Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel…( 12 )

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel

zdj wcale nie pasuje do opisu jesieni w tekściku poniżej- ale ogródek Pana Profesora nad Bugiem i cienie ….te cienie mnie uwiodły….symbolicznie jakby….

Poświątecznie wracam do podjętego już tematu. Napisałam, że o Profciu będzie- ale wdarł się inny wątek….

Siedzimy sobie w ciepełku kominkowym domku Pana Profesora , za oknem przelatują wichry i deszcz zagląda do okien , powoli staje się wczesna jesienna ciemność. Pan Profesor opowiada o swojej pasji filmowej. Lubimy te wspominki, dość często powtarzane, ale to nie przeszkadza. Moja Mama miała taki zwyczaj, który przejęłam chyba od Niej- opowiadania po kilka razy tego samego. Dzięki temu tak dużo zapamiętałam z Jej opowieści, bo byłam niedojrzała, niedorosła, więc słuchałam jednym uchem, choć zawsze z zainteresowaniem. Bo wszystkie opowieści od razu malowały mi głowie film, który tam zapisany i utrwalony wywołuje się w moich oczach gdy tylko usłyszę bądź pomyślę o czymkolwiek.  Wówczas, myk i wszystko widzę , jakby wydobyte z archiwum. Albo są to tylko obrazy albo całe filmy . Ale dość już na swój i Mojej Mamy temat. Nie, nie dość. Jeszcze jedno związane z filmami. Gdy moja Mama , która już od kilku lata leżała, straciła wzrok i prawie słuch, opowiadała, że widzi filmy wyświetlane na ścianie. Kolorowe, ciekawe i przyjemne. Jakieś zabawy wiejskie, przemarsze korowodów… jak dobrze, że nie wyświetlał Jej się film z własnego życia- bo było trudne i tragiczne . Słuchałam jak Mama opowiada o tych swoich doznaniach obrazowo- filmowych i teraz rozumiem. Pewnie miała to, co ja u siebie odkrywam. Mam nadzieję, że gdyby stało się tak, że znajdę się w Jej ostatniej sytuacji , Mama z zaświatów podeśle mi jakiś film , który sobie obejrzę na białej ścianie….Oj, lepiej żeby tak nie było, ale tak sobie piszę ….

 

Pożegnanie Andrzeja Skrzypca

Nieodłącznym Przyjacielem Pana profesora Witolda Ramotowskiego był Andrzej Skrzypiec- sąsiad z warszawskiego Mokotowa i z działki nad Bugiem….spędzali ze sobą dużo czasu, razem wyjeżdżali. Z tego okresu, sprzed wielu, wielu lat przetrwała opowieść Pana Profesora. Kiedyś przebywali razem w Odessie, na wczasach. Zainteresowana kelnerka, usiłowała się wdzięczyć do obu Panów- bo przystojni, jeszcze młodzi, urodziwi i pewnie bogaci, bo z Polski. Jednym słowem- Panowie w jej pojęciu „do wzięcia”. Przy kolejnej, już dość natarczywej próbie zadziałania swoimi wdziękami, minkami etc, w końcu zagadała- a panowie sami, może potrzebują towarzystwa.  Wtedy Andrzej odpowiedział unosząc znad talerza niewinne oczęta- my sobie sami wystarczamy 🙂 . Panienka odskoczyła jak oparzona, popatrzyła dziwnym wzrokiem …..i od tej pory chłopaki miały spokój…..w jeszcze dawniejszych czasach, razem z Rodzinami ( obydwaj mieli po 2 córki) , wyjeżdżali Syrenami do Chorwacji, czy Jugosławii. To silne więzy, wspólne wspominki z młodości – nie to co nasza znajomość- stosunkowo świeża i pozbawiona młodzieńczego wdzięku. Ale za to trwała, emocjonalna, pełna uwielbienia dla wielu talentów Pana Profesora i Jego Głęboko Ludzkiego Serca dla wszystkich….nie zapomnimy czasów, gdy Andrzej, zapraszany na kawę do altanki Pana Profesora, wypatrywany, w końcu docierał , siadał naprzeciwko nas i na moje pytanie- czy kawę wypije- prosił o wodę….opowiadał ciekawie o swoich zawodowych przeżyciach- wielu wspólnych z Mirkiem, bo kiedyś razem pracowali. Opowieściom nie było końca…..miłe chwile w Azylu, już nie wrócą- były minęły….i dziękujemy Panu profesorowi i Andrzejowi za ten darowanym nam piękny czas pod nadbużańskim niebem , wśród ptasząt i woni świeżych nadrzecznych łąk…..

 

Zastanawiałam się, czy coś napisać tytułem wstępu, bo nadal nie mogę poskładać myśli, więc będzie nieporadnie. Potem opiszę historię naszej znajomości i wreszcie Przyjaźni…potem…. Andrzeja Skrzypca znało bardzo wiele osób , ale odszedł tak niespodziewanie, że niektórzy mogą o tym nie wiedzieć……Andrzej  jest nadal wśród nas, tak jak zawsze i wiosną znowu spotkamy się nad Bugiem, na  działce  której był Autorem…poniżej  zamieszczam Tekst Pożegnania zredagowany przez Rodzinę i odczytany przez księdza. Tekst ten miał i ma nadal  wielką siłę , jest dla nas  przejmujący, przynosi  w  krótkich prostych słowach taki ładunek emocji i Całą Wiedzę o Andrzeju , że poprosiłam Jego Żonę i Dzieci o udostępnienie i możliwość zamieszczenia w tym blogu. Dzięki Kasiu, za nieomal natychmiastowe spełnienie mojej prośby….

Bug.JPG

” Dzisiaj nadszedł bolesny czas pożegnania.

Odchodzisz od nas jako kochający mąż , opiekuńczy tata , cudowny dziadek i wspaniały teść.

Bez Ciebie czujemy się zagubieni i bezradni bo Twoja obecność dawała nam poczucie bezpieczeństwa a rada i wsparcie były dla nas bezcenne .

Zawsze pogodny , wyrozumiały , odpowiedzialny i szczery. Taki nasz przewodnik po życiu.

Ukochany – odszedłeś ale niedaleko bo przecież jesteś w sercu każdego z nas.

Będziesz nadal naszym stróżem bo Twoje mądrości nam przekazane pozostaną w pamięci na zawsze.

Byłeś z nas dumny i nadal będziesz – nie zawiedziemy Twoich oczekiwań i marzeń.

Nauczyłeś nas dbałości , rozsądku ,miłości i wiary w siebie .

Rodzina była dla Ciebie najważniejsza i dla nas też jest i pozostanie .

Nie martw się , będziemy trzymać się razem i dbać o siebie wzajemnie tak jak Ty dbałeś o nas.

Kochająca Cię Rodzina .

 

Dziękujemy wszystkim za słowa otuchy i wsparcia oraz wspólne ostatnie pożegnanie .” 

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel ( 11 )

Mili moi! Tym razem tekst sam się napisał i niezależnie od mojej woli ( no niezupełnie) pojawiło się bardzo dużo dygresji- wybaczcie- ale grzecznie wróciłam do tematu- zapraszam więc….

Pan Profesor w swojej ukochanej piwnicznej kuchni……

Radość z opisanej wodno- pompowej instalacji nie trwała przesadnie długo, bowiem po ściśle zaplanowanym przez Profa czasie, który wiedział, bo sprawdził,  kiedy roślinki są już nasycone ożywczą zieloną bużańską wodą i napojone do cna, podlewanie zgodnie z planem zakończono.  

Ale  gdy następnego dnia przyszliśmy jak zwykle do Profa na kawę w Altance zwanej Azylem , Gospodarz wkrótce nadszedł  z wielce zafrasowaną i smutną miną, człapał wolnym jak zwykle krokiem – jak bocian , nasunęło się skojarzenie z Jego opowieścią- że w młodości nazywano Go bocianem- teraz, po tylu latach od tamtego czasu człapał powoli, ale nie unosił już tak wysoko kolan, choć wyraźnie przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą – tak sobie kroczył – ale  od razu pomyślałam- ot wygląda jak skrzyżowanie dawnego bociana z bardzo leciwym starszym, nobliwym Panem noszącym w sobie brzemię ciężkiego życia spędzanego przy operacyjnym stole i licznych pracach. Choć potrafił gwałtownie przyspieszać- jak wtedy gdy sąsiad spadł z drabiny i należało gnać z pomocą. Na hasło, że stała się jakaś tragedia ja pędziłam  ze swojej działki a z drugiej strony gnał w wielkim pędzie Profesor, bo nasz poszkodowany Marek zamieszkiwał i nadal zamieszkuje pośrodku nas . I nigdy nie zapomnę chwili, jakże odległej , ale stale wracającej do mnie bo miała wielki, przeogromny ładunek emocji- gdy Mama , do której przybyłam raniutko, po operacji wszczepiania endoprotezy stawu biodrowego którą odbyła się poprzedniego dnia, zastałam Ją w bardzo marnym stanie, była przytomna, ale jakby zwinięta w sobie i szara. Powiedziała, że wymiotowała przez całą noc. Dlaczegoż wtedy z Nią nie zostałam ? ale uspokajano mnie, że jest pod dobrą opieką a w domu czekały małe dzieci. Gdy stałam bezradnie nad Mamą, nagle drzwi otworzyły się gwałtownie, aż powiało w pokoju wzbudzonym nagle sztucznym wiatrem, i wpadł Profesor. Od razu przypadł do Mamy- uniósł kołdrę, wziął w palce( piękne śniade –  tak teraz stale myślę o Jego dłoniach- wtedy nie zdążyłam pomyśleć  ) fałd skóry na brzuchu Mamy i wypadł z pokoju równie gwałtownie jak wpadł. Nie minęła dłuższa chwilka, gdy wparowała siostra z zestawem kroplówkowym i zabrała się za „podkłuwanie” żyły- bo tak lapidarnie nazywały wkłucie do żyły na mojej ukochanej  Siennej  tamtejsze pielęgniarki…no dość dygresji- o Mamie i Profesorze będzie potem….pora wracać do naszej, a właściwie Profa pompy…Tak więc Profesor niespodziewanie jak na swoje duże ciało, niespodziewanie zwinnie wcisnął się pomiędzy brzeg ławy a stolika – bo w Altance wszystko było mikro i przysiadł ciężko w altance na swoim tradycyjnym miejscu w głębi, w narożniku po lewej stronie od wejścia by mieć wgląd na swój ogród gości i w ogóle cały ten piękny dookolny świat. Pompa nie działa-  Oznajmił. Już dawno, bo zaraz po wejściu do altanki, jak zwykle włączyłam gotowanie kawy podziwiając instalację elektryczną niedawno zmontowaną- bo przedtem kawę zaparzało się w domku i przynosiło na tacy . Zwykle ja to robiłam, choć nie pomnę- chyba i Prof. też….wnosząc dystyngowanie, tak ostrożnie, precyzyjnie, że żadna kropla kawy nie opuściła filiżanki…

Potem pojawił się w Azylu prąd, gdyż Prof. przekopał ogródek wąskim głębokim rowem umieszczając w nim przewód elektryczny rozpoczynający się od też specjalnie zamontowanego gniazdka pod płytą tarasową, do którego włączało się wtyczkę. Należało wykonać nieomal scyzorykowy wygibasowy skłon i  wsuwać się pod taras tak, by sięgając kontaktu nie uszkodzić sobie głowy. Prof. początkowo sam włączał i wyłączał tam prąd, potem ja już się tym zajmowałam, uważając że jestem młodsza, więc bardziej zręczna, co było wysoce mylące, gdyż pomimo upływających lat zachowywał elastyczność i sprawność  młodziaka.

No cóż, tym razem, bo zwykle marudził, że po kawie od razu wracamy do siebie, tym razem  pozwolił nam wypić tę kawę duszkiem  – bo opisany już wcześniej ekspres- zdobyty na śmietniku, któremu Profcio dał duszę- tj. coś w nim pogrzebał i ekspres ożył- ekspres wydał swą kawę, więc jak już wspomniałam, pospiesznie ją  wypiliśmy w minorowych zrezygnowanych nastrojach. Świat stał się ponury, bo ta wielka praca instalacji pompy  spełzła na niczym a emocje wczorajsze wyparowały. Jednak Profcio, jak to On, stale aktywny, optymistyczny i napalony na temat, więc konsekwentny zerwał się znad stolika, jednym haustem łyknął resztkę kawy, której zresztą tak wiele nie było, bo lubił mocną i w małej filiżaneczce. Jak mawiał- Jego przyjaciel Węgier, artysta malarz ożeniony z Polką , mówiący co nieco w naszym języku, zamieszkały na Starym Mieście w Warszawie – Czorban się zwał- zapraszając licznych gości, w tym Profcia, częstował szatańską parzoną na sposób węgierski kawą – mawiał- coby „ przemyć oczki”. Fajne powiedzenie, które Profcio powtarzał,  utrwaliło się w naszym towarzystwie.

Tak więc „ przemywszy oczki” tym razem nie czekaliśmy na dykteryjki Profa, tylko patrzyliśmy czujnie na Jego napiętą twarz z burzą myśli i pomysłów. Ale nie spodziewaliśmy się ciągu dalszego, choć wyczuwało się atmosferę , swoistą aurę wokół Profesora, świadczącą o determinacji i woli działania. Tak więc, gdy dopiwszy swoją kawę, nie bacząc, czy nasza też już zniknęła w czeluściach naszych wnętrz, rzucił:  hasło- do dzieła ! – bo trzeba sprawdzić pompę- orzekł.  Popatrzyliśmy na siebie niepewnie, i właściwie niechętnie- bo już mieliśmy dość tematu, ale cóż było robić. Na takie wezwanie nie można było nie zareagować. Zebraliśmy się więc w sobie i podreptaliśmy za Profciem nad Bug , który pędził wielkimi susami wyciągając swoje długie nogi coraz dalej przed nami i po chwili ponownie, jak wczoraj zniknął w plątaninie wielkich gałęzi wierzbowych gubiąc kalosze. Zatrzymaliśmy się na skraju nadbużańskiej łąki i  – czekaliśmy w napięciu- ale bez większej nadziei i emocji.

Jakże się zawiedliśmy na swoich przeczuciach- Profciowi trzeba było wierzyć- bezkrytycznie- ostatecznie- bez dyskusji, wątpliwości- Profciowi trzeba było wierzyć w każdej sytuacji- nie tylko medycznej- bo po chwili coś błysnęło nad krzakami i świetlistym srebrnym łukiem wywijając ogonem wyfrunęło w powietrze lądując z pluskiem w nurtach rzeki. I wkrótce nasz Profesor  wyłonił się z krzaków z bardzo radosną trumfem płonącą miną ! Mam. Znalazłem przyczynę . To była ryba ! Patrzyliśmy zadziwieni- czyżby Profcio zamiast sprawdzać pompę zajął się łowieniem ryb? Po chwili się wszystko wyjaśniło- otóż sprawdzając pompę, znalazł w jej drucianej jakby klatkowej obudowie tęże rybę !!! Biedna pompa nie dała rady przepompować ryby w żadną stronę- ani na ogródek ani z powrotem do Bugu i po prostu odmówiła pracy. Stąd jej milczenie – po wyjęciu ryby – ruszyła z wielkim zapałem….ryba wielkim srebrzystym łukiem pofrunęła z powrotem do Bugu…radosna…uwolniona….Też się cieszyliśmy, bo nie lubimy zabijania zwierzątek- nawet niemej ryby 🙂  cdn.

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel. ( 10 )

Pan Profesor Witold Ramotowski-nasz Przyjaciel

pora na kontynuację opowieści….

Pan Profesor w swojej ulubionej piwnicznej kuchni- jak lubiliśmy tam przebywać- wszystko zmontował tam sam- boazerię ułożył na ścianie, stół własnej produkcji, płytki na podłodze ułożył. A siedzi , bywało, że my też tam siadywaliśmy na materacu, czy jak to zwać- muszę spytać Profa- który był na Jego jachcie czyli słynnym Trepie- oczywiście też całkowicie wykonanym przez Pana Profa…..zdj własne Z.K.

Po długiej przerwie wracam do tematów ciepłych, radosnych- do wspomnień naszych bujnych czasów spędzanych z Panem Profesorem, figlarnie zwanym przez Mirka Profciem, lub Profem…

Bywało, że Pan Profesor, figlarnie nazywany przez nas Profciem, wieczorową porą spędzaną w Jego domku przed telewizorem albo przy muzyce ( o czym już pisałam ) przynosił nam  pyszne pachnące zapiekanki z warzywami z własnego, z czułością uprawianego ogródka.

Z wielkim zaparciem pielęgnował  grządki , kopiąc, pieląc chwasty i podlewając starannie. Zaprojektował i wykonał system do podlewania ogródka- nie tylko grządek ale też wielu krzewów borówki amerykańskiej, owoców której nie jedliśmy, gdyż  lubiła  Jego Żona. Czasami Mirek w czasie obowiązkowego zwiedzania ogródka , bo Profesor lubił go pokazywać, skubnął jedną jagódkę , zda się niepostrzeżenie,  ale zwykle Profcio czujnie to dostrzegał- i bez słowa   tak patrzył na Mirka, że szybko zabierałam Męża proponując inne zajęcia. …

Przed zmontowaniem systemu do podlewania ogródka wodą z Bugu, ponoć zdrowszą niż ta, czerpana z ujęcia, długo rozważał możliwości a potem zakupił odpowiednią pompę, którą umieścił w wodzie starorzecza Bugu, czyli w tzw. cofce. Znajomy profesjonalny hydraulik wątpił, czy owa pompa da radę przetransportować wodę nie tylko na odległość kilkudziesięciu metrów, ale także kilka metrów w górę, bo działka leżała powyżej lustra wody. Jednak Profcio w swym politechnicznym umyśle wyliczył , upewnił się rozważając teoretycznie ( cóż za Umysł!!!) że pompa da radę i bez chwili wahania podjął działania.

Najpierw długo kopał wąski głęboki rów na trasie przyszłego przebiegu rury, by nikt z wędrujących brzegiem jej nie uszkodził . Trasa wiodła z ogródka , pod ogrodzeniem, poprzez kolczaste tarniny , potem zboczem wzgórza i wreszcie przez wielkie krzewy wierzby rosnące nad wodą. Przebijanie się przez te krzewy to dopiero była gehenna- kolce tarniny to pestka. Tu musiał, już w błocie, karczować wiele korzeni wierzbowych. Wykuwał je siekierą z zapałem i cierpliwością godną Takiego Mistrza!. Oczywiście zaglądaliśmy tam często w trakcie prowadzonych prac, zwłaszcza przy pokonywaniu ostatniego odcinka, sprawdzając, czy wszystko w porządku. By ujrzeć Profesora należało wdzierać się pomiędzy wierzbowe krzaki, elastyczne konary waliły po głowie, nagle wyrzucały nas w powietrze, gdy stanęliśmy na gałąź, a ta odbijała w górę razem z naszą stopą- więc jak wynika z opisu , nie było to łatwe.

Gdy wreszcie do Niego docieraliśmy, z ulgą stwierdzaliśmy, że jest ok. Profesor, umorusany w kaloszach pełnych wody, dalej działał z zapałem i precyzją. Gdy budowa rowu, czyli tej ważnej życiodajnej drogi została ukończona , długi wąż gumowy spoczął na jej dnie, przykryty fragmentami starej dachówki, jej falistą częścią i przysypany ziemią  oraz zamaskowany kępami trawy– tak by nikt nie widział i nie uszkodził- nawet przypadkowo-   przyszła pora na uruchamianie całej instalacji. Aha, zapomniałam wspomnieć o niezbędnych dla działania pompy pracach elektrycznych. Tak więc przedtem Profcio kopiąc też głęboki wąski rowek po skosie całej, niemałej działki, w ściśle zarośniętej darni ( wyczyn !) doprowadził przewód elektryczny do specjalnego słupka nieopodal ogrodzenia, gdzie były ulokowane  gniazdka elektryczne , ładnie zakryte przed deszczem klapkami.  Też był tam fajny włącznik i wyłącznik prądu . Oj, jak lubiliśmy potem- przejęci misją specjalną-  włączać tam prąd i patrzeć, jak woda sika na spragnione roślinki z sitka prysznicowego (chyba) zamontowanego na wysokim paliku–

Gdy całość została wykonana, pozostało jeszcze założenie pompy na koniec instalacji. I znowu Profcio brnął przez wierzbowy gąszcz, gubiąc kalosze- my obserwowaliśmy z daleka, gotowi pomóc w razie czego- ale jak ? Byliśmy obserwatorami, niemymi świadkami całej akcji- bo z wrażenia nikt nic nie mówił, ba, nawet wstrzymywał dech nasłuchując czy coś nagle nie zapluszcze co mogłoby być sygnałem, że Profcio wpadł do głębokiej zaraz od brzegu wody starorzecza. Nic takiego się nie stało. Profcio w pewnym momencie krzyknął, żebyśmy włączyli prąd – więc pognaliśmy a może tylko nasza wnuczka Weronika pognała w górę doliny aż na działkę i wkrótce pompa ruszyła !

Sprawdzaliśmy jak obficie perliście, lśniąc kropelkami w słońcu, tryska na grządki woda-  pachnąca zieloną rzeką, żabami, zaroślami moczącymi się w Bugu- życiodajna ciepła w porównaniu z wodą z naszego miniwodociągu i czuliśmy jak ogródek oddycha z rozkoszą.

Profcio triumfalnie wyłonił się z nadrzecznych krzewów, umorusany szczęśliwy wkrótce stanął obok nas mówiąc z radością – jaka zdrowa jest ta woda dla moich roślin, jak zachłannie ją piją- mówił z radością i nam się ona udzieliła……Nawet zjawili się inni działkowicze, w tym znajomy hydraulik- który tylko kręcił głową- jak to możliwe- że pompa zadziałała wbrew jego logice…Potem ruszyliśmy do Azylu, by uczcić to Wiekopomne Wydarzenie lampką wina, dzieci otrzymały jaką kolorową wodę ….oj, piękny to czas wspólny nadbużański letni wonny świetlisty pamięcią – czas zatrzymany w kadrze naszej pamięci…..

prof9 (2).JPG

widok z ogródka Profa na Bug= wąska wstążeczka w dali, cofkę- bliższy plan i wreszcie bujne krzewy – opisana tarnina jakoś na tym zdjęciu ukryta chyba w bzie – ale jest na pewno, gęsta, bujna, bardzo kolczasta z pięknymi czarnymi jagodami…

 

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel ( 9 ).

Zaciszny Barek z Magicznym Szerokokątnym Lustrem ….na ścianie podkładki do szklanek z piwem, zbierane także przez nas, na wspólnych licznych wyjazdach….wszystko jest dziełem Pana Profesora i już odeszło w przeszłość….jak wszystko w życiu…..zdj. własne Z.K.

I jesteśmy w domku Pana Profesora. Jak zwykle popołudniami .

Bo jak pewnie wspominałam, Pan Profesor  ściśle przestrzegał planu dnia, który sobie ułożył. A więc poranna praca w ogródku, potem śniadanie, potem nasza wspólna południowa kawa we własnoręcznie skonstruowanej magicznej   Altance o równie magicznej nazwie Azyl. Gawędzimy, słuchamy opowieści Profesora, jego dykteryjek sypanych jak z rękawa, czy tekstów Wiecha, których mnóstwo zna na pamięć. To od Niego przejęłam zachwyt Wiechem, bo kiedyś wydawał mi się nudny a może w ogóle nie czytałam, nie pomnę.

Rozchodzimy się nasyceni tym spotkaniem i działamy …

późnym popołudniem a właściwie przed wieczorem ponownie zdążamy w kierunku rzeki, gdzie czeka nas Pan Profesor i wspólne miłe chwile czekają. I jesteśmy w domku Pana Profesora …Więc najpierw opisany już wieczór muzyczny, potem telewizyjny seans, jakaś nalewka, naparstek zaledwie, bo tak lubimy. Wyleguję się na tzw. narożniku, panowie w fotelach zatopieni w wiadomościach telewizyjnych. Jest tak, że powtarzam sobie- chwilo trwaj….wracamy do naszego domku, zaledwie kilkadziesiąt kroków….Profesor zostaje u siebie, kolację już zjadł, zawsze była wczesna.

I tak mijają nasze wspólne niezapomniane dni, kiedy to żyć się chce, bo to pełnia życia i jego piękny smak….a dookoła las nam szumi swą odwieczną pieśń i żaby śpiewają w Bugu , tylko Bug milczy zasłuchany

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel ( 8 ) .

Wspominam i rozmyślam nad przemijaniem, urodą życia i  dookolnego świata- a Bug płynie, tak jak od wieków ….ukochana nasza i Pana Profesora rzeka…..

Moi Mili. Minęło sporo czasu od kiedy rozpoczęłam opowieść o Panu Profesorze Witoldzie Ramotowskim, nestorze ortopedii polskiej i  naszym sąsiedzie znad Bugu ,  Przyjacielu. Po dłuższej więc przerwie z powodu wakacyjnych wyjazdów i wtrętów innych tematów zapraszam do nas, na działkę która wychowała czwórkę nasze dzieci- bo gdyby nie ona, być może pozabijalibyśmy się w małym mieszkaniu w bloku na Żoliborzu. Tu wypuszczane na wolność, wybiegały jak zerwane z miejskiej smyczy do lasu, nad Bug, by pływać w spokojnej wodzie tzw. cofki, czyli fragmencie starorzecza. Na samym jej krańcu niby w zatoce było wejście do wody, ostre muszle na dnie i po metrze  może dwóch przepastna głębia. Jak mawiali miejscowi, którzy pamiętali czasy wojny- Niemcy próbowali  wydobywać z jej dna czarne dęby… Dzieciak, by nie kaleczyć stóp o ostre muszlowe brzegi , wchodziły do wody w starych tenisówkach- bo któż w tamtych latach 80 ubiegłego wieku myślał o specjalnych eleganckich butach do pływania- może już były- ale my mieliśmy uniwersalne tenisówki. Potem w dziwny sposób same się nauczyły tam pływać. Oj, dawne to czasy, które wspominam. Jakoś teraz nikt z nas nie ma ochoty na kąpiel w rzecznych odmętach- ale tedy? Wtedy to był nasz raj w upalne dni. Może pamiętacie to uczucie z młodości, rozkosz zanurzenia w chłodnej wodzie jeziora czy rzeki? Oj, powiało mi młodością , zapachniało szuwarami, liliami wodnymi i wiatrem gdy nieopodal mruczał wielki las sosnowy….Fajne czasy, i dobrze że były- to szczęście- myślę sobie- dobrze że były takie czasy, że dane było je przeżyć i teraz wracać…uśmiecham się więc do wspomnień, choć teraźniejszość też raduje, pomimo chmurnych i deszczowych jesiennych krótkich dni…..Wracam więc do podstawowego tematu, bo czeka a ja krążę- wracam….Już dawno nie ma takiego domku Pana Profesora, jaki opisuję, bo w życiu wszystko się zmienia- ale są wspomnienia i to jest sedno. Dopóki żyjemy, opowiadamy…..łapiemy tamte chwile w sieci sieci 🙂 .

 Było więc tak : Idziemy sobie otuleni miękkością  modrzewi zamykających się nad głowami, okalających drogę nad Bug. Posadzone przed 39 laty, były patyczakami, w teraz – jak bujnie nam wyrosły- ale nie myślimy o upływie czasu, bo czeka na nas Pan Profesor  i  Jego muzyka.  Wchodzimy do domku Pana Profesora jak zwykle co wieczór, na wspólne chwile przed zmrokiem, przed uśpieniem świata, przed ukołysaniem do snu.

Właśnie jest wieczór muzyczny, jakich wiele, bo muzyka często towarzyszyła naszym spotkaniom. Wieczór po upalnym dniu przynosi chłodek a właściwie to dar Bugu, który meandruje niedaleko domku. Oddala się co roku od swojego brzegu, co sprawdzamy mierząc odległość od lustra wody metalowego palika, zainstalowanego tam przed laty przez Profcia.  Służył do przywiązywania Trepa, czyli jachtu który Pan profesor samodzielnie zbudował w garażu swojego domu w Warszawie ( kiedy miał na to czas- nie wiem) i nim odbywał długie samotne wakacyjne wyprawy po Mazurach, potem Nidą, Narwią i w górę Bugu. O nich pisze w swoim pamiętniku, i mam zamiar kiedyś zacytować słowa Tego Niezwykłego człowieka. Ale na razie jesteśmy w Jego domku, oglądamy regalik z taśmami magnetofonowymi. Sam go w tym celu skonstruował, umieścił specjalną listwę na górze , wywiercił ciupkie w niej okienka, a za nimi świeciły kolorowe chyba cztery światełka.  Regalik, jak inne sprzęty samodzielnie wykonane lubił nam pokazywać z dumą i czułością a my podziwialiśmy szczerze- bo nikt z nas nie miał ani krzty talentów w tym kierunku. Piękną muzykę nagrywał z radia przed wielu wielu laty – mówi, często nagrywał jadąc  samochodem . Opakowania taśm, starannie ponumerowane, skatalogowane wg rodzaju muzyki stały sobie równiutko , grzbietami do widza , zawsze równiutko i należało wykorzystaną taśmę włożyć w to samo miejsce. Pan Profesor czuwał też i nad tym, dobrotliwie zwracając uwagę, gdy ktoś nie spełniał zaleceń. . No cóż staranność i precyzja. Precyzja i staranność chirurga, przekładała się  na życie codzienne. Lubiliśmy sobie wyobrażać jak stoi pod wielką reflektorową lampą Sali operacyjnej, w tych ołowianym fartuchu- gdyż zawsze była kontrola radiologiczna w czasie skomplikowanych operacji – lampa nieomal parzy- bo nikt w tamtych czasach   nie słyszał o tzw. klimie- więc wyobrażamy sobie wszystkich chirurgów świata jak skupieni operują w tak trudnych warunkach – bo Profesor jest dla nas przedstawicielem tego zawodu – najbliższym, którego dłonie dotykamy i który dotyka nasze dłonie w domku nad Bugiem, gdy słuchamy muzyki. Jak dalece owa moja  romantyczność doznań się przeniosła na naszego syna nie zdawałam sobie sprawy, dopóki. Dopóty syn nie powiedział- gdy chodzę  nocami po korytarzach swojego szpitala, czuję tam obecność Profesora Ramotowskiego-  chodzę Jego śladami- ……

Muzyka koi nasze często rozedrgane serca, przynosi swoją ulotność , podrywa nogi do tańca. Tańczymy. Profesor mówi, lubię patrzeć jak tańczycie z Mirkiem. Czasami tańczę z Profesorem. Pysznie prowadzi, ma wyczucie rytmu bo i Jego słuch muzycznie absolutny.

A za oknem  meandruje Bug, w ciszy , od wieków. Ptaki układają się do snu, w maju słowiki szaleją, chętnie wijąc gniazda w wielkim dereniu, który przytula się do balkoniku domku Pana Profesora. Więc burza zieleni zagląda w szerokie okna balkonowe, ptaki kwilą i trwa ta chwila piękna i ulotna…..

I cóż z tego, że teraz mamy jesień- słotę za oknem- wczesny popołudniowy mrok, który sprzyja refleksjom, wspomnieniom, przynosi skupienie przed kolejną wiosną…

Regaliku nie sfotografowałam- ale Dłonie Pana Profesora tak…ileż istnień ludzkich uratowały….wszystko w życiu pewnie poznały…..Piękne Dłonie Cudotwórcy….

 

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel ( 7 ).

Pierwszy patent Pana Profesora Witolda Ramotowskiego.

Jak nam opowiadał, jeszcze gdy był asystentem w Klinice Ortopedii AM w Warszawie, którą kierował też już legendarny prof. Gruca, widząc trudności przy odpowiednim ułożeniu pacjenta do zabiegu operacyjnego, uznał, że rozwiązanie jest proste. Nie na darmo pokazałam w pierwszym wpisie nt. Pana Profesora Jego zdjęcie, gdy kroczy zamyślony po swojej działce. Zawsze wracał po rozmowach na dowolne tematy do swoich pomysłów, objaśniał zasady i snuł nowe. Przecież miał umysł politechniczny, jak mówi w cytowanej poprzednio rozmowie radiowej Jego godny następca, Pan Prof. Kotela.  Chciał zdawać egzaminy na politechnikę, ale idąc na uczelnię spojrzał na plakat zawieszony na drzwiach Medyka. Stanął zafascynowany bo tytuł Biochemika mięśnia sercowego przyciągnął Jego uwagę. Połączenie politechniki i medycyny, to jest to. Należy wspomnieć, że Jego Ojciec , który w tym czasie był więziony we Wronkach za pomoc AKowcom i po 6 latach pobytu zmarł, bardzo chciał by syn został lekarzem. Może i wtedy, gdy Prof. a wtedy jeszcze kandydat na studia rozmyślał o Politechnice,  Ojciec z wysokości niebiańskiej wskazał mu ten plakat? Oczywiście to tylko takie moje rozważania, ale fakt pozostał faktem, że młody Witold zamiast egzaminu na   Politechnikę, zdał na medycynę . I wkrótce rozpoczął żmudną wędrówkę po meandrach zawodu. Już w czasie studiów pracował w Zakładzie Anatomii, gdzie potem został asystentem i nauczał neurologii. Moim zdaniem była to jedna z najtrudniejszych dziedzin anatomii, bo jak barwnie opowiedzieć o mózgu z jego wszystkimi strukturami mnóstwem detali oraz o całej sieci nerwów. Wierzę, że  Profesor to potrafił, bo zawsze ubarwiał nawet blade treści swoją inwencją i wyobraźnią. Jednak pragnął pracować z pacjentem, jak prawdziwy lekarz. Będąc w klinice u Prof. Grucy, medycyna jawiła Mu się jako muzyka której podkładem była technika . Oczywiście to moja przenośnia, wysnuta jedynie na tym jak Prof. o sobie opowiadał. Zawsze chciał coś udoskonalać. I tak oto wymyślil i zaprojektował ortopedyczny stół operacyjny. Umożliwiał on zabiegi na kończynach pacjenta z użyciem w razie potrzeby  w trakcie operacji aparatury rentgenowskiej. Stół ten umożliwiał przesuwanie tułowia pacjenta w kierunku podłużnej osi stołu , przechylania go na boki wraz z elementami podtrzymującymi podudzia, a także zmiany wysokości stołu dostosowując ją do wzrostu operatora a także wszystkich elementów stołu do wzrostu pacjenta i długości jego kończyn oraz potrzeb operacji. I tu następuje szczegółowy opis rozwiązań technicznych które sprawiały że ten patent wprowadzał zupełnie nowe elementy do dotychczas stosowanych stołów . Dla ciekawych tematu podaję link do tego zgłoszenia patentowego, znaleziony w necie.. 

http://pubserv.uprp.pl/publicationserver/Temp/0n5giipgkr9eb9tn2kea103ma2/PL96771B1.pdf

 

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel. ( 6 )

Pan Profesor Witold Ramotowski w swoim ogrodzie nad Bugiem- jak już pisałam kiedyś- na pewno rozmyśla o nowym wynalazku ortopedycznym…zdj. własne Z.K.

Wiosna w ogródku Pana Profesora…szkoda, że nie sfotografowałam romantycznej ławeczki oczywiście własnej konstrukcji ( jest ukryta w krzewach w pr. górnym rogu zdj). Pod  migdałowcem , centralnie ministrzelnica- z tarasu domku Pan Profesor Ramotowski celował do tarczy z jakiegoś sprzętu strzelającego ( wiatrowki ?) -takie chłopięce zabawy w czasie gdy samotnie spedzał czas nad Bugiem….

Pan Profesor Witold Ramotowski od lat szczenięcych, jak opowiadał, miał pasje konstruowania. Jego dziadek toczył pięknie z drewna, sam rzeźbił ule, a mały Wituś mu towarzyszył. Potem , gdy już nauczył się czytać, czytywał stareńkiemu Sienkiewicza i inne klasyczne powieści polskie, bo dziadek był ciekaw świata, a wzrok mu już zamierał. Nastolatkiem będąc, gdy Witold mężniał, bo wyrósł z niego kawał chłopa, wynosił starowinkę na rękach z domu i sadowił w jego ulubionym miejscu nieopodal domu.  Tak, ważne są nie tylko genetyczne zdolności, ale też ktoś kto poprowadzi za rękę. Chłopię o którym piszę,  wychowywane na rodzinnym folwarku , w rodzinie pana dziedzica nie mogło się bawić z dziećmi ludzi z czworaków. Jakże z tego powodu cierpiał, wspominał często. Wobec tego, dopóki się nie urodził Jego młodszy o 4 lata brat,  był skazany na własne pomysły. Gotowych zabawek raczej nie było, więc je sam konstruował. Ciekawy był mini młyn wodny generujący prawdziwy prąd na zasadzie dynamo. Wynalazek ten budził zaciekawienie cioć i wujków. Nieco lepszym pomysłem było przywiązanie do ogona kota własnoręcznie wyrzeżbionego samochodziku w celu sprawdzenia jak takie toto czyli kotosamochód będzie się poruszał. Oczywiście jak należało się spodziewać, kot wpadł w przerażenie i szał wybiegając z domu przez zamknięte okna, wybijając trójwarstwowe szyby. Na szczęście kot i wynalazca jakoś przeżyli 🙂

Pan Profesor Witold Ramotowski przed własnej konstrukcji sławetną altanką , którą nazwał Azylem. Wszystko tam było- sam doprowadził prąd, przekopując się przez duży kawał działki- więc i lampeczki działały i opisany ekspres do kawy, który w sezonie tu wędrował…zdj. własne Z.K.

Po lewej fragment „miniakweduktu ” własnego oczywiście pomysłu i wykonania po górskiej i greckiej wycieczkowej naszej wspólnej inspiracji 🙂 

A na tym zdj.  za akweduktem lśniąca wstęga Bugu…

O słodkie niezapomniane ale” bywsze” czasy…

dobrze chociaż, że je złapałam w obiektyw….

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel ( 5 )

Pierwszy domek od ” cofki” Bugu….zd.j satelitarne z netu.

Moi Mili!

Otóż dzisiaj raniutko spotkałam pod bramą naszego nowego młodego sąsiada Ziemka, który wracał  ze spaceru , ale nie samotnie jak ja, lecz ze swoim dużym łagodnym ( chociaż mnie obszczekał, ale chyba w wyrazie powitania) psem o niecodziennym jednolitym ciepłym kolorycie nie tylko całego ciała ale również i oczu, i  o  równie niecodziennym imieniu Koń. Sąsiad jest niezwykły, gdyż w swoim domku pozwala buszować myszom, gdyż jak twierdzi jest to ich teren. Jednie ustawia pułapkę – klatkę, do której one czasem zaglądają. Wówczas to uroczyście owa klatka z myszką lub dwiema, a nawet czterema wędruje do lasu, gdzie są wypuszczane na wolność ku radości Ziemka, Jego Dziewczyny no i oczywiście głównych bohaterek. Trochę się krępowałam, jak to ja, poprosić Z. o pomoc w ożywianiu laptopa, który zamilkł przed trzema dniami. Ale się przemogłam i  pożaliłam . Ten niezwykły i przeuroczy młody Człowiek przejął się bidulą emerytką a może nawet gdybym nie była emerytką, też by przybiegł  pomocą, bo On tak ma…i oto jestem przed Wami, Kochani i ukochanym oknem na świat, czyli laptopem. Niech żyje Młodość, szczególnie tak uczynna i mądra…Niech Wam się darzy….

Wracam więc do opowieści o naszych dawnych wieloletnich  spotkaniach z Profciem, czyli z Panem Profesorem Witoldem Ramotowskim….

I znowu „żeglujemy” wspomnieniami do domku nad Bugiem.  Właśnie jest wieczór muzyczny, jakich wiele, choć muzyka zawsze towarzyszyła naszym spotkaniom. Wieczór po upalnym dniu przynosi chłodek a właściwie to dar Bugu, który meandruje niedaleko domku. Oddala się co roku od swojego brzegu, co sprawdzamy mierząc odległość od lustra wody metalowego palika, zainstalowanego tam przed laty przez Profcia.  Służył do przywiązywania Trepa, czyli jachtu który Pan profesor sam zbudował i nim odbywał długie samotne wakacyjne wyprawy. O nich pisze w swoim pamiętniku, i mam zamiar kiedyś zacytować słowa Tego Niezwykłego człowieka. Ale na razie jesteśmy w domku, oglądamy regalik z taśmami magnetofonowymi. Sam go skonstruował, by umieścić opakowania z taśmami. Piękną muzykę nagrywał z radia przed wielu wielu laty – mówi, często w samochodzie. Wszystkie taśmy są ponumerowane, ułożone starannie grzbietami w kolejności , jak trzeba, skatalogowane.  Precyzja. Precyzja i staranność chirurga. Muzyka koi nasze często rozedrgane serca, przynosi swoją ulotność , podrywa nogi do tańca. Tańczymy. Profesor mówi, lubię patrzeć jak tańczycie z Mirkiem. Czasami tańczę z Profesorem. Pysznie prowadzi, ma wyczucie rytmu bo i Jego słuch muzycznie absolutny. A za oknem  meandruje Bug, w ciszy , od wieków. Ptaki układają się do snu, w maju słowiki szaleją, chętnie wijąc gniazda w wielkim dereniu, który przytula się do balkoniku domku Pana Profesora. Więc burza zieleni zagląda w szerokie okna balkonowe, ptaki kwilą i trwa ta chwila piękna i ulotna…..

 

Pan Profesor Witold Ramotowski- nasz Przyjaciel ( 4 )

 

Bug.JPG

Widok z balkonu domu Pana Profesora Ramotowskiego. Starorzecze Bugu, ” cofka” zwana przez mieszkańców….zdj własne

 

Przynoszę Panu Profesorowi wiatr znad Bugu. I gdy trzymam Go za piękną śniadą rękę, która uratowała tyle istnień ludzkich, czuję Jego wielkość i  mówię, nie jestem kobietą, jestem wiatrem znad Bugu….

Siedzimy przy stoliku w holu , otwieram laptopa i  czytam to, co w blogu o Nim  opowiadam a potem to co o czym mam zamiar napisać. Profesor się wzrusza i my też. Bo właśnie już siedzimy , jak kiedyś,  w Jego nadbużańskim domku i wraca tamten piękny czas, który minął, ale dopóki żyjemy jest w nas. W naszych oczach , sercach i pamięci. 

 I  tak oto  jesteśmy w naszych domkach nad Bugiem. Fajnie jest wspominać, bo to są takie kolorowe mieniące się wszystkimi barwami wspomnienia i pozwalają na chwilę zapomnieć o tym co tu i teraz.      Opowiadam o naszych dawnych  spotkaniach, Mirek ożywiony a Profcio ( pozwólcie, że będę używała tego określenia, które jest nasze . Ale tu, w tej opowieści wszystko wolno) a więc Profcio teraz dorzuca swoje historyjki .

I jest dobrze, ciepło i serdecznie….więc rozmowa jest o tym jak panowie grywali w szachy w domku Profcia, a  ja się wylegiwałam na tapczanie zwanym narożnikiem i oglądałam kominek, wielkie jelenie rogi, które kiedyś dostał od znajomego i makatkę wiszącą nad kominkiem. Profesor chcąc go rozpalić, finezyjnie przy użyciu własnej konstrukcji zwijał makatkę . Wszystko zresztą w tym domku było i jest Jego konstrukcji. Własnoręcznie położona podłoga z desek i terrakota w jadalni, kuchni i łazience, urocza nisza barek z całym wystrojem i wiele innych mebli. Na ścianach wisiały obrazy Jego córki, absolwentki ASP . Kiedyś wisiały….bo dzisiaj domek zmienił wystrój. Ale mam w oczach tamten, gdzie tyle radości było i przyjaźni i Niezwykłego Ducha Profesora….   

Jesteśmy więc w  domku Profcia nad Bugiem. Bywamy tam z Mirkiem nieomal codziennie wieczorami, ale obowiązkowo w porze wczesno południowej w altance, którą oczywiście sam zbudował i nazwał Azylem . Kawę  zaparza sam Profesor, osobiście. Bo to jest celebra. Najpierw wskazuje na solidnie zbudowany ekspres, z metalowym brzuchem i fajnym dzbanuszkiem , mówiąc ooo znalazłem go na śmietniku. Był porzucony. Był taki samotny i śliczny, że go zabrałem do domu. Ucieszył się, ja dodaję. No pewnie. Zajrzałem do jego wnętrza i okazało się, że naprawa była łatwa.  Jak dla kogo, dodaję wiedząc, że nie ma urządzenia, do którego by Profcio nie zajrzał i oczywiście naprawił. Tak Pan Profesor nie tylko naprawiał zepsute ludzkie kończyny czy kręgosłupy, ale naprawiał też stary sprzęt, dając mu drugie życie….

 

 

barek.JPG

Udało mi się ‚ zatrzymać czas” w tym kadrze…nieistniejący już barek Pana Profesora Witolda Ramotowskiego, własnoręcznie wykonany i ozdobiony. W lewym narożniku historyczny ekspres do kawy, o którym w tekście….