leniwie i poszliśmy tańczyć.

Tańczyliśmy.

Niemen śpiewał rzewnie.

Nic nie czułam.

I pewnie T. podobnie….

Potem inni chłopcy porwali mnie do tańca, a T. został albo wyszedł. Nie rozglądałam się, nie szukałam, nie wodziłam tęsknie wzrokiem, bo tęsknoty we mnie nie było.

   Ale jednak coś zostało z tamtego czasu, może tylko tam zostawiona cząstka młodości, nastrój Nurtu i tamten Niemen. Gdy zapraszał do” Baru pod papugami „ czuliśmy egzotyczny klimat tego baru, gdy śpiewał „ Czy mnie jeszcze pamiętasz” niczego nie czułam poza rzewnością, bo o nikim tak nie myślałam . Nie potrzebowałam, by ktoś pamiętał, wspominał. Życie pędziło do przodu, tylko do przodu, bez oglądania się wstecz.

Nawet „ Choć  czas jak rzeka” , najbardziej ukochana przeze mnie piosenka Niemena wówczas nie prowokowała do jakiś głębszych myśli. Kto w bardzo młodych latach zastanawia się nad upływem czasu? Dopiero teraz, a może od czasu pełnej dojrzałości, od czasu wchodzenia w wiek średni , gdy nagle usłyszę tę melodię, wraca tamto. I gdy samotnie  ( uwielbiam samotne wędrówki), przybywam  nad  mój Bug, patrzę na jego szybko płynące wody, zawsze wraca tamten Niemen i słyszę jak śpiewa:

 

„….Choć czas jak rzeka, jak rzeka płynie,
Unosząc w przeszłość tamte dni…”

…. i kołyszę się w ramionach jakiś chłopaków, których już nie pamiętam i jestem w klubie na Winogradach, moim pierwszym.

      Kto wymyślił  nam tamten czas, śnieżnobiałe Pierwsze Zauroczenie, Poznań ,  zielone wzgórza na które się wspięły Winogrady z szaroburym studenckim klubem o jasnym proroczym imieniu „Nurt”. I dziewczyny w nim, które w tym „Nurcie” z nurtem swojego życia płynęły, dziewczyny świeże jak pierwsza trawa, jeszcze zielone ufne, ale już z mocno wymalowanymi powiekami. I ktoś kołysał je muzyką i znamienne słowa Niemena dobierał .

 

       Nie wiem kto To wymyślił , nazwał , poukładał tak , żeby było Pięknie…..Najpiękniej….

 

Zdjęcie-0112.jpg

Nad Bugiem….

Opowieść Sylwestrowa ( 10 )

PB162212.JPG

Poznań. Widok z ul Roosvelta, z chodnika najbliższego torów kolejowych. Od prawej- kino Bałtyk , potem  początek ul . Grunwaldzkiej i dalej w lewo- tereny Targów z charakterystyczną „wszystkowidzącą „wieżą…  zdj zrobiłam w 2008r.

 

 

Tymczasem w tym samym  1965 roku, gdy doznałam pierwszego w życiu Olśnienia które pozostawiło Wielkie Zauroczenie T. , nieubłaganie zbliżała się matura. Podjęłam decyzję studiowania w Poznaniu. Chęć leczenia a co za tym idzie medycyna od wczesnych lat  mnie pociągała, pewnie częściowo z powodu chorób moich starych rodziców, bo byłam ich dzieckiem późnym powojennym. Może już urodziłam się mając w sobie  pragnienie by nieść pomoc innym. Wszak Tata lubił doradzać w sprawach medycznych ( jeśli coś nt. wiedział, bo wszak był tylko inżynierem ) ale jeśli nie to, zawsze  wykazywał empatię i wielką opiekuńczość.  

Teraz dodatkowo Akademia Medyczna nabrała kolorytu poprzez znajomość z Tomaszem, wszak był jej studentem. I oczywiście wybrałam Poznań nie tylko z powodu dobrego dojazdu, w przeciwieństwie do Szczecina i niewielkiej wprawdzie, ale znajomości tego miasta z czasów kiedy to wożono mnie do ortodonty, raczkującej wtedy specjalności. Biedny dr Święcicki, miły blondynek nabiedził się z moim zgryzem, a ja skutecznie unikałam noszenia aparatu. Nabiedzili się też rodzice, bo jednak trzeba było pociągiem z Gorzowa z przesiadką w Krzyżu spędzać w pociągu ponad 4 godziny i tyle samo z powrotem.

         Muszę się przyznać , że wybrałam Poznań, także z powodu Tomasza.

 Maturę na szczęście przefrunęłam gładko. Uczyłam się dobrze a i jej formuła po raz pierwszy była skrócona. Zamiast 7 chyba przedmiotów zdawało się tylko trzy. Polski matematyka i wybrany dodatkowy. Kamień spadł mi z serca, że odpadła historia. Nawet niektóre jej fragmenty mnie ciekawiły, ale te wszystkie królewskie koligacje itp. to był gąszcz nie do zapamiętania. No cóż, już kiedyś się przyznałam, że bozia nie obdarowała mnie talentem bycia znawcą historii. W dodatku czytając te historyczne opracowania miałam nieustanne wrażenie, że ktoś kto to zapisał, nie był obiektywny. I pomimo tego, że żył w tamtych czasach  patrzył na to wszystko swoimi oczami, bo tak w końcu jest. Bo tak naprawdę jest to co widzimy….Widzicie jak się tłumaczę , zawsze warto mieć jakieś usprawiedliwienie dla swoich niezdolności czy nieumiejętności. Łatwiej się żyje…:)

      Tuż po maturze znalazłam się w Poznaniu na kursie przygotowawczym do egzaminów na AM. ( wtedy Akademia Medyczna, teraz Uniwersytet Medyczny) . Z tego powodu  nie byłam na balu maturalnym. Wprawdzie mogłam wyskoczyć do G. ale tak naprawdę nie poszłam na ten nieszczęsny bal, bo zawiódł P. K. Gdy nauczyciele powiedzieli, że możemy kogoś zaprosić, nie polegając na szkolnych kolegach, nikogo, z którym chciałabym spędzić ten czas nie było w pobliżu. I wtedy  Mama wpadła na pomysł , by zaprosić P., syna Jej jeszcze wojennych przyjaciół . Takich na śmierć i życie. Więc czemu nie  P.?  Przecież był mi jak Brat, nigdy inaczej Go nie postrzegałam. Dużo czasu spędzaliśmy razem w czasie wspólnych rodzinnych wakacyjnych wyjazdów. Zaproszony ,  potwierdził, ale niebawem odpisał, że jakieś czynniki wyższe nie pozwalają mu opuścić Warszawy. Przełknęłam łatwo, tym bardziej że i tak nie miałam ochoty na takie imprezy. Tylko dobrze, że żadnej kreacji jeszcze nie miałam. Napisałam kreacji, i od razu się uśmiechnęłam , bo przypomniałam bal maturalny najstarszej wnuczki, a było to chyba w 2010 roku, kiedy olśniewające iście hollywodzkie suknie dziewczyn porażały. Ileż te mamuśki musiały na nie wydać kasy. Moja Weronika kupiła sobie sama ładną, stosunkowo niedrogą kieckę, którą pewnie sponsorowali dziadkowie. Wyglądała świeżo i zachwycająco.  Moja ew. „ kreacja” balowomaturalna pewnie miałaby być zwykłą sukienczyną. Więc i lepiej że nie byłam na swoim balu maturalnym.

Pewnie dlatego zapamiętałam studniówkę,. I pamiętam jakby to było dziś kolegę z klasy, R.M. , który poprosił mnie do tańca. Miał wprawdzie jarzące oczy  ale deptał po palcach. Ładny był z niego chłopak, wysoki, smukły z wielkim poczuciem humoru , błyskotliwym umysłem, lubiliśmy się na co dzień. Ale niestety taniec nam nie wychodził.  R.M.  długo potem oznajmił, że się we mnie beznadziejnie kochał, czego nijak nie widziałam. Może to go paraliżowało, a ja nie byłam na tyle ambitna, by się nim wtedy zająć, poprowadzić w tańcu. Potem sobie gdzieś poszedł….Teraz mam o to do siebie żal. Ale wtedy człek inaczej myślał. Jak mawiają, gdyby wróciły dawne czasy ale pozostało dojrzałe myślenie wszystko byłoby może inne.

Tak moje chłopaki, wnuki, pomimo tego, że teraz każdy tańczy jak chce, jeśli się nie ma tańca we krwi, warto się uczyć tzw. tańca towarzyskiego bo wtedy życie jest łatwiejsze.

Zostawiałam więc tamtego chłopaka i  wdałam się w pląsy z J.K.

Na swoich płaskoobcasowych a właściwie bezobcasowych czarnych butkach, uczepiona ramienia J.K., wyrośniętego już z licealnego pierwszoklasowgo małego tłuścioszka mknęłam chyżo po obwodzie parkietu aż falowała moja plisowana spódnica i pewnie młodzieńczym potem znaczyła się biała bluzka.  Nie wiem czy ktoś z młodych teraz wie jak wyglądała taka spódnica. Może wie, nie wiem, ale jakoś nie widuję takich obfitych gęsto zebranych w pasie materii zaprasowanej w równe drobne fałdki.

Nt. potu jeszcze jedno. Otóż , wyobraźcie sobie moi młodzi, że w naszych młodzieńczych czasach nie były nam znane  dezodoranty. Człek się tylko mył, potem w celu zahamowania wydzielania potu ( bo przecież nie dla zapachowego odświeżania, bo mydło wtedy chyba śmierdziało)  pocierał pachy tymże mydłem . Wtedy też nie goliło się włosów pod pachami

( nie było tej wysoce higienicznej mody). Nie goliłyśmy też nóg,  co upodobniało nas do sarenek. I tu odezwał się bardzo stary , brodaty i posiwiały już  Kawał właśnie z czasów gdy przyszła moda na likwidowanie owłosienia w miejscach widocznych i niewidocznych , poza głową oczywiście. Kawał mówił tak :” -Pani ma nóżki jak sarenka.- Z powodu że zgrabne ?- Nie, z powodu, że owłosione.”  Miałyśmy więc nóżki sarnie, chociaż zdecydowanie mniej owłosione na szczęście. Ale na pewno zgrabne.. Teraz czytam z niejakim zdziwieniem, że  znane nawet w  świecie aktorki czy celebrytki, postanawiają nie usuwać żadnych włosów z własnego ciała. . Chcą powrotu do natury. Może więc nasze czasy, pachowoowłosione ,  nieśmiało wrócą. Nie jestem przekonana że tak się stanie. I raczej nie chcę….  

     Pogadałam, bo miła Z.Cz., pomimo że trochę ode mnie młodsza w komentarzu napisała, że chce takich obrazków ze wspólnych czasów…i ja je przywołuję z przyjemnością. Tamto gorzowskie, zawarciańskie LO, duża sala z podestem i fortepianem jakąś muzyką, której zupełnie nie zapamiętałam ,  przyjemnością, że nie sieję pietruszki i powiewem znad naszych pach. Bo i chłopaki pociły się niemiłosiernie….Tak było, kochani….

    Podawszy te tematy oboczne wprawdzie, ale wprowadzające w klimat naszych lat 60 ubiegłego wieku, wracam do poznańskiego kursu przygotowawczego na egzaminy w AM, którego byłam uczestniczką w tym 1965 r.   Kochałam Poznań , to miasto było już częściowo obłaskawione z powodu wcześniejszych moich tam bytności. Ale dopiero teraz głębiej i szerzej zaglądałam  poza ścisłe Centrum miasta, w obrębie którego  poruszaliśmy się z rodzicami wcześniej. Więcej się dowiadywałam, otwierałam szeroko oczy na świat, świadomie, często krytycznie .

A Poznań był w owych czasach miastem niezwykłym, jedynym takim wśród innych szaroprzaśnych. Może miasta portowe były mu równe, nie wiem, bo chyba wtedy nie bywałam w Trójmieście, czy Szczecinie. To tu , w Poznaniu odbywały się słynne Targi, które były otwartym  oknem na  Wielki Świat skąd wiał wiatr świeży i jasny. Gdy odbywały się owe słynne Targi, nagle przybywały wielkie tłumy  ludzi. Większość mówiła w nieznanych nam, nierozpoznawalnych nawet językach. Byli inaczej niż my ubrani, mieli piękniejsze cery i zadbane lśniące włosy , jasne, radosne, przyjazne oczy . A na parkingach i przy ulicach przylepiały się nigdy nie widywane wytworne samochody.

Ale nawet poza czasem Targów, miasto było piękne, dobrze „wywietrzone „ ze starego zaściankowego kurzu, zawsze pachnące czystością i świeżością pomimo tego, że dostojne  monumentalnokamienicowe.

    Dla mnie, nieodrodnej córki kolejarza,  dodatkowym urokiem było urocze  przecięcie Poznania na pół przez tory kolejowe biegnące poprzecznie od wschodu na zachód . Gdy się najeżdżało pociągiem od strony Krzyża, stacji przesiadkowej z Gorzowa, po lewej pobliskie ciemnoszare jakby omszałe budynki Uniwersyteckie zapierały dech. Zawsze tak miałam, wypatrywałam ich , niezależnie od liczby przyjazdów do tego miasta. Potem był okazały dworzec kolejowy i marsze ulicą biegnącą dołem  w stronę Uniwersytetu  albo wysoką Roosvelta, zdobywaną przez wspinanie na schody wiaduktu.  Ulica ta dalej biegła wzdłuż torów. Magiczne jest to zespolenie miasta i moich ukochanych torów z pociągami pędzącymi w świat daleki. Geny Taty tu ożywały i czułam jak we mnie pulsują. Zawsze tak jest.

     Gdy przybyłam  na wspomniany już kurs przygotowawczy do egzaminów na AM ,  ulokowano nas na Winogradach. Chyba dopiero wtedy zauważyłam piękne wzgórza wypiętrzające się nad miastem a na nich osiedle.  Jadąc w tamtą stronę, zwykle tramwajem. mijało się mroczną Cytadelę. Oj, jakie skojarzenia przychodziły z samą już nazwą. Tramwaj się wspinał  wolno na zbocza wzgórz, trasa była tak malownicza, że mam ją jeszcze w oczach. Pięknie są położone te poznańskie Winogrady. I nawet rozrzucone na szczycie wzgórz niewysokie ale klockowate budynki Akademii Rolniczej nie szpeciły. To właśnie tam byliśmy zakwaterowani a zajęcia odbywały się nie wiem gdzie. Pewnie poniżej, w obiektach  Akademii Medycznej . Tak, jednak tam, teraz widzę jasno. Jak miło wysilać umysł, by coś wydobyć z jego zda się zamkniętego wnętrza….

     Pomimo panującego pomiędzy nami chłodu czy tylko milczenia, jednak spotykaliśmy się z T. Niestety z rozpędu użyłam liczby mnogiej, chociaż te dwa kolejne spotkania  to już liczba mnoga, prawda? To było nasze przedostatnie spotkanie, o czym jeszcze nie wiedziałam.

Umówiliśmy się, pewnie jak zwykle listownie via mój adres gorzowski na spotkanie w Poznaniu . Przypominam nieustannie, że wtedy, w tym 1965 r,  telefony były rzadkością , a Internet  i smartony nieznane. Wy, młodzi z pierwszej połowy XXI wieku nie możecie sobie wyobrazić, że tak może być. Urodziliście  się z komórkami w dłoniach i jakże inny jest Wasz świat. Ale nasz tamten, młodzieńczy też był piękny, szczególnie oglądany z perspektywy łaskawego czasu który zatarł to co nieprzyjemne a ocalił piękno. Miło tak wspominać….

     Oglądam teraz  zdjęcie , które zrobiłam  w 2008 r,, bez statywu więc nieco pofałdowane światłami, ale dla mnie miłe. Wtedy to  korzystając z jakiegoś kongresu pediatrycznego w Poznaniu urozmaiciłam go podróżą sentymentalną. Na tym zdjęciu  po lewej widać wieżę Targów Poznańskich po prawej kino Bałtyk z barem  na rogu, gdzie czasami chodziłyśmy z Moniką na piwo, gdy już byłam studentką. Napisałam z rozpędu, że czasami, pewnie byłyśmy tam ze dwa razy, gdy chciałyśmy podkreślić swoją osiemnastoletnią dorosłość niezależność, fantazję i pozorne umiłowanie bylejakości. Monika, rodowita poznanianka, była wtedy moim guru i miała fantazję którą mnie zarażała. Więc szłyśmy na piwo śmiejąc się, że siedzimy w drugim rzędzie za plecami stałych rezydentów baru ( można sobie wyobrazić jakich, bo niewiele się różnili od obecnych) . Może to nie śmieszne, ale nas to bawiło, że jesteśmy takie cool ( jakby teraz nas nazwali młodzi). Ot, taka fantazja, taki  szpan ( określenia z naszych czasów). W tym samym kompleksie budynków gdzie Bałtyk, tylko już przy Grunwaldzkiej mieścił się mój ukochany od dzieciństwa sklep z ołówkami Koh-i-Noor, których zapach czuję nadal…

       I właśnie w tym miejscu, gdzie  Roosvelta z Grunwaldzką się wita mieliśmy wyznaczone z T. spotkanie.  To tu wysiadłam z pięknego zielonego tramwaju, którym to sfrunęłam z Winogradów i przeszłam na stronę gdzie Targi, które właśnie się odbywały.  Jakoś nie przypominam sobie innego uczucia, np. zazdrości, że ludzie tak mają, tylko radość, że ich oglądam , pewnie też zadziwienie , że są kolorowymi zagranicznikami ( tak się mówiło na wszystkich, którzy mieszkali za granicami naszego kraju,  szczelnie zamkniętego- niewyobrażalne dla Was młodych, prawda? te zamknięte granice- lepiej żebyście się nigdy nie dowiedzieli).

…Ale tym razem było inaczej. Cały ten barwny świat się rozmył, był tylko niewyraźnym tłem, wydało się, że ulica jest pusta a na niej tylko moje Wyczekiwanie, oczekiwanie na spotkanie z T..

Umyłam się starannie, wyczesałam . Włoski  półdługie, równo obcięte nosiłam i  były już   symetrycznie  rozłożone od środka skąd spływały naturalnymi falami.  ( teraz mi przyszło porównanie ze spanielem,  ale przecież spanielki są urocze, prawda?).  Pomimo, że włosy miałam ciemne z natury,  od pewnego czasu namiętnie je brązowiłam korą dębową i dosmaczałam  zapachem tataraku. Wtedy pewnie były  na rynku jakieś farby, ale ja uwielbiałam zanurzać głowę w misce napełnionej wywarem z tych roślin .

Jeszcze wtedy nie było popularne jak teraz, noszenie w mieście spodni, chyba że wycieczkowo, więc spódnicę z jedną fałdą brązową założyłam i pewnie tę samą co w czasie poprzedniego poznańskiego spotkania z T. bluzkę z mięciutkiego weluru , leciutko zbluzowaną z delikatnym jedwabistym ściągaczem dość wysoko na biodrach. Miała kolor rozbielonego kogla- mogla. W dolny narożnik trójkątnego dekoltu bluzki wpisywał się znakomicie niewielki wisiorek. Był piękny. Jak dobrze, że wszystko opisuję, bo dopiero teraz wydobyłam go z pamięci.  Otrzymałam go od przyjaciółki Mamy. Był tam orzech włoski pozbawiony skorupy, pomalowany na brąz i zamknięty w delikatnej obudowie z dwóch paseczków miedzianych, wszystko zawieszone na miedzianym łańcuszku. Może nie miedzianym, bo nie brudził skóry, jak to ma w zwyczaju miedź.

     Tak więc czułam się „ światowa”, taka jak tamci ze zgniłego Zachodu. Tu przypomniałam sobie opowieść mojej ukochanej Pani Profesor Wyszyńskiej. Gdy wracała z jakiegoś zjazdu, wtedy tylko ona wyjeżdżała za granicę, pytali ją jak tam zgniły Zachód. Odpowiadała, że gnije, owszem gnije ale jak pięknie pachnie. To nie żarty, ale w naszych czasach komunistycznych mawiało się : był na zgniłym Zachodzie. Tym się różniliśmy, musieliśmy się jakoś  różnić , bo wg propagandy ówczesnej byliśmy po prostu lepsi. W żadnym razie nie  „ gnijący”. To oni „gnili” .  Propaganda , zniekształcanie rzeczywistości, tendencyjne zakłamywanie,  pranie mózgów to była domena komunistycznego „ wychowania”. Straszliwy czas przyszedł, że teraz wraca z nachalnością zdwojoną. Strach się bać. Bezsilność z mdłościami….

      Może czułam się” światowa” idąc na spotkanie z  T. chociaż podejrzewam, że bardziej  nieświadoma własnego uroku, bo któż nie jest uroczy w niepełnej 18 wiośnie życia, przemaszerowałam z przystanku zielonego tramwaju na tę stronę Grunwaldzkiej, gdzie Targi.

Tam się umówiłam z T.

Chyba nie czekałam długo, bo wkrótce nadszedł. Do tej pory widzę jak idzie swoimi dużymi spokojnymi krokami od Roosvelta . Smukła, jakby samotna stale, sylwetka z czarną gładko uczesaną czupryną zawijającą się nieco nad czołem. Był wytworny, nie wiem co miał na sobie w czasie poprzedniego spotkania, ale teraz wpadłam w zachwyt.  I wtedy wszystko co napisałam poprzednio nagle zbladło, cały ten dookolny światowy blichtr .

T. był urodziwy, przystojny, ale teraz widziałam tylko Jego marynarkę.  Od razu spostrzegłam, że ją wcześniej już zdjął , bo ciepło czerwcowe panowało ,  i zawiesił, nie zarzucił tylko zawiesił tylko na jednym ,  lewym ramieniu. Patrzyłam i wpatrywałam na to zjawisko, styl myśląc pewnie lub nie myśląc wtedy, ale myśląc teraz : Elegancja francja, albo angielski luz, nonszalancja i niedbałość w jednym . To było znakomite. Tym bardziej, że nigdy przedtem nie widziałam nikogo, kto tak by nosił  marynarkę. Zarzuconą na dwa ramiona, to i owszem, ale na jedno?

Tak bardzo mi się to spodobało, do tego stopnia spodobało , że od tej pory zaczęłam uwielbiać duże marynarki takie unisex i gdy zdejmowałam,  uwielbiałam zawieszać je  niedbale na jednym ramieniu. Śmieszne, prawda? Zresztą muszę przyznać , że takie marynarki nadal uwielbiam, ale już dawno nie zarzucałam na jedno ramię. Jak dobrze, że sobie o tym przypomniałam.:), muszę się poprawić i wrócić do tej mody, którą mnie zaraził T. albo nie wrócić 🙂

   Wreszcie T. do mnie podszedł, pewnie nie zauważył zachwytu i właściwej przyczyny tego zachwytu.  Bo mój zachwyt był niemy, zatrzymałam go w środku, by dopiero teraz o nim , tamtym sprzed półwiecza, napisać . Wreszcie napisać.

I na tej szerokiej pięknej ulicy, gdzie zielone tramwaje ją ozdabiały i zagraniczne samochody było nasze spotkanie i Jego propozycja byśmy poszli do jego domu. Byłam ufnym dziewczęciem. Zresztą byłam w Niego wpatrzona , był mi jak duce . Myślę teraz, że chyba jednak wspomniał, o tym że w domu  jest Jego Siostra, więc pewnie to dodało mi animuszu. Jak tam było naprawdę , można jedynie snuć przypuszczenia, ale faktem jest że się zgodziłam i tak powoli jak zwykle zmierzaliśmy w kierunku gdzie mieszkał.

A mieszkał niedaleko, dobrze pamiętam tę niewielką, kameralnie położoną ulicę i dużą piękną starą kamienicę . Oczywiście teraz pewnie bym jej nie poznała, bo może obraz który jest we mnie ubarwiłam i jakoś przekształciłam. Wydaje mi się, że weszliśmy na  1 piętro po czym w prawo . przez bardzo wysokie drzwi do mieszkania.  

Siostra okazała się przemiłą dziewczyną, wyluzowaną pogodną i uśmiechniętą.

Od razu poczułam jak opuszcza mnie iście kościelne nabożeństwo i staję się zwykła. Przysiadłyśmy na jakiejś kanapie ustawionej po lewej stronie pokoju i gadałyśmy . Nie wiem o czym, ale mile wspominam tę dziewczynę. Tomasz najpierw stał nieopodal, opierając się o stół tylko się nam przypatrywał. Nic nie mówił, zresztą pewnie nie dałyśmy Mu żadnej szansy. Bo kto ma szansę by coś wtrącić, gdy gadają dziewczyny?  Innych mebli, poza stołem i kanapą nie pamiętam. Teraz żałuję, że się nie rozejrzałam,  bo pewnie były tam piękne stare poznańskie meble, ale byłam dziewczyną a nie starą babcią jak teraz. No, niezupełnie starą , ale babcią J. Po chwili T. chyba się znudził i gdzieś wyszedł. Wspomniałam Jego siostrze, że dostałam od Niego piękną pachnącą hiacyntową pocztówkę . Odparowała, że należała do niej, a brat  zabrał. Od razu odparłam  że ją odeślę bo byłam honorowa. Momentu, kiedy tę moją ukochaną już pocztówkę wysyłałam z Gorzowa, nie pomnę. Ale na pewno tak od razu postanowiłam.

Po pewnym czasie wrócił T. , wyszliśmy i chyba nie odprowadzał, a może odprowadzał na przystanek tramwajowy.  Pożegnania nie pamiętam, pewnie było zwykłe do widzenia, czy jakoś tak. I sobie poszedł.

Po chwili stał się tłem jak cały ten tłum a mnie pożarł zielony tramwaj i powiózł na równie zielone Winogrady….

 

PB162212.JPG

 Jeszcze raz to samo zdj z czołówki. Bo je lubię…..

Opowieść Sylwestrowa ( 9 )

 

 

Turlo-Elzbieta-Malgorzata-Buty_billboard.jpg 

Z netu- Turlo Elżbieta Małgorzata buty billboard. Jedyne jakie znalazłam podobnie klimatyczne, ale moje były zupełnie inne.

 

 

Już niedługo koniec tej Opowieści. Jeszcze ten wpis i co najwyżej dwa.

Jeśli Ktoś nie pamięta, albo nie czytał  poprzednich to króciutko przypomnę. Ale czy można opowiedzieć w skrócie o moim Pierwszym Wielkim Zauroczeniu w zaczarowanych zimą Bierutowicach? Nie da się. Więc więcej nie będzie…..

 

Tomasz mieszkał w Poznaniu. Ja w moim Gorzowie i pomimo tego, że wielkimi krokami zbliżała się matura, jak zwykle pojechaliśmy z Rodzicami do kuzynki i jej wspaniałej rodzinki na imieniny Józia. Ponieważ mieszkali w Poznaniu, była okazja spotkania się  z T. Umówiliśmy się więc listownie, pocztowo….tak tak, Młodzi, telefony kablowe były rzadkością a komórki i internet nieznany….

Był kwiecień  1965 roku , jeszcze czuję zapach oddychającej ziemi , ukochany do tej pory zapach wiosennego błota. 

I oto spacerowałam wzdłuż koszarowego muru ul. Ułańskiej czekając na T.

Widziałam jak nadchodzi od strony Grunwaldzkiej. Ułańska była pusta, więc  smukła sylwetka z czarnymi włosami wydawała mi się z jakoś dziwnie samotna i daleka. Potem już było lepiej, uśmiech znany , trochę powściągliwy, urok szczupłej  twarzy i wielkie zielone  wykrojone podłużnie oczy bystre i wyraziste… Nasze powitanie opisałam poprzednio, więc nie będę się powtarzać . Było raczej chłodne….

 Teraz usiłuję zrozumieć dlaczego . Może T. był tylko nieśmiały ale jest  wysoce prawdopodobne, że po prostu Mu się nie spodobałam, gdy tak spacerowałam pod murem ul. Ułańskiej.  

Przecież dziewczęcy urok schowałam w swojej nieśmiałości , ubrana byłam byle jak, a o uczesaniu nie wspomnę, bo już było o tym dużo. Nie mogłam się podobać i tyle. Byłam też pewnie poważnie drętwa, a może jednak się uśmiechałam? Nie wiem i  już  nigdy się  nie dowiem jak ocenił mnie wtedy T….

Zaproponował,  byśmy poszli do kawiarni. Zgodziłam się bezszmerowo, bo ten Chłopak mnie onieśmielał, był światowcem , w końcu z chórem Kurczewskiego bywał za granicą , co w tamtych czasach nie wszystkim było  dane, mieszkał w dużym mieście jakim jawił mi się Poznań.

A ja byłam gorzowską zieloną kurką. Nie wiem, czy się przejęłam tym , że będę drugi raz w życiu w kawiarni i to z T.  Raczej nie, pewnie mi się to spodobało, że coś fajnego zaplanował , że nie będziemy tak po prostu „szlifowali bruków”( to wtedy popularne określenie).  Do tej pory w kawiarni byłam tylko  jeden raz kiedy to zastępująca wychowawcę pani Majchrzycka ( uosobienie elegancji)  widząc naszą nieporadność zorganizowała klasowe wyjście do nieistniejącej już dziś gorzowskiej  Wenecji. Wyobraźcie sobie, kochani , że poszłam tam przebrana w …. mundurek szkolny. Miałam wtedy  15, może 16  lat . Potem długo nie było zwyczajów chodzenia do kawiarni, albo ja po prostu nie chodziłam. Jedynym „ lokalem” w którym bywałam w Poznaniu był bar mleczny położony nieopodal Okrąglaka. Przyjeżdżaliśmy  z Tatą albo Mamą  do ortodonty, który usiłował wyprostować mi zęby  i poprawić zgryz. Dla mnie wówczas głównymi atrakcjami  był sklep przy Grunwaldzkiej z pachnącymi kolorowymi ołówkami Koh-i-Noor oraz bar przy Okrąglaku ze smakowitymi  ruskimi.  Gdy po bardzo wielu latach, będąc w Poznaniu na jakimś kongresie odwiedziłam stare kąty  z rozrzewnieniem zauważyłam, że ten bar nadal istnieje. .

     A teraz, tej niepowtarzalnej bo jedynej w życiu wiosny 1965 roku , wędrowałam z T. do kawiarni . Szliśmy  obok siebie w przyzwoitej odległości , bo jak już pisałam, w tamtych czasach nikt się nie obejmował na ulicy. Ciekawe jak by było gdybyśmy byli współczesną parą młodych ludzi. Czy T. miałby ochotę mnie objąć, ale może ja bym Go sprowokowała?

Nie wiem, ale wtedy ja nie i On nie.

Szedł swoim spokojnym dużym krokiem, górował wzrostem, więc nie wiem czy w ogóle na mnie patrzył ale i ja nie zadzierałam głowy. Bo dreptałam obok Niego, wpatrując się w płyty chodnikowe,  by nie wpaść obcasem w  przestrzenie pomiędzy nimi. Nie założyłam wtedy pantofli na zupełnie płaskiej podeszwie, w których balowałam na niedawnej studniówce. Miałam kompleks wzrostu, ze swoimi wtedy 165 cm, górowałam nad większością kolegów z LO. Wiedząc że T. jest znacznie wyższy ode mnie, chyba wdziałam na nogi swoje  pierwsze nibyszpilki. Były zakupione w małym gorzowskim sklepiku przy ul.  obecnej Sikorskiego. Do tej pory dobrze pamiętam ten sklepik i jego zapach. Bardzo lubiłam te moje butki bo były śliczne i miłe. Uszyte z brązowego miękkiego  zamszu, miały długie nosy i sznurowanie z przodu. Poza tym miały zadziwiające obcasy. Wypatruję takich na ulicach, ale pomimo tego, że moda wraca, na razie takie obcasy nie wróciły. Moje tamte były do połowy pokryte  takim samym jak wierzch zamszem a od połowy żółtometalowe, poszerzające się nieco na samym dole. Szukałam w necie zdjęć podobnych, ale nie znalazłam. Jedynie jakieś zbliżone w klimacie, ale zupełnie inne. Szkoda, że w tamtych czasach nie było tak popularne fotografowanie. Nie było cyfrówek, smartfonów, co dla młodych jest niewyobrażalne.

     I tak sobie szliśmy tą poznańską uliczką Ułańską wzdłuż koszarowego muru. Aż wreszcie mur się skończył i wyszliśmy na Grunwaldzką, która wydawała mi się wielka i bardzo bardzo szeroka. Musieliśmy ją przekroczyć , by dotrzeć do kawiarni położonej prawie naprzeciwko, tylko trochę bliżej  Junikowa. W tamtych czasach były jakieś oznakowane przejścia, np. przy skrzyżowaniu Grunwaldzkiej i Roosvelta , ale o malowanych na jezdni zebrach nikt nie słyszał. Więc przekroczyliśmy tę szeroką ulicę idąc w lewo na ukos i dotarliśmy do kawiarni. Mam ją w oczach, ale  nazwy  nijak nie mogłam  wygrzebać z pamięci.  Szkoda, że nazwy nie zapamiętałam, a przecież widywałam ją potem często, jeżdżąc tramwajem na Junikowo, gdzie mieszkałam z koleżanką, będąc już na drugim roku studiów. Często przechodziłam obok niej, bo i piesze trasy uwielbiałam. Zapytałam teraz na fb syna kuzynki, Tadeusza i odpowiedział, że nazywała się  Prasowa.  

    Kawiarnia jaśniała z daleka, w środku była  obszerna i  pustawa z maleńkimi okrągłymi stolikami. Była też  napełniona muzyką. Usiedliśmy nie pod oknem, jak teraz najbardziej lubię, a  raczej bliżej środka, mam to miejsce zapisane w oczach. T. zaproponował ciastko i kawę. Ciastko nosiło nazwę torcik bambino. Czy tylko smak tego ciastka zdecydował, czy jakaś ukryta treść w jego nazwie? Bo przecież bambino to kochanie albo jak kto woli dziecko. Teraz bym się zastanawiała, ale nie przedtem. .

Była więc kawa i było ciastko a On milczał i ja milczałam.

W pewnej chwili T. jednak się odezwał, wskazując na narożnik sali : Popatrz i posłuchaj. Muzykę słyszałam już od momentu wejścia, ale teraz popatrzyłam . Instrument na którym grał pan w tej kawiarni był niewielki, z przewodem biegnącym po ziemi do  kontaktu elektrycznego . Wypływały z niego  dźwięki podobne do brzmień pianina i jednocześnie organów kościelnych, ale bardziej miękkie i rozczulające. Bliskie niebiańskim.  Kontynuowałam więc oglądanie i słuchanie, a T. objaśnił, że są to  organy Hammonda…

W tamtych czasach znałam jedynie moje tradycyjne pianino, fortepian widziałam  a także katedralną gorzowską fisharmonię, na której pedałując zawzięcie grałam kolędy a chórek dziewcząt śpiewał . Nie dziwcie się, że napisałam pedałując. Bez tego działania instrument był niemy. W dość krótkim czasie posiadłam umiejętność rozdwojenia czynności. Nogi rytmicznie ugniatały pedały a w innym rytmie dłonie wygrywały to co miały wygrywać.   Ponadto raz grałam w kościele w Rokitnie na prawdziwych organach towarzysząc owemu chórkowi. Ale organy Hammonda widziałam i słyszałam po raz pierwszy w życiu.

…. szkoda, że za mało przebywaliśmy  razem, bo  pewnie dowiedziałabym się o wielu innych sprawach. Tyle wiedział. Dowiedziałam się od Niego o chórze Kurczewskiego w którym śpiewał  ( śledziłam potem losy tego chóru i przykrość  z powodu następcy p. Kurczewskiego – twórcy i  wieloletniego opiekuna. Jakaś z tego powodu smuta).  W Bierutowicach, na tamtym sylwestrowym parkiecie, po moim nosowym krwotoku, co już opisałam poprzednio,  Tomasz cierpliwie  uczył mnie kroków tańca ( które do dziś powtórzę ), podając wtedy nazwę  lipsi ( niestety nie mogę jej znaleźć w internetowej wszechnicy a może źle tę nazwę usłyszałam i zapamiętałam ), a teraz pokazał ten instrument.

      Teraz jednak stwierdzam, że jednak nie było pomiędzy nami zupełnego milczenia. Pewnie  T. usiłował mnie otworzyć, poszerzyć moje horyzonty, ale chyba  trafiał na drewienko tylko nieco ociosane, ( jakim byłam) , a na więcej edukacji nie było czasu. Tak , zdecydowanie było za mało wspólnego czasu. Trochę żal, ale to se ne vrati, jak mawiają Czesi.

    Od tamtej pory od tego wiosennego Poznania 1965 roku,  od kawiarni Prasowej i T. w niej , gdy słyszę organy Hammonda, a nawet inne organy elektroniczne, przychodzi tamto spotkanie, kawiarnia i tamta muzyka. I tamta dziewczyna, której już nie ma, zielona, nieokrzesana, nieśmiała i nieatrakcyjna….

…i oto po ponad 40 latach przerwy  zaczęłam grać, koślawo bo koślawo, ale grać. Wyjechałam z G. a moje pianino tam zostało . Mieliśmy za małe mieszkanie na Żoliborzu by cokolwiek tam jeszcze wstawiać, więc pianino wraz ze zgromadzonymi w wielkiej liczbie zeszytami nut  powędrowało dalej. Przez następne dziesięciolecia całe moje granie poszło w zapomnienie, nie potrafiłam nawet  pomagać moim dzieciakom które  w czasie edukacji wczesnoszkolnej piłowały obowiązkowy flet czy cymbałki. 

I przyszedł taki dzień, było to  kilka lat temu  gdy M. wymyślił, by kupić do naszego już teraz 10 letniego domku w Michałowicach pianino. Było dużo miejsca na poddaszu, bo zostawiliśmy otwartą przestrzeń, więc zgodziłam się bez oporów. Szybko rozwiązaliśmy problem , czy ma być tradycyjne pianino ( okazało się za drogie), czy elektroniczny instrument grający. I wkrótce przybyła Yamaha i jest do tej pory. M. raczej nie spodziewał się, że do mnie wróci granie, myślał  o wnukach. Ale do mnie coś jednak zaczęło wracać. Jakieś mgliste  echa z dzieciństwa przychodziły gdy patrzyłam na klawiaturę . I wreszcie zasiadłam, uprzednio zakupując nuty dla raczkujących. I te sonatiny, etiudy,  Strauss,  uproszczony Chopin, Beethoven,  Mozart a także  oczi cziornyje i wiele wiele innych utworów kiedyś tak bliskich to wszystko przemówiło. I nagle jasność przyszła znaczenia tych nut i umiejętność dotykania tych klawiszy które dyktowały nuty i wszystko stało się proste. I cud się stał, dla mnie to cud. Koleżanka Joasia , gdy jej o tym opowiedziałam wspomniała, że jeden jej  pacjent tak miał i wkrótce okazało się, że to „tylko”  guz mózgu. Przyznam, że poczułam się nieswojo , potem zapomniałam, ale teraz  gdy o tym piszę,  wróciło. Jak na razie mam się dobrze. Minęło kilka dobrych lat a ja sobie gram gdy tylko mam ochotę, wprawdzie z wprawą ucznia może 3 klasy szkoły muzycznej podstawowej, ale gram i mam się dobrzeJ

Tylko czasem włączam opcję elektrycznoorganową, bo można wybierać odpowiedni przycisk i bywa, że wtedy wraca zapach tamtego czasu gdy wiosna 1965 r. dojrzewała a ja z nią. I jestem w tamtej kawiarni, gdzie zostawiliśmy swój niewidoczny ślad.

T. i ja i wspomnienie  naszej młodości bezsłownej …

      Nasze kawiarniane  spotkanie z T.  chyba nie trwało długo.  Odprowadził pod dom kuzynostwa i pożegnał tak jak przywitał oficjalnie i beznamiętnie. Ja też nie wykonałam żadnego gestu, przytulenia, czy jakoś tak. Przecież mogłam, ale wtedy nie wypadało , to On  powinien wykazywać inicjatywę. Okropne  były nasze czasy, dziewczyny siały pietruszkę – pewnie nie wiecie co to znaczy- to znaczy, że na zabawach siedziały pod ścianą i czekały, aż chłopak poprosi je do tańca. Jeśli nie poprosił to mówiono o nich,  że sieją pietruszkę. Jasne? Niejasne? Ale na pewno dla Was, wnuki moje, niezrozumiałe.

Oj, gdyby nasze zauroczenie przyszło do nas teraz i w dodatku mielibyśmy tyle lat ile wtedy,  wszystko mogłoby być inne.  Pewnie dobrze, że było tak jak było . Bo było pięknie  i wspomnienia tamtego są niewinne i czyste. Jak śnieżny  krajobraz gór śpiących nad spływającymi w dół  Bierutowicami . Jak   poświata pełni księżyca i w zimne światło gwiazd szeroko rozsianych nad naszym niebem. ….

 ….przez długie lata Tomasz czasem , bardzo rzadko się zjawiał się w myślach. Potem pożegnałam się z tym wspomnieniem, bo nie było czasu na oglądanie się wstecz.

Teraz przyszedł czas wolny i wróciło tamto, zda się trwale w centrum Wielkiego Piękna zamknięte…wróciło jak żywe, tylko nas już nie ma…

Wybaczcie tę ostatnią ckliwą nutę, pewnie znowu organy Hammonda usłyszałam, ale ogólnie jest dobrze. Jest bardzo dobrze, że nas to spotkało….

 

 

 

KościółPw.ŚwDucha w Krobi, www.fluidi.jpg

 

Zdj z netu. Stara fisharmonia w kościele w Krobi. Na podobnej grałam w Gorzowie.

 

1,23.JPG

Sześć lat temu gramy z Wiktorem…

 

hammond.jpg

 

Zdj z netu.

 

 

 

 

Opowieść Sylwestrowa ( 8 )

 

W gęstwinie informacji płynących z tzw. publikatorów powodujących tylko lęk, na które w dodatku nie mam wpływu, uciekam w mój świat. Do krainy dawnych czasów, kluczyk noszę przy sobie, zawsze i kiedy tylko zapragnę, otwieram drzwi do przeszłości. To fajny świat, bezpieczny, mój świat do którego zapraszam. Jeśli Ktoś ma ochotę powitam na progu chlebem i solą. …

Dzisiaj spotkałam w swojej przeszłości Kontynuację „ Opowieści Sylwestrowej”. Czekała tam sobie cierpliwie, widać zrezygnowała z walki o pierwszeństwo,  uładzona, wyciszona, pewna  że i tak do niej wrócę. Bo jak nie wracać do tamtych moich niespełna 18 lat i Wielkiego Pierwszego Zauroczenia….

 

parowĂłz Pm26-2 w PoznaniuWikipedia.jpg

To parowóz z naszych czasów, ukochany….zdjęcie z Wikipedii

 

 

   Kiedyś, a było to wiosną, pewnie  późnokwietniową,  tegoż samego 1965 roku, jeszcze przed maturą,  zwyczajowo pojechaliśmy, Rodzice i ja, do Poznania odwiedzić naszych ukochanych Lisiaków. Piszę, że kwietniową, bo  imieniny Józia bywały okazją do naszych spotkań. Już kiedyś tu pisałam  o tej przemiłej, nietuzinkowej i wesołej rodzince kuzynki Jadzi , Jej męża Józia ( oboje już się przenieśli do lepszej rzeczywistości, ich Synów pozdrawiam).

    Jak zwykle listownie ( tylko listownie, pocztowo, bo jak zawsze przypominam, telefony zwykłe, przewodowe były rzadkością , o komórkowych i Internecie nikt w ogóle nie słyszał ) , umówiliśmy się z T. na spotkanie w tym nadal magicznym dla mnie mieście..

Być może, że  czułam się jakoś inaczej jadąc tym dobrze znanym mi pociągiem.  Nie pomnę, co czułam. Ale w tym pociągu było ze mną moje młodziutkie nastoletnie serce , które całkiem niedawno dopiero, pod Bierutowickim rozświetlonym gwiazdami niebem poznało dotyk ust Chłopaka i myślało, że to pocałunki. 

Może miałam w sobie niepokój  oczekiwania, może nie . Może tylko beztroskę którą już dobrze zapamiętałam , kiedy to  trzy lata później znalazłam się  w tym samym pociągu ale podążającym na wschód. Było to 27 maja, w dniu kiedy zrzuciłam z ramion kobylastą farmakologię, wcale się nie przejmowałam, że wiozłam ze sobą  jedyny nie zdany na całych studiach egzamin. To była o zgrozo  filozofia. Gdy po wielu latach patrzyłam jak syn i dwie córki sobie z nią świetnie radzą  byłam i jestem pełna podziwu , że tacy są. Inni, w tym temacie lepsi.

Tak więc  beztrosko sobie jechałam do Warszawy  nota bene z Jasiem prawnikiem , który widząc mnie na dworcu w Poznaniu, wsiadł do tego samego przedziału i spokojnie nawijał  o swoim mieszkaniu dwupokojowym w Poznaniu , porozumiewawczo zawieszając głos. Pewnie coś tam sobie wyobrażał po naszych zupełnie niewinnych spotkaniach i balowaniu w knajpie przy Grochowskiej ( nazwy nie pomnę) . I tak sobie jechaliśmy na mój ślub,  który ( i tu uwaga) miał się odbyć 1 czerwca !.  

Nasz z M. pierwszy ślub był wprawdzie tylko cywilny, co mnie trochę usprawiedliwia, ale jednak. Nie dbałam o ciuchy i w ciągu tych 3 dni tylko dzięki wysiłkom bratowej M.( szacun, Grażyna),  która ganiała ze mną po sklepach kilku dzielnic Warszawy, zostałam odziana od stóp do głów a nawet wyczesana u znanego fryzjera chyba ze Szpitalnej.   

Ale wracajmy do głównego wątku. Był  kwiecień 1965 roku. Pół wieku temu, o Boże mój, a tak niedawno. Wszystko, no prawie wszystko mam zapisane w oczach i pamięci.

Tak więc,  cała nastroszona, przejęta, ustawiona na baczność , albo niezupełnie taka, tylko zwyczajowo wyluzowana, bo tak zwykle miałam gdy stres mnie pożerał w środku albo  tak naprawdę wtedy w ogóle się niczym zbytnio nie przejmowałam, pojechałam z Rodzicami  do  Poznania. Dotarliśmy na ul. Ułańską , lubiłam kamienicę, w której mieszkały nasze Lisiaki. W szeregu innych, niewysoka, przestronna, z balkonem zabudowanym w werandę, by Lisiaki już nie wyrzucały przechodniom na głowę różnych przedmiotów.

Lisiaki nas powitały cieplutko, przygotowały spanie  w dużym pokoju . To był wspaniała rodzina .Taka do zapamiętania na całe życie …

    Chciałam być piękna by się podobać Tomaszowi, ale wyszło jak wyszło. Przecież  mieliśmy się spotkać po raz pierwszy od naszych bierutowickich czasów , tych kilku bajecznych dni. Jeszcze wtedy nie dotarło do mnie, o czym teraz wiem, że Tamto zostało w Bierutowicach. I było tylko Tam możliwe, w tamtej zachwycającej bardzo zimowej bajkowej scenerii . Tak, to co nas tam spotkało to była bajka, tylko piękna bajka.

   Nie wiedząc wtedy o tym, co wiem teraz,  chciałam być jak wspomniałam najpiękniejsza. Wieczorem starannie umyłam włosy i jeszcze mokre nakręciłam na jakieś papiloty . Gdy rozwinęłam toto o poranku i wparowałam do łazienki z wrażenia aż przysiadłam.. Bo lustro pokazało rozczochrańca, strach na wróble byłby przy mnie wyczesanym elegancikiem. Uciekłam od lustra, wróciłam ale lustrzana zjawa nie znikała .

A tak bardzo  pragnęłam być piękna. Jednak jak widać same pragnienia nie wystarczają. Moje włosięta miały naturalną tendencję do falowania a teraz chętnie skorzystały z okazji i wyszło to co wyszło. Miałam na głowinie kłębowisko sterczących na  wszystkie strony pseudoloków. Usiłowałam wyprostować, jakoś przyklepać ale się nie dało. Po wielokrotnych próbach z użyciem grzebienia a nawet wody, do akcji włączyła się w końcu Jadzia, bo mi współczuła a po pierwsze zablokowałam łazienkę , więc kolejka Lisiaków przestępowała z nogi na nogę. Jadzia wtargnęła do środka z zabrała mnie do swojego pokoju ku uciesze podłazienkowej kolejki. Tutaj też  wysiłki ufryzowania  mojej głowy okazały się nieskuteczne i wreszcie się poddałam. Przypomniałam sobie o przepięknej jak nowe czasy, ale tak naprawdę zgrzebnej przepasce na włosy. Sama ją sobie uszyłam z paska Mamy, nadal ją widzę ,była brązowa aksamitnamizerna.  Ostatecznie jednak ściągnęłam w tyle głowy moje nieszczęsne loki jakąś zapinką i pomaszerowałam na randkę .  Ta” fryzura” została uwieczniona na załączonym zdjęciu, które potem zrobił mój Tato. Stoimy sobie z kuzynem, Cześkiem pod poznańską palmiarnię .  Jakże odważnie odsłoniłam swoją dość szeroką krągłą, choć niezbyt dużą twarzyczkę. Dostałam ją w prezencie nie od Taty, który miał szczupłą, powiedziałabym nawet arystokratyczną twarz, ale ja noszę na zawsze  prezent od  górali beskidzkich, od Mamy, 100%  krwi góralki. Takie twarze szerokie widuję na wszystkich nieomal  chrystusikach od Białego Krzyża po naszą Godziszkę. Zawsze na to zwracam uwagę, wpatruję się i z pewną lubością konstatuję, że jestem trochę stamtąd. Z tych Beskidzkich gór, gdzie prapradziadowie i kolejne pokolenia  na cmentarzach pod górami  i Mama tam się urodziła.

    Tak więc kontynuując myślenie, że niedługo wymarzone chyba (?) spotkanie z T. i należy jakoś wyglądać,  ubrałam się w spódniczkę typu koperta, przerobioną spódnicę Mamy z tzw. dobrego wełnianego materiału,  bluzkę mięciutką delikatną , welurową bladożółtawą, jedyną jaką miałam, zakupioną przez Rodziców w poznańskim pewexie ( db pamiętam to miejsce, przy Targach)  i krótką, bezkołnierzową,  chyba brązową ale jak teraz oglądam tamto swoje zdjęcie, chyba popstrzoną jakimś wzorem , marynareczkę  z której ( jak też widać na tym samym zdjęciu) wystawała moja długa szyja z makóweczką na szczycie.

    Tak oto wystrojona z torebką kopertową pod pachą wyszłam na ulicę Ułańską, przechodząc na jej drugą stronę, gdzie był mur chyba już dawno nie istniejących koszar. Ponieważ było jeszcze dużo czasu do umówionego spotkania z Tomaszem towarzyszył mi kuzyn. 

Potem  Czesiek dyskretnie odszedł, i jak znam życie pewnie podpatrywał zza węgła , bo był ciekaw Tomasza. Bo moja tajemnica stała się publiczna. A może nie podpatrywał, kiedyś go o to zapytam, albo nie zapytam J Czekałam. Chyba stałam, a może spacerowałam wzdłuż muru Ułańskiej, nie pomnę.

 I wreszcie zobaczyłam jak nadchodzi. Spokojnymi dużymi krokami, chyba nigdy się nie spieszył. Dystyngowany urodziwy przystojniak z pięknymi mądrymi oczami. Takim Go pamiętam i taki został we wspomnieniach.

 Wtedy mi się po prostu podobał , imponował i onieśmielał. Był wzorcem ideału Chłopaka jak Go określiły kiedyś koleżanki…może inne by chciałyby ,  umiały czarować, oczarowywać, przyciągać, zniewalać, żeby otworzył się i cierpiał i one by cierpiały z lubością. Ale to nie byłam ja. Ciekawe, czy są teraz takie dziewczyny nieśmiałe, zamykające się   

    Nasze spotkanie wtedy  dla mnie Wielkim Wydarzeniem. Ale przywitaliśmy się   oficjalnie.

On nie był wylewny ani gadatliwy, może nieśmiały po prostu, tak dzisiaj myślę.

Muszę Wam, Kochane Wnuki żyjące już w innym świecie, opowiedzieć jeszcze,  że te pół wieku temu, my, młodzi,  nie mieliśmy zwyczaju wylewnego witania się. Żadnych objęć „ na misia” czy czułych cmokań w policzki. Teraz młodzi,  nawet gdy spotyka się grupa, to wszyscy ze  wszystkimi witają się tak samo.

 I mimo, że to już codzienność uliczna, parkowa, monitorowa,  zawsze trochę się zadziwiam, nie gorszę, broń boże, po prostu porównuję nas i Was. Z ciekawością . Bo w naszych czasach podobne czułości byłyby wyrazem jakiś uczuć wyższych niż zwykła koleżeńskość. My po prostu mówiliśmy sobie cześć i tyle. Dobrze, że sobie to analizuję, bo dopiero teraz rozumiem, że nasze powitanie z Tomaszem mieściło się w ówczesnych konwenansach . Takie były zwyczaje. Kiedyś wprawdzie mnie obejmował, ale w zupełnie innych okolicznościach. A właściwie bez okoliczności. Obejmował gdy wracaliśmy nad ranem po nocy sylwestrowej, potem może też. Nie pomnę.

Czytaliśmy dużo, ale był jeden wiersz, który mówił o nas. I był nasz. W tych moich licealnych czasach z wypiekami na twarzy czytywaliśmy, znaliśmy na pamięć, może nie wszyscy ale ja miałam go w pamięci, do tej pory  mam, i   był ze mną, we mnie był stale, powtarzany szeptem w samotności i ciemnościach nocy z zachwytem i ekstazą.

 

Jest to  wiersz Małgorzaty Hillar:

” My z drugiej połowy XX wieku

My z drugiej połowy XX wieku
rozbijający atomy
zdobywcy księżyca
wstydzimy się
miękkich gestów
czułych spojrzeń
ciepłych uśmiechów

Kiedy cierpimy
wykrzywiamy lekceważąco wargi

Kiedy przychodzi miłość
wzruszamy pogardliwie ramionami

Silni cyniczni
z ironicznie zmrużonymi oczami

Dopiero późną nocą
przy szczelnie zasłoniętych oknach
gryziemy z bólu ręce umieramy z miłości”

 

 

 Ten wiersz o nas, był nam wzorcem. Podsumowaniem, określeniem, definicją .  Byliśmy dumni z takiego naszego wizerunku. Jeśli nawet tego nie mieliśmy w sobie, to ulegaliśmy magii ekstatycznej wiersza i byliśmy tacy, by się spełniło to z wiersza….

 

SAM_3041.JPG

Już po „randce” z Tomaszem. Jestem w pełnej „krasie „,obok  kuzyn, Czesiek  Majewski. W tle  poznańska Palmiarnia, którą uwielbiałam na studiach. Tam się często uczyłyśmy z Moniką. Ale to potem. Teraz jestem przed maturą…..kwiecień 1965

 

Zdjęcie-0796.jpg

maj 1965. Zdjęcie przedmaturalne. Ustawiał i fotografowała  pan Łącki, który miał zakład przy ul. Wandy Wasilewskiej wtedy, teraz Sikorskiego. Fryzjer przedtem. 🙂 oj, jak nie lubiłam….

 

     W tym miejscu  muszę zakończyć, bo za dużo kochani czytania. Cd nastąpi

Opowieść Sylwestrowa ( 7 )

tapeciarnia.jpgHiacyntowe pole, pewnie holenderskie . Zdjęcie z wikipedii.

 

Dzisiaj po dłuższej przerwie wracam do Opowieści Sylwestrowej. Ona już czeka , niecierpliwa, chce bym wreszcie wszystko zapisała, ryzykując , że może być to dla Was, kochani mało ciekawe i nawet nie osłodzone pikantnymi szczegółami. Takich szczegółów po prostu nie było. Tłumaczę się na wstępie, by uprzedzić Wasze ziewanie. Więc kto nie chce, niech nie czyta.

     Ale ja sobie opowiem, bo to moje. Pierwsze, najpiękniejsze, najniewinniejsze bielutkie jak śnieg zauroczenie i bardzo nieśmiałe.  Zauroczenie Tomaszem .  Z niedawną czułością Jego objęcia  i dotykiem ręki. Jeszcze zanurzone w  mroźnym  pięknie Bierutowic zaklętych w księżycowolśniący strumykowy lód….

I  taka sobie byłam w moim rodzinnym mieście,  Gorzowie , gdy za oknem  już pachniało wiosenne błoto 1965 roku.

Moje niespełna 18 lat, też pierwsze i jedyne w życiu, niedługo matura a ja wypatruję listów od Tomasza.

I któregoś dnia listonosz wsuwa przez szparę w drzwiach , specjalną, ozdobną z miłą klapką, bez skrzynki jakie  teraz widujemy, różowawą a może białą kopertę . Moje ucho jest wyczulone na takie szelesty i stukot klapki więc  wyskakuję ze swojego pokoju i biegnę przez mroczny obszerny korytarz by uprzedzić Mamę, która jeszcze wtedy była rącza. Nie mam przed Nią większych tajemnic, ale muszę być pierwsza. Pierwsza , by dotknąć tego, co być może trzymał w dłoni Tomasz….

I jest ,  jest list od tego tajemniczego chłopaka z Poznania.

Nie otwieram od razu. Ukrywam się w swoim pokoiku i pochylona nad biurkiem oglądam kopertę. Pismo na niej drobne chyba i równe. Przychodzi wzruszenie i zaraz potem zadziwienie, bo koperta pachnie. Chyba pachną jakieś  kwiaty . Niezbyt wtedy popularne w moich stronach, ale chyba znajome. Powoli  otwieram kopertę i wyjmuję z nabożeństwem pocztówkę. Chyba nikt z młodych sobie nie wyobrazi mojego zachwytu. W obecnych czasach gdzie przesyt kolorów, kształtów, faktur pocztówkowych widokówek już niewiele potrafi zachwycić. Wtedy, przed ponad pół wiekiem to było COŚ NIEZWYKŁEGO. Aksamitna w dotyku a jednak lśniąca z widoczkiem zatopionym w istnym  łanie barwnego kwiecia. To były hiacynty, pole hiacyntów. W dolnym rogu pocztówki odkryłam  niewielką  miękką niby poduszeczkę spod której  najbardziej pachniało . Zachwyt, nieustający zachwyt i oglądanie i chowanie w szufladzie i wyjmowanie z szuflady tajemne by nikt nie widział i wąchanie. Tak było. Aż wreszcie któregoś dnia weszła do pokoiku Mama i nakryła mnie gdy tkwiłam w rozmarzeniu. Pewnie i tak bym tę pocztówkę pokazała, ale teraz to nastąpiło nagle. Mama też ją podziwiała i zapytała, czy odpisałam. I wówczas sobie przypomniałam, że nie. To nieładnie. Dziewczyna dobrze wychowana odpisuje na listy. Tak pouczona, zasiadłam do dzieła.

Nie było łatwo. Bo to miał być pierwszy w życiu list do Chłopaka. Tak, wnuki kochane, wtedy pisało się listy papierowe i przeżywało te pierwsze…

I widzę siebie w dużym gorzowskim pokoju, oświetlonym słońcem wyskakującym spoza wielkich wykuszowych okien. Mieszkanie jest służbowe Taty, bo był naczelnikiem oddziału drogowego PKP, co w Gorzowie było najważniejszym stanowiskiem, ładne, przestronne. Trójskrzydłowe drzwi otwarte do sypialni rodziców . Szeroki oddech. Tutaj pianino, trzy obrazy olejne  przedwojenne, wileńskie i  dwie akwarele   namalowane przez  Tatę w 1932 roku. Rozłożysty tapczan także z mieszkania wileńskiego. To wszystko przywiozła Mama w wagonie towarowym, który był im domem przez długą podróż do wymarzonej Polski. Bo tam nastał  inny kraj, język, obcość. Poza Mamą przyjechał starszy brat- Zenon, bo Wacuś został na miejscowym cmentarzu a Tata spędzał czas wojny w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen koło Berlina…. W dużym pokoju, w którym właśnie siedzę,  poniemieckie dość ładne połyskliwe meble, duży stół centralnie ustawiony, wokół stołu krzesła. Ale pora już przestać się rozglądać , rozmyślać. Bo muszę napisać list…

Mam to w oczach, pamiętam miejsce przy tym stole, gdzie zasiadłam by odpisać Tomaszowi , podziękować za pocztówkę, jakiej nigdy nie widziałam. A ponieważ  w tym pokoju było  też jedyne w domu radio z zielonym filuternie mrugającym okiem ( takie zabytki można  obejrzeć w muzeum lub w  necie), więc słuchałam niedzielnego południowego koncertu życzeń. Muzyczka ta pewnie prymitywna ale serdeczna jest tłem i świadkiem, kiedy to piszę list do Tomasza. O czym piszę,  nie pomnę, chyba są to pretensjonalne, drętnawe wynurzenia licealistki. Pewnie coś o tych piosenkach piszę, które wydobywają się z radia.. Jak mogę o nich pisać do Chłopaka, którego światem jest Prawdziwa muzyka. Zresztą też grywam na pianinie jakieś bardziej ambitne utwory, a tu ckliwe naiwne piosenki.  Lepiej nie wiedzieć co On sobie o mnie wtedy myślał….

Gdy list w moim pojęciu dojrzał, został starannie zachomikowany w kopercie i następnego dnia uroczyście wysłany.

Wybaczcie, że wpadłam  w ten swój teraz już postpensjonarski styl, ale właśnie takie klimaty… … 

Tym pierwszym w życiu zauroczeniem porażona, chowałam swoją dość wesołą i bezpośrednią naturę pod  maską dziewczyny bardzo poważnej, bezuśmiechowej i pewnie bardzo nudnej….

I gdy tak rozmyślam nad tamtymi czasy i nad sobą, nagle słyszę głos. Spoglądam w kierunku, skąd dochodzi. Widzę tam moją Wagę, stale mi towarzyszy, a na jednej z szal siedzi człeczek i to on mówi:

Dość samobiczowania babciu, wiem, że to twoja natura i twój zawód, by analizować, rozważać, ale przecież byłaś całkiem fajną licealistką. Niebrzydką, dość zgrabną zielonooką. Sportami, recytacjami, konferansjerkami, kinem, teatrem i książkami zajętą. A że nie przeżyłaś z Tomaszem czegoś więcej, może i lepiej. To los chciał, by to co było pomiędzy wami, tak bardzo młodymi,  pozostało piękne i czyste….Słucham, lubię słuchać takich własnych wewnętrznych polemik…fajnie mi tak….

 

HiacyntyE-ogrĂłdek.jpg

.Zdjęcie z netu.. 

 

 

 

 

Na marginesie Opowieści Sylwestrowej (6)

ja tyłem, ew awatar.JPG

 

 

 

Kochani, wiem, że czytacie to co wypisuję. Dzięki za maile w których swoje podobne wspominki wrzucacie. Miło, że mamy tak samo. Czas wszystko wybiela, uszlachetnia nawet, a wydarzenia z przeszłości, jeśli zostają w pamięci , oglądane  z dalekiej nieomal kosmicznej perspektywy są zwykle piękniejsze niż naprawdę były.

    Żyłam w wielkim pędzie, nie było czasu ale i potrzeby, by oglądać się do tyłu. Wszystko się działo tu i teraz i stale otwierało się nowe jutro. Studia, potem  stałe dokształcanie się , prace naukowe, doktorat, jakieś programy badawcze, ponad 20 kilometrowe dojeżdżanie z Żoliborza do CZD w Międzylesiu dwoma lub  trzema środkami komunikacji. Często nie dawało się wsiąść do sławetnej F , pospiesznej linii autobusowej wtedy tak nazywanej bo już z Woli jechały tłumy cuchnące czosnkiem , „ wczorajsze”.  I tak było przez  moje ostatnie 25 lat pracy. Tam już czekali pacjenci, bo dojeżdżali z daleka i pociągi wyrzucały ich na warszawskie dworce, potem ładowali się  do autobusów, z tobołami, bo trzeba było ciuchy jakieś zabrać, jedzenie , leki dla dzieci.

Dzielni rodzice małych moich pacjentów, wiele matek powinno zostać świętymi, bo często tatuś nie wytrzymywał choroby czy niepełnosprawności swoich dzieci, trudów z nimi życia, nie mógł patrzeć, że potomek  i opuszczał rodzinę. Tu pozdrawiam rodziców Czarka i Michasia Ś. Słów brakuje, by Ich nazwać. Dzielni, to za mało. Dziękuję Im za pamięć, za piękne kartki z życzeniami na wszystkie okazje, o pamięć hodowaną przez ponad 10 lat . Cóż mogę im napisać. Żadnych słów pocieszenia bo nadziei nie ma . Tak więc wysyłam kartkę z widoczkiem Warszawy i życzę im Siły….Tylko Siły…

Tak więc żyłam  sprawami pacjentów  ich życiem , myśleniem o nich.

Równolegle  toczyło się moje . Rodzina, czworo dzieci, dom czy wreszcie czas kradziony na teatry, kina, czasem książki beletrystyczne i jakieś podróże. Gdy myślę o tamtych  czasach, to wydaje mi się, że oglądam życie innej kobiety, która to dźwigała i dała radę.

   Teraz pełen luz emerycki, czasem opieka nad wnukami, spokojny ogląd dookolnego świata i pora zaglądania do przeszłości. Tak mi przyszło, dane mi było dożyć tego wieku i Wam kochane Wnuki tak przyjdzie, kiedyś, za dziesiątki lat….życzę Wam tego, bo to fajny okres w życiu. Spełnienie , spokojne oczekiwanie na koniec życia. Ale wspomnienia ratują przed myśleniem o końcu, przed lękiem. Tak więc pielęgnujmy wspomnienia, niech w nas żyją, rozkwitają nawet. To bezpieczne… i dlatego piszę sobie i Wam , snuję te opowieści z przeszłości o kolorach uczuć….takie pisanie pomaga ….

 

Opowieść Sylwestrowa (5)

 

 

4aa733de8d1ce_o,size,933x0,q,70,h,aded52.jpg

Pogrzebałam w necie i znalazłam bardzo stare zdjęcie pana Kurczewskiego i jego chóru. Ale Tomasz, jeśli na nim był, to pewnie gdzieś z tyłu po lewej…

 

 

Tomasz, moje pierwsze zauroczenie.

Bo to chyba nie było zakochanie tylko zauroczenie, fascynacja. Otóż chłopak ten nazywał się Tomasz W. ( tak jak mój dziadek!) , był studentem pierwszego lub drugiego roku AM w Poznaniu , śpiewał w grupie basów chóru Kurczewskiego i jednocześnie był opiekunem młodych, bo taki mieli system w zespole. Spotykaliśmy się codziennie, zwykle wieczorową porą, gdy już jego mali chórzyści zmęczeni nieustannymi próbami szli spać a my wróciliśmy z wycieczek.

 Kiedyś siedziałyśmy w swoim pokoju i wtedy starsze dziewczyny a w tym Grażyna A. powiedziały, że właśnie idzie szosą. Wyjrzałam. Szedł sam, jak zwykle dużymi spokojnymi krokami nieco przygarbiony, z nausznikami na czarnej czuprynie czyli właściwie z gołą głową pomimo iście syberyjskiego mrozu.  Jak powiedział potem, sam się wybrał na Śnieżkę i wieczorem wracał.  Dziewczyny właśnie wtedy powiedziały, że mi zazdroszczą, że najprzystojniejszy etc. Ja byłam niewzruszona, nieprzyjęta, ot zwyczajność była dla mnie. Coś naturalnego.

Potem był koniec obozu, klimatyczny występ chóru i bal na pożegnanie . Rozstanie. Żadnych dziewczyńskich łez, czułości, przytulań. Wymiana adresów, bo nawet zwykłe kablowe telefony w tamtych czasach były rzadkością. Wnukom muszę wspomnieć, że w tym 1965 roku nikt nie słyszał o telefonach komórkowych czy o Internecie. Niemożliwe, prawda?

Gdy przyjechałam do Gorzowa, Mama chyba poznała , że coś mnie trafiło. Opowiedziałam o Tomaszu, oczywiście bez zbędnych szczegółów. Po kilku dniach przyszedł od niego długi list już nie wiem jakiej treści, zapamiętałam tylko, że  bez żadnych wyznań, ale tego wcale nie oczekiwałam, list chyba był miły a ponadto wypadło z koperty  małe legitymacyjne zdjęcie. Był śliczny. Spełniał wszystkie kryteria wybrańca które podawały moje starsze koleżanki jeszcze w trakcie zimowiska. Był wysoki, szczupły  czarny. A w dodatku miał piękne oczy i inteligentne spojrzenie. I to by było na tyle.

Nigdy potem już nie zwracałam uwagi na urodę i wzrost człowieka z którym się spotykałam. Byłam nasycona i jakby spełniona tym pierwszym zachwytem.

A po 3 latach od tamtego spotkania wyszłam za mąż za człowieka będącego przeciwieństwem tego ideału. Ale za to miał serce na dłoni, emocje pięknie wyrażał i od razu mieliśmy wspólny rytm porozumienia, rozumienia, radości i wrażliwości. A do tego miał wielkie niebieskie  oczy z zaraźliwą energią z nich bijącą. Uległam i już od 48 lat jest tak samo…

 

Zdjęcie-0791.jpg

 

Opowieść Sylwestrowa ( 4)

Dzisiaj przed świtem jeszcze, wyszłam przed domek. Mróz wielki panował a na ciemnym niebie jeszcze lśniły gwiazdy. Pomyślałam, że jest tak jak wtedy. Nic się nie zmienia, tylko nas już tamtych nie ma. I wtedy przyszło do mnie pytanie.  Dlaczego opisujesz to, co było tak dawno, że nieprawdą się zdaje? I przyszła też odpowiedź: dla siebie piszesz, by utrwalić tamten czas i  zamknąć tamte wspomnienia. Ale też dla wnuków piszesz, by wiedzieli że ich babcia , co dziś jest zupełnie niewyobrażalne, była kiedyś zwykłą dziewczyną. Może taką jak oni, może trochę inną bo świat się zmienia. I wracam do moich siedemnastu lat. lat niewinności i pierwszych wzruszeń serca…

 

Leśny Zamekzimastare.jpg

Pocztówka z netu. Sudety-Karkonosze. Śnieżka po prawej,Leśny Zamek gdzie  przed pół wiekiem przyszło do mnie pierwsze oczarowanie. Jedyne takie….

 

Nad ranem wyszliśmy z Leśnego Zamku , a On mnie odprowadzał. Byliśmy sami, tylko my, nie wiem gdzie się podziała reszta moich kolegów. Szliśmy bardzo wolno pod wielkim bardzo rozgwieżdżonym niebem, po skrzypiącym śniegu obok zamarzniętych przejrzystych kaskad potoku, w których odbijało się  światło księżyca, wśród migotliwych srebrnych lśnień, i gwiazd zawieszonych daleko i szeroko na czarnej sukni  nocy. Byliśmy sami pod tym niebem, zamknięci jak w zaczarowanej szklanej kuli.  

Objął mnie ramieniem jak później nikt. Pewnie potem też tak bywało z kimś innych. Ale to był ten pierwszy raz. Siedemnastoletnie moje zauroczenie. Co kilka kroków stawaliśmy przytulając swoje twarze i całował mnie, ledwie dotykając ust. Nie czułam żadnej namiętności, motyli w brzuchu, nawiasem mówiąc nie bardzo wiem jak i co się wtedy czuje, galopady serca ani porywów szaleńczych nie było. Było  tylko nieznane mi jeszcze piękno bliskości  i spokój.

Był też spokój i przejrzyste lodowate piękno przyrody, gór śniegiem zasypanych ze Śnieżką zadumaną, z nitką  wijącej się szosy i zamarzniętych strumyków, i łagodnie spływającego z gór nocnego Karpacza . I tej ciszy i tego piękna i tamtych pocałunków, które trudno nazwać pocałunkami nie zapomnę. Wracają do mnie , już stareńkiej tamte dni jako coś bardzo pięknego dziewiczego, jedynego w życiu…..

 

Opowieść Sylwestrowa (3)

LeśnyZamekStarezima.jpg

Stara pocztówka z netu….w 1890 roku wzniesiono w Bierutowicach obecnie Karpacz Górny, dom wczasowy początkowo zwany Villa Austria, potem Waldschloss. a w naszych czasach w naszych czasach Leśny Zamek. W dali Śnieżka.  Tam przyszło moje pierwsze zauroczenie…

 

Jak już wspomniałam, idąc w górę Karpacza czyli Bierutowic przechodziliśmy obok Leśnego Zamku. I któregoś dnia usłyszeliśmy anielskie pienia dobywające się z jego wnętrza. Śpiewały dziecięco kobiece głosy a wtórowały im basy. Stawaliśmy słuchając, bo muzyka była piękna i niezwykła w tym miejscu.

Wielkimi krokami zbliżał się Sylwester i wtedy nasz opiekun powiedział, że zabawa odbędzie się w tym Leśnym Zamku, ale dzień później, bo termin Noworoczny już zajęty. Na pocieszenie oznajmił, że będą się z nami bawili uczestnicy obozu poznańskiego  chóru Kurczewskiego. Nie zrobiło to na nas wrażenia, bo te cienkie głosy należały do chłopców. Słyszalne basy w czasie naszego zachwytu nie przyniosły refleksji, że mogą tam być też dorośli. Dopiero gdy znaleźliśmy się we wnętrzu Leśnego Zamku dzieciaków ani na lekarstwo, natomiast zobaczyliśmy grupę dorodnych młodzieńców.  Naszym dziewczynom zapaliły się oczy. Zagrała kapela i pary ruszyły w tany.

Ja już na początku imprezy zauważyłam, że leci mi krew z nosa. Byłam do tego przyzwyczajona  bo w tych latach zresztą jak i późniejszych często dopadała mnie ta przypadłość. Usiadłam więc w głębi sali, przy barierce oddzielającej ogromy parkiet i strefę stolików i trzymałam  przy nosie wielką chustkę. Siedziałam sobie spokojnie , beznamiętnie słuchając muzyki i od czasu do czasu zerkając na parkiet.

I nagle zobaczyłam spoza chustki jak samotnie idzie przez parkiet najprzystojniejszy z tych młodych. Był wysoki, szczupły, lekko przygarbiony z gładko uczesaną czarną czupryną . Kątem oka go obserwowałam i ze zdumieniem stwierdziłam, że młodzieniec ów wyraźnie zmierza w stronę naszych stolików. Obejrzałam się i stwierdziłam , że siedzi za mną kilka ładnych koleżanek. Więc od razu pomyślałam, że On zmierza do nich.

Jakież było moje zdziwienie, gdy wyhamował przede mną.  Zobaczyłam wielkie zielone oczy ładną twarz i uroczy trochę nieśmiały a może tylko tajemniczy uśmiech. Chłopak ukłonił się i  zaprosił do tańca. Nieporadnym ruchem pokazałam, że muszę mieć przy nosie tę chustkę. Nie zraził się, bo i tak ją musiał widział, gdyż pewnie jaśniała z daleka czarując krwistymi plamami . Spokojnie powiedział, że to nic, zaraz mi to przejdzie a on poczeka. Posiedzieliśmy chwilę po czym spróbowałam przestać uciskać skrzydełka nosa, odjęłam chustkę i o dziwo już nie krwawiłam.

I wtedy poszliśmy na parkiet. Tańczył wspaniale. Płynęłam w jego ramionach po raz pierwszy tak. Bo nie mogło się to dać porównać z tańcem z moim Tatą, który uczył mnie pierwszych tanecznych kroków ani z tańcem z kolegami z klasy na szkolnych potańcówkach. Byłam pod silny wrażeniem tego tańca i uroku chłopaka. Widziałam, jak zerkają na nas zaciekawione koleżanki z obozu, a szczególnie te starsze. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że zazdroszczą. Powiedziały mi o tym dopiero później, z niejakim podziwem, że ja zawojowałam najprzystojniejszego. A cóż to było za zawojowanie. To był tylko zawrót głowy….

 

Opowieść Sylwestrowa (2)

 

LeśnyZamekStarezimaNiemieckie.jpg

Pocztówka z netu….Leśny Zamek w Bierutowicach,,,widok z trasy do Świątyni Wang. Niewidoczny Karpacz w dole….

 

 

 

Karpacz powitał nas kopnym śniegiem wielkim mrozem i pokonał urodą. Był i jest położony w Sudetach i wspina się przez wiele kilometrów po ich zboczach, co stanowi widok malowniczy. Jego górna część w tamtych latach była zwana Bierutowicami.

Zamieszkaliśmy w jednym z domów wczasowych mniej więcej na początku Bierutowic i codziennie łaziliśmy w górę, a to do Świątyni Wang, a to na Śnieżkę i jeszcze nie wiem gdzie. Przechodziliśmy obok wyniosłego, widocznego z dołu obiektu, Leśnym Zamkiem zwanego. Zbocze nad którym górował oglądane z szosy spod naszego locum, było łysawe, ale teraz pokryte skrzącą śniegową pierzyną było urokliwe a pojedyncze świerki ubrane w śnieżne kombinezony przypominały tajemnych ludzi z kosmosu . Szosa biegła serpentynami a my szorowaliśmy buciorami po zlodowaciałym śniegu odkrywając małe strumyczki biegnące zboczem, które siłowały się z mrozem by nie zamarznąć. Szumu było przy tym co niemiara a i lśnień soplastych moc. Bo i słońce było z nami.

Jeszcze wtedy nie myśleliśmy, że napotykane obiekty zaprojektowali Niemcy i oni byli tu wieloletnimi mieszkańcami.

Takich myśli nie mieliśmy, ot, po prostu wszystko było  nasze. I góry z łagodnymi wierzchołkami i słońce i mróz i śnieg i nasza była młodość. Wtedy niedoceniana, właściwie nieuświadomiona.

Dopiero teraz czuje się jej smak. I dobrze że dopiero teraz czuje się jej smak. Że los dał, by można jeszcze czuć smak młodych lat, nie zatarł tamtych wrażeń w pamięci. Łaskawy los….