Kutno, ach Kutno ( 3 )

 

Kochana Zośku!- pisze Ola ….

Kontynuując kolejny odcinek listu- teraz opiszę wspomniany w poprzednim mailu- Dworek ….

Dworek jest piękny, nostalgiczny, kryty złamanym prawie w połowie tzw . polskim dachem , z wysuwającymi się nieco ciekawskimi i uroczymi oknami mansardowymi w dolnej części  i gankiem spiętym kolumnami.  A więc weszliśmy – sień obszerna się otworzyła, właściwie salon, bo z prawej pianino, po lewej stylowe meble – lekkie a jednocześnie zdobne. Mój Boże, jęknęłam, bo dawno, a chyba nigdy nie byłam w takim miejscu i w dodatku w odróżnieniu od Dworu w Żelazowej Woli, w miejscu ogólnie  dostępnym- użytecznym , zapraszającym gości, by się czuli jak w czasach zamierzchłych ale ujutnych ( jak mawiają Rosjanie na coś bardzo ciepłego i przytulnego). Dalej szeroka restauracja przypominająca jednak jadalnię, bo w prawym rogu zegar wysoki bił swoje godziny zapamiętale, stoły stylowe i krzesła i obrusy zapraszały i zaraz Pani z kartą, co byśmy zjedli- bo była właśnie pora po 13 gdy wszystko się otwiera zaprasza na dania smakowite. MY na to, że przyjechaliśmy by tu zamieszkać To nic, ze tylko na jedną noc. Dla nas ta noc stała się wiecznością Niezapomnianą. Dość wąskimi schodami, ale nie bardzo stromymi, więc bez skrzypienia w kolanach się obyło, bezszelestnie stąpaliśmy  po stopniach , jeszcze niewielkie półpiętro z pokojem nr 3 ( ponoć jedynką ) i jeszcze kilka stopni i korytarz. Nie zwykły hotelowy- to korytarz dworku- po prawej mały okrągły stolik nakryty cudną narzutą, fotele, kanapa – my w lewo za Panią, pod drodze szafa z wielkim lustrem  ustawiona do nas frontem przytulona do wypukłości muru , po prawej od niej kredensik na lwich łapkach, lustro szerokie ( uwielbiam ), storczyki- wyobraź sobie, że się pomyliłam ( ależ wstyd) i obwieściłam Jackowi, że żywe- dotykał i orzekł, że jednak sztuczne- ale piękne powiedział , od lewej nagle wpadło światło z okna mansardowego , my dalej olśnieni tym lśnieniem sunęliśmy w głąb korytarza, po miękkim dywanowym chodniku do pokoju nr 8. Belki nad głową , wszystko urocze, zachwyt, drzwi skrzypnęły cichutko . Weszliśmy i byliśmy w siódmym niebie, w królestwie ciszy, urody, wielka nowoczesna łazienka jedynie przypominała że jesteśmy w XXI wieku, belki podpierające sufit, krzyżujące się w urocze niby półeczki- tam drobiazgi nasze, tel. komórkowe złożone. Przestaliśmy istnieć dla świata…..

Zdj własne wnętrza Dworku ( 2018 r)

 

Kutno, ach to Kutno….

 

 

Kochani moi

Pewnie się zorientowaliście po towarzyszeniu mojemu blogowemu pisaniu i komentarzach , jak miłych mam Znajomych ba, nawet  czuję się uprawniona  do nazywania Ich Przyjaciółmi. Jednak nie wszyscy mają ochotę na komentowanie- a chociażby na zaznaczanie, że mnie odwiedzili, ale za to piszą do mnie e- listy. I jakże ciekawe  są to maile- ciepłe, pisane od serca a ten ostatni zupełnie mnie zaskoczył. Ten list otrzymałam od Oli. Ona  wie, że uwielbiam podróże- a właściwie dokładnie ujmując- odkrywanie nowych miejsc , zwiedzanie i wyszukiwanie „ smaków” czasem gdzieś ukrytych przed okiem  zwykłego podróżnika .

Ten mail, który przysłała mi Ola-  opisuje Jej bytność w mieście o niezbyt romantycznej, brzmiącej  do tej pory  dla mnie obco i ostro, pachnącej jedynie smaczniej szlakami kolejowymi ( które jak i pociągi – uwielbiam) – nazwie Kutno . Nigdy tam nie byłam i nawet nie miałam ochoty tam wpaść- do wczoraj. Ola bowiem otworzyła mi drzwi do tego miasta- i poczułam wiatr od Kutna, piękny, choć zimowy …..spytałam nieśmiało, czy się zgodzi, bym zamieściła Jej list w blogu- zgodziła się bez wahania,  ooo jeszcze rozbudowała opisowo treść, wrzucając w dodatku śliczne zdjęcia. A więc oto Jej list.- długi i soczysty…chyba będzie tu przybywał fragmentami, bo się rozrósł tak, że czytanie mogłoby znużyć Wasze Kochani, oczęta.

 

A oto wspomniany list od Oli :

Kochana Zośku!

Jak wiesz , dzięki naszemu NFZ- dość długo, bo aż przez darowane pełne trzy tygodnie moczyliśmy nasze gnaty w solance Inowrocławskiej . Turnus objął Święta Bożego Narodzenia wraz z Sylwestrem. Od tej decyzji nie było odwołania, chyba, że skłonni bylibyśmy uiścić sporą opłatę kary za skrócenie pobytu. Wracając więc  po upojnej- choć emeryckiej  sylwestrowej nocy nagle postanowiliśmy zboczyć z trasy i odwiedzić Kutno. Nie byliśmy tam od półwiecza, tj. od czasu, gdy nasza ukochana ciocia- mieszkanka miasta,  przeniosła się na niebieskie pastwiska.  Przedtem tam wpadaliśmy i mieliśmy wrażenie, że miasto więdnie, a nawet obumiera- zaniedbane, szare, byle jakie. Niczym się nie interesowaliśmy wtedy i być może dlatego, żadnej urody nie zauważaliśmy. Ot wizyta u cioci, jej wspaniała zupa cebulowa, zapach starego domu, gdzie mieszkają duchy , myszy i kot Guciem zwany, gadanie o dawnych czasach i powrót.

Gdy Jacek rzekł – musimy do Kutna, ociągałam się, ale zerknęłam w smartfona- och cóż za czasy Zośku- prawda?-  mamy takie urządzenie które wszystko wie i nawet czasami udaje nam się otworzyć to co trzeba, by czerpać różne ciekawostki jak ze studni dobrego i złego. Tym razem było wszystko dobre- bo dowiedzieliśmy się, że zaledwie 20 km od Kutna znajduje się geograficzny środek Polski! OOoo- nie wiedzieliśmy do tej pory- złapaliśmy haczyk ! Magiczne miejsce, położone na Równinie Kutnowskiej – zabrzmiało inaczej niż Nizina, jednak to, co ujrzeliśmy przekraczając rogatki miasta przeszło wszelkie nasze oczekiwania.

 

To miasto po prostu pływa na swojej Równinie ,  bo to równina falista, jak kiedyś nasze spódnice- kiedyś- bo teraz lubimy spodnie- i daleko im do tej zamaszystej falistości spódnic ujętych w szerokim pasie na naszych smukłych wtedy kibiciach : ) . Znowu zanurzyłam się w dygresje  wspomnieniowe- ale kiedyś byłyśmy piękne i młode a teraz jesteśmy piękne i młode choć inaczej J.

Tak więc Kutno unosi się na falistych wzgórzach, łagodnie spływa ulicami w dół doliny Ochni- rzeki oddzielającej je prawie na pół ( która bieży ze swoimi rączymi wodami prosto do Bzury) by wznosić się ponownie na fali wzgórza aż do Rynku i wyżej do Parku Traugutta ze stawem będącym kiedyś zbiornikiem przemysłowym oraz różnopoziomowymi  tarasami i pomnikiem miejscowego namiętnego hodowcy róż- Pana ( muszę poszukać jego nazwiska, bo wywiało),   nieopodal nowoczesnego Domu Kultury, gdzie w kinie właśnie wyświetlano Gwiezdne Wojny . Zechciało nam się i seansu filmowego, lecz zabrakło czasu, bo zamówiliśmy tylko jeden nocleg i należało wracać do domu we własne pielesze, które jak wiadomo są najsłodsze J

Na tym kończę na razie, cd. Później.

Pozdrawiamy Was

Ola z Jackiem

Park Traugutta, Kutno, jeszcze zima. Zdjęcia własne.

Falbaniaste Roztocze

RoztoczeWschodnie.png

W kółeczku czerwonym –  Roztocze

Roztocze_map.png

 

 

 

Falbaniaste Roztocze czyli Roztocze w  falbankach

RoztoczeNetRzepak.JPG

 

 

Stwórca znudzony już morzami, górami różnej wysokości i strzelistości oraz nizinami i wyżynami, które wyszły spod Jego „ igły”, postanowił jeszcze raz zabawić się z ziemią, jej kawałkiem południowo wschodnim na którym teraz mowa polska i ukraińska. I ten całkiem pokaźny skrawek,  nasączywszy uprzednio  kredą siarką i innymi skarbami ujął w dwa palce i zaczął marszczyć w kierunku od Bałtyku do Tatr, tworząc równolegle ułożone falbanki…..Czy był ostatecznie zadowolony ? z pewnością, bo jeszcze dziś gdzie ulewy a wręcz oberwania chmur zsyła na niektóre połacie kraju, tu jest spokojnie i słonecznie jak u Pana Boga za piecem….gdy to rzekłam, trochę się przeraziłam….by nie zapeszyć….więc wracam do mojego Roztocza.

Przebywamy tu już od przeszło 2 tygodni, ale  zajęci zabiegami, bo to NFZ obdarował nas turnusem rehabilitacyjnym , mocno nawet zajęci także łazęgami po okolicy nijak do komputera ochoty nie mamy.

Roztocze odkryłam, gdy byłam już dojrzałą kobietą. Więc nie ma ono smaku zapamiętanego z dzieciństwa, ale za to urok dojrzałości. Odkrywanie bowiem dla mnie ma to do siebie, iż im później się  odbywa tym jest bardziej soczyste i nosi posmak „ łapania chwili” czyli poczucia, że czas szybko mija. Oczywiście mnie rozumiecie, na pewno…

Jest to cudna kraina geograficzna, którą dzielimy się z Ukrainą, albo można powiedzieć inaczej, która nas łączy…Roztocze łączy też Wyżynę Lubelską z Podolem, oddzielając ją od Kotliny Sandomierskiej i Kotliny Naddniestrzańskiej.  Te wyraźnie wypiętrzone wały wzniesień , szerokości 12- 32 km i długości ok 180 km, ułożone linijnie, przebiegają od Kraśnika do Lwowa. Najwyższe wzniesienie Roztocza osiąga 414 m n. p. m. ( na Ukrainie) a w Polsce jest to Długi Goraj ( 391,5 m n.p.m.) i Wielki Dział ( 390,4 m n.p.m.).

Pan Bóg nie tylko stworzył tę piękną krainę, ale narzucił na nią leśne płaszcze a ludziom kazał obsiewać pola czymś malowniczym jak rzepakiem, ale i gryką jak śnieg białą i słonecznikami np. I dlatego stworzono tu Roztoczański Park Narodowy, parki krajobrazowe oraz rezerwaty ( m. in. Sołokija czy nad Tanwią )…..

Ale co tu gadać, trzeba tu zajrzeć, a na razie zapraszam od obejrzenia zdjęć z netu….

 

RoztoczeNetZdj.jpg

 

RoztoczeZdjNet1.jpg

Tęskno mi do Biecza…

BieczMapaPolski.png

Wszystkie drogi prowadzą do Biecza :). Zdj. z Wikipedii.

 

P4280278(1).JPG

 

P4280274.JPG

Już niedługo pojawi się Biecz…szosa równa jak stół, piękne domy i góry opisane w tekście….zdj. własne w opracowaniu technicznym R.M., za co Mu dziękuję 🙂

 

 

 

Tęskno mi do Biecza

A miało być gładko i krótko, miało być tylko o naszej wycieczce. I co się z tego zrobiło? Sami zobaczycie, gdy poczytacie moją pisaninę. Otóż w tej opowieści pojawił się Bóg. Może to moja głowa zwariowała nieco a może to On mi dyktował , nie wiem.

Od ponad półwiecza mam koleżankę J. Pokonuje swoje liczne zakręty życiowe z trudem wprawdzie, ale daje radę. I zawsze mówi, że kieruje nią Bóg. Do tej pory uważałam, że co najmniej przesadza wiążąc swoje losy z dyktatem Boga. Że to pycha nas, maluczkich tak myśleć. Czyżby widział ze swojego nieba każdego ludzika z osobna, czyżby się włączał dając raz zło a raz dobro, byśmy mogli docenić to ostatnie. Gdzieżby sam Najwyższy miał czas na takie drobiazgi, gdy musi zawiadywać całym wszechświatem i pilnować żeby ten się nie rozpadł?

Ale dzisiaj do mnie dotarło, że może jednak J. ma rację. Może Superior znudzony swoimi  wielkimi sprawami, w chwilach relaksu coś podrzuca i nam, zda się  niewidzialnym pyłkom oglądanym z Jego projekcji. Może robi to dla własnej rozrywki, może się nami bawi , a może jednak Jego niewidzialna ręka ustawia nas jak pionki na szachownicy. I nic nie możemy bez Jego Siły. Może….Wszak Bóg jest Wszechmocny….

Tak więc pozostając przy tej konwencji, dzisiaj sobie pomyślałam, że tę wycieczkę to On nam narzucił i kierowani imperatywem z nieba, uważając butnie , że to nasz pomysł wybraliśmy się najpierw do Horyńca, gdzie pomoczywszy w siarczkowej wodzie ( też dar Niebios) obolałe członki jak niegdyś Marysieńka Sobieska , zwiedziwszy niedaleki Lwów ( co już opisałam w tym blogu) postanowiliśmy lądować w Zakopanem, na ukochanej Cyrhli. Uwielbiamy to wysokie miejsce nad zakopiańskim smogiem , rozległą panoramę Tatr i dawne klimaty, gdzie urzędowaliśmy z naszą rebiatą ( dla pokoleń, które nie znają rosyjskiego, wyjaśniam, że rebiata to dzieci)  u niezapomnianych Majerczyków i w słynnych Siedmiu Kotach.

Trasę wybrałam przednią, ale nie chcę grzeszyć pychą, więc uznaję, że trasę pokazał nam Bóg swoim rozkazującym Palcem.  Bo niby dlaczego nagle pomyślałam, że warto zrobić przerywnik w wycieczce, gdzieś zanocować, coś może obejrzeć przy okazji. Gdy tak pomyślałam, zerknęłam  na mapę i od razu ujrzałam Biecz. Krótkie czytanie w Wikipedii , (którą pewnie też redaguje Najwyższy)  utwierdziło mnie w tym pomyśle. Wybrałam hotelik położony tak jak lubię , na szczytowym brzeżku miejsca wysokiego z doliną pod stopami.

Czy pamiętasz Graniu, jak jechaliśmy wzdłuż polskiej ściany wschodniej na południe?

Dziwowaliśmy się jak pięknie wygląda nasz kraj. Jak się zmienił ten region kiedyś uważany za najuboższy i najbardziej zaniedbany. Dużo nowych domków  jak spod igły,  nawet te stareńkie odświeżone, wygładzone z  czyściutkimi obejściami  i ogrodami w kwiatach.  Do celu prowadziły nas  szosy gładkie jak stół.

I nagle zobaczyliśmy białe miasteczko na grzbiecie wysokiego wzgórza. Zbliżało się do nas a my mknęliśmy na spotkanie. Pogórze Karpackie falowało, a jego Obniżenie Gorlickie otwierało podwoje, by nas przyjaźnie wchłonąć i wprowadzić  do Biecza.  Za nami oddychała Słowacja oddalona tylko o  35 km ,  a w odległości zaledwie  100 km była Ukraina. Czaiła się niepewna czy ją lubimy, bo ona nas chyba nie bardzo, z Polakami dzielnie pływającymi w  miejscowym sosie, troskliwie pielęgnującymi dawne  nasze pamiątki. ( spotykaliśmy wielu  w czasie wycieczki do Lwowa- chwała im za to, że wbrew innym potrafili ocalić tam  polskość )

Tak więc zgodnie z planem znaleźliśmy się w Bieczu . Nie ma co, trafiliśmy w sedno!.    Oczywiście trzymając się konwencji wspomnianej na wstępie, pomysł wycieczki nie był nasz, a był Stwórcy i był doprawdy przedni.

Ale zanim Biecz nas przywitał, jechaliśmy najpierw wzdłuż rzeki by ją potem przekroczyć.  Nazywano ją  przedziwnie, a nawet nieco nieprzyjemnie  – Ropa. Myślę, że Panu Bogu też ta nazwa nie odpowiadała, ale tu dał ludziom swobodę. Wystarczyło, że ofiarował im urodziwie garbaty krajobraz  i tę rzekę pożerającą bez bólu liczne maleńkie strumyczki. Nie wiem czy trochę żałował, że w okolicy też umiejscowił pokłady ropy naftowej. Chyba nie, bo ludzie pięknie to wykorzystali, Krosno, Jasło wznieśli i urodzili Łukaszewicza ( cóż za zbieżność mojego nazwiska rodowego, różnica tylko jednej litery), by ten z kolei skonstruował lampę naftową. W jej świetle  uczyli się moi Rodzice. …

Tak więc nazwa rzeki, pewnie trochę zanieczyszczonej tą ropą, albo tylko ocierającą się o jej pokłady jest trafna.   Jedna z dyskutantek w którymś  forum napisała, że znalazła w słowniku geograficznym Królestwa Polskiego, tom IX, str. 739 taki oto zapisek : rzeka Ropa „ …Nazwę otrzymała od rop tłustych, których źródła na jej dorzeczu gęsto się znajdują…”.

I już zrobiło się jaśniej. Jesteśmy więc na tzw. Galicyjskim Szlaku Naftowym.

Gdy znad Ropy  wznosi się szosa wiodąca do serca właściwego Biecza, zasapana dziwi się, że nagle dociera tak wysoko, bo aż  na 368, 7 m n.p.m.

      Ale zanim dotarliśmy do centrum  Biecza myśleliśmy  nad jego dziwnawą nazwą. Poczytywaliśmy w przewodnikach i naturalnie necie. Pierwsze wzmiankują o tym mieście zapiski tynieckich zakonników  z  XI wieku a potem inni piszą o nim  Begech, Begecz, Berez, Beycz, Byecz oraz Bebech, Biejecz by stopniowo skrystalizował się Biecz.  

Okazuje się, że tu, na zamku miejscowości wtedy zwanej Beze,  w 1228 roku Konrad Mazowiecki podpisał dokument o sprowadzeniu do Polski Krzyżaków. Niektórzy uważają, że to on po raz pierwszy użył aktualnej nazwy Biecz.!

Nad pochodzeniem jej zastanawia się wielu badaczy pisma, czy jak im tam J . Ostatnio skłaniają się najprostszego wytłumaczenia. Otóż w języku starosłowiańskim biejecz oznacza po prostu gród.

Oczywiście nie można pominąć w tych rozważaniach legendy, bo one zawsze dodają pieprzu do całej „ potrawy” dociekań. Otóż ponoć na tych terenach grasował znany zbój zwany Beczem ale też wg innej mieszkało tu ( jak i w Beskidach ) legendarne plemię Biesów.

Miło jest myśleć o tym, że po tej ziemi człapały stopy ludzi żyjących już w czasach neolitu – czyli epoki kamiennej (na terenach Polski  trwał on w latach 5200-1900 p.n.e.) oraz w okresie kultury łużyckiej (  od około 1350/1300 lat p.n.e. do około 500/400 lat p.n.e.). Tu zwyczajnie, po ludzku cierpieli, może umierali z miłości, ale też kochali się, brali w dłonie swoje maleństwa, przytulali a w końcu , tak jak my  umierali. Pewnie tu zostały ich duchy, myśleliśmy. Tyle ich przez tysiąclecia się nazbierało, że jak mawiała moja Mama, matematyczka, racjonalna choć trochę romantyczka , znakomita „opowiadaczka „ różnych historii- myślę, że w tym miejscu się ze mną zgodzisz- Graniu. Otóż Mama powiadała „tyle nas tam będzie, jak my się tam wszyscy pomieścimy”. Jednak wierzę, że tak, ludzkie maleńkie cząstki energii czy jakieś śladziki czy odbicia zaledwie DNA krążą wokół nas, czujemy to wielokrotnie, doświadczamy. Ale dość tych rozważań na marginesie, hamuj mówię sobie…pora na konkrety.

W 1257 roku miejscowość dostała prawa miasta, które mu nadał prawdopodobnie  Bolesław Wstydliwy.

W 1311 i 1312 roku bywał w na zamku w Bieczu Władysław Łokietek. ( koronowany na króla Polski w1320 r.), gdy w okresie rozbicia dzielnicowego  podjął walki o zjednoczenie Polski. . Już wcześniej miasto nazywano królewskim, a za Łokietka –  stolicą Polski.

Potem , w 1386 nastała w Polsce dynastia Jagiellonów. I nadal  królowie  lubili przybywać do Biecza. Zda się, że słyszę ten wielki szum, podniecenie i radość mieszczuchów , bo oto  drogą znad Ropy nadciąga orszak królewski. Musiało być pysznie. Królowie byli miastu łaskawi, nadawali mu  liczne przywileje i patrzyli jak pięknie rozkwita.

Tak więc Biecz był miastem królewskim Korony Królestwa Polskiego ( łac. Corona Regni Poloniae),bo  tak w latach  1385-1569  nazywano nasze odrębne państwo. Miasto  rosło w potęgę i do połowy XVI wieku należało do największych w Polsce. !

W okresie jego świetności mawiano potocznie o rozległej ziemi bieckiej używając łacińskiej nazwy-  Terra Biecensis.

W Bieczu wzniesiono  trzy zamki i dwór . Wszystkie były  rezydencjami królów. Oczywiście pozostały z nich jedynie ślady na ziemi, ale jakżeż  „ parzące” w stopy turystów. Przekonaliśmy się o tym ….

Aż nadszedł wiek XVII a z nim potop szwedzki, liczne choróbska a nawet zarazy oraz pożary. Miasto nagromadzenia tylu nieszczęść nie zdzierżyło. Ugięło się i powoli z bólem zapadało. Winem już nie handlowano a liczne warsztaty rzemieślnicze umierały.

„Kres świetności miasta nastąpił wraz z I rozbiorem  Polski, kiedy Biecz znalazł się w zaborze austriackim. Habsburgowie sprzedali miasto rodzinie Siemieńskich . I wtedy utraciło status miasta  królewskiego…

Po okresie stabilizacji. „ pod koniec XIX wieku nastąpiło ożywienie gospodarcze, zaczął się rozwijać przemysł petrochemiczny, powstała linia kolejowa, odradzało się szkolnictwo i życie kulturalne”

Powrócili dawni  rzemieślnicy ( od wieków  kwitło tu sukiennictwo i płóciennictwo.) Równocześnie rozwijały się różne sztuki artystyczne . „Sławę Biecza utrwalali poeci, malarze i rysownicy. „

Przebywali tu Jan Matejko i St Wyspiański.

I wojna światowa otarła się  o Biecz, ale nie przyniosła zniszczeń miasta. Jednak były ofiary w ludziach, zwykle byli to cudzoziemcy. Teraz z wysoko położonego klimatycznego cmentarza spoglądają na obcą im ziemię. Pewnie się już przyzwyczaili do tego miejsca. Bo jest piękne. I nawet stąd wydaje się być bliżej do nieba, jest tak klimatycznie .  

XX lecie międzywojenne sprzyjało dalszemu rozwojowi Biecza. M.in. powstało Towarzystwo Przyjaciół Biecza , które organizowało życie kulturalne i doprowadziło do powstania  niezwykłego Muzeum Ziemi Bieckiej.

Potem nastąpił dramat  II wojny światowej. Zginęło wielu mieszkańców, zniszczono większość obiektów kulturalnych oraz gospodarczych. Mordowano mieszkających ty Żydów. Miło jest czytać, że bitni Polacy organizowali się i  potajemnie  tworzyli silny ruch oporu, dokonywali  licznych akcji zbrojnych i sabotażowych. Napisałam, miło jest czytać. Ale przy  uruchomieniu nawet odrobiny wyobraźni, mogą przyjść obrazy jak z filmów o wojnie. Przerażające, tragiczne. Dla nas, szczęśliwców , którzy nie doświadczyli smaku wojny to tylko filmy i wyobraźnia. Oby dalej to wszystko pozostało w wyobraźni, rozmyślam bezradnie i smętnie oglądając naszą rzeczywistość…

Po ostatniej wojnie ( byle ostatniej, piszę z niepokojem )  z energią przystąpiono do odbudowy miasta, a szczególnie niszczejących zabytków. Piękny był to czas, czas  jednak wolności ( chociaż okrojonej , jak wiadomo, ale jednak Wolności), radości, że już koniec zmory,  entuzjazmu i działań dynamicznych i skutecznych. Wystarczy obejrzeć to co odbudowano nie tylko w Warszawie. Zadziwić się tylko można tempem i jakością odgruzowywania i rekonstrukcji miasta.

Ale wracam do Biecza, bo o nim miało być. Obejmował on tak rozległe tereny, że wyodrębniano poszczególne dzielnice które jeszcze do połowy XIX wieku miały swoje samorządy. Pomimo tego, że już nie ma tych urzędowych podziałów zachowały się nazwy ulic albo okolicznych wiosek które kiedyś były nazwami dzielnic. Ciekawa wydaje się położona za Ropą Belna, gdzie ponoć zachowały się już nieczynne szyby naftowe. Nie mogę znaleźć, czy można tam coś zwiedzać. …Wszystkie tereny położone poza murami miasta dalej nazywane są przedmieściami, co teraz brzmi słabo, ale jakże dumnie. Bo teraz Biecz już niestety jest miasteczkiem.

Dla mnie słodkim miasteczkiem wielkiej urody i klimatu . Jego centrum zostało zawieszone wysoko nad doliną Ropy. Mieliśmy szczęście, bo z balkonu hoteliku rozciągał się szeroki trochę wprawdzie zakrzaczony, ale jednak przepastny widok na to co w dole.

Niestety zaplanowaliśmy zbyt krótki pobyt, bo miał być tylko przystankiem na naszej trasie. Zdążyliśmy tylko nasycić oczy bajkowym Ratuszem na Rynku. Jego wieża wygląda jak zabawka. Jest pokryty równą dwukolorową mozaiką szachownicopodobną. Wówczas się tylko dziwowaliśmy, ale nie był to czas zgłębiania dlaczego ma właśnie taką elewację.

Dopiero po powrocie doczytałam, że  ratusz pierwotnie gotycki ( z 2 połowy XV wieku), został zbudowany z cegieł i ozdabiany wysokimi oknami  posiadał też  wieżę strażniczą z zegarem. Jednak wieść niesie,  w XVI wieku wieża ta z niewiadomych powodów runęła grzebiąc młodego trębacza.

Szkoda, że o tym nie wiedziałam będąc w Bieczu, bo na pewno próbowałabym nawiązać z nim jakiś astralny kontakt J

Od razu przystąpiono do jej odbudowy za sprawą i za udziałem finansowym Marcina Kromera. To niesamowite, gdy czytam , chociaż trochę wiedziałam, że ten „ człowiek orkiestra” – wielki humanista, historyk , pisarz , teoretyk muzyki i dyplomata , biskup warmiński , jeden z przywódców polskiej kontrreformacji, sekretarz króla Zygmunta I Starego, przedstawiciel dyplomatyczny Rzeczypospolitej w Państwie Kościelnym, urodził się  w 1512 roku, właśnie tutaj, w Bieczu  a zmarł w 1589 roku w Lidzbarku Warmińskim. Kochani ! jeśli ktoś wie, co nas łączy z tym ostatnim miastem, nie muszę mówić jak bliska nam jest postać Kromera. Jeśli nie, to spieszę poinformować, że po wojnie przybyła tu z Wileńszczyzny Mama Mirka Helena Konopielko z synami a w późnych latach 50 ubiegłego wieku dobił do nich po 12 latach katorgi na Sybirze- Jan. Chłopcy wyfrunęli z tego nowego gniazda rodzinnego a Rodzice spędzili tam swoje chyba najszczęśliwsze lata a potem przenieśli się na przepiękny miejscowy cmentarz. Od dziś będąc tam wspomnę Marcina Kromera i miasto o którym dzisiejsza opowieść- perełkę wśród innych w Polsce – Biecz.

Nastał już wtedy renesans. Dlatego zgodnie z modą tego okresu wieża została zwieńczona kopułą a zewnętrzne jej ściany zostały wyłożone sgraffitem w geometryczne wzory, górę wieńcząc zdobną attyką . Potem ubrano ja w barokowy hełm , który spłonął w pożarze miasta w 1903 r. , potem pokryto go gontami, by w 1998 roku  najprawdziwszą blachą miedzianą.  

 W takiej formie ratusz przetrwał do XX wieku, kiedy to na jego miejscu wzniesiono nowy budynek zostawiając jedynie część zachodnią z wieżą. W 1964 – 1967 roku dokonano konserwacji wieży i w znacznej części odtworzono dekorację sgraffitową imitującą boniowanie ( czyli symulującą budowę z bloków kamiennych)

Na wieży od zachodniej strony wmurowano herb Marcina Kromera oraz Ligęzów a także tablicę poświęconą 100 rocznicy urodzin Adama  Mickiewicza. Na ścianie wschodniej znajduje się unikatowa jak podaje wikipedia tarcza zegara z XVI wieku . Był to wówczas jedyny publiczny zegar w Bieczu.

Teraz rozumiem dlaczego obecna wieża tak wygląda. Jak już wspomniałam jest przecudnie bajkowa .

Od początku wieża była symbolem potęgi miasta i stamtąd rozlegał się hejnał . Dźwięk trąbki sygnalizował otwieranie i zamykanie bram oraz wiele innych informacji, których nie wymieniono w źródłach, albo nie czytałam zbyt dokładnie, bo taki jest ich gąszcz, że moja fruwająca a nie pedantyczna natura tego nie zdołała unieść J . Można sobie tylko dośpiewać. W 2005 roku hejnał wrócił na dawne swoje miejsce . W samo południe możemy tam przybyć , posłuchać i pomarzyć o dawnych czasach, o jakich na pewno śni ta perełka, mój Biecz….

W najniższej piwnicy znajduje się loch zwany turmą, do którego wtrącano skazańców. Na jej ścianach ponoć zachowały się różne napisy i kalendarze wyryte przez skazańców. Powyżej znajdowała się cela, gdzie dziś można oglądać kopie średniowiecznych narzędzi tortur.

Wychodząc stamtąd poszukajmy ozdobnych ceglanych płytek ( na razie nie wiem gdzie one są ) . Na pewno ktoś z naszej grupy znajdzie. Tak uwieczniono odkryte w 1958 roku w czasie prac archeologicznych fundamenty pradawnego ratusza.

 

Niestety mieliśmy zbyt mało czasu na detaliczne zwiedzanie. Ale dopóki żyjemy, wszystko przed nami. Pojedźmy tam razem, Kochani, zapraszam….a kończąc opowieść ratuszowo- wieżową szykuję dla siebie i dla Was niespodziankę.

Wrócimy do  wnętrza wieży, a tam odkryjemy drewniane schody. Wdrapiemy się na górę, pomimo niewielkiej zadyszki ( ale w naszym wieku brak zadyszki może świadczyć, że już jesteśmy duchami) . I oto otworzy się przed nami  platforma widokowa.

Widok z niej zapiera dech, tak  piękna jest panorama Beskidu Niskiego z przytulonym Pogórzem Karpackim okolonym Ropą, rzeką o chyba najbardziej dziwnej wielomównej nazwie która wyrzeźbiła sobie leniwą dolinę…ten widok, to tylko opis z książek i netu, przepisany stamtąd prosto w moje oczy. Bo tak mam, gdy ktoś opowiada albo czytam, wyświetla mi się film w głowie. I zapamiętuję ten film i Wam opowiadam . Musimy tam być, na pewno jest tak jak widzę wyobraźnią, uwierzcie. A niedługo zakwitną jabłonie i będzie jak wtedy, gdy po raz pierwszy i jak na razie jedyny, sam Pan Bóg z dumą pokazał nam swoje dzieło….

Kochani, nie mówcie, że już macie dosyć, błagam. Wiem, że teraz czasy pisma obrazkowego, ale jestem staroświecka i lubię literki. No, cóż, tak mam i już. Więc jeśli ktoś ziewa mocno i ma wtórny do zmęczenia oczopląs, niech idzie do łóżeczka albo na fotelik przed reklamy w  TV. Ale kto ze mną wytrwa, to zapraszam jeszcze krótko do miejsc w których byliśmy , ale wracać tam stale chcemy. Tak nam tęskno za Bieczem….Miejsca te wpiszę pod zdjęciami, zgoda? Nie słyszę protestów , więc tak uczynię. J. Tak myślałam wczoraj, ale dzisiaj mi przyszło, że jednak to będzie w kolejnym wpisie, bo ten za długi…

A na zakończenie ponawiam apel, jeśli nie przekonałam. Pojedźmy kiedyś do miejsca, które darował nam Stwórca …do jednego z najpiękniejszych Polskich miasteczek, do polskiego Carcassonne, po prostu do Biecza….

A potem śnijmy sen jak my wtedy  gdy ułożeni w świeżej wonnej pościeli długo słyszeliśmy echa  dawnego jakże bujnego tam życia i przewijał się przed naszymi oczami film udziergany z historii i codzienności , zapachu  wiatru od gór i światła księżyca który wszystko widział i zapamiętał …jako ja śnię teraz….

 

P4290392.JPG

 

 

P4280292.JPG

Ratusz i jego wieża z dziwną bajkową elewacją, o których tyle napisałam…

 

 

 

 

P4280298.JPG

Na balkonie hoteliku w Bieczu. Grania śni na jawie zapatrzona w szeroki, cudny pejzaż….

Uniejów jak mages.

SAM_6233.JPG

 

SAM_6232.JPG

 

SAM_6231.JPG

 

SAM_6234.JPG

Anielskie welony mgielne nad Wartą…..wiatr nie dał się sfotografować…zresztą anieli też nie 🙂

 

 

 

Uniejów jak magnes.

Nadal jestem zakochana w Uniejowie.

Minęły już 3 lata od czasu, kiedy to namiętnie opisywałam w tym blogu ( wyodrębniając nawet osobny rozdział zatytułowany Uniejów),  niedawno poznane miasteczko nad wielką Wartą, moją rzeką rodzinną.

Wszak Gorzów, gdzie przyszłam na świat nad tą samą Wartą leży.

Jak widać ta rzeka trwale wbudowała się we mnie, w moją pamięć, serce  a może nawet w jakiś gen. Nie wiem, muszę zapytać wnuki, czy  słowo Warta budzi w nich ciepło podobne do mojego.

Albo nie zapytam, tylko przyjmę jako pewnik.

Po prostu Wartę mamy w genach i już.

Od czasów odkrycia Uniejowa, przyciąga on nas jak magnes.

Wędrujemy tu co 3 miesiące, by wymoczyć kości we wspaniałej wodzie termalnej ale przede wszystkim odwiedzić  miasteczko.

Tu jest nam bliżej niż do Gorzowa więc mam moje miasto jakby w pigułce.

       Od kilku dni anieli w niebie się tłuką , wicher robią wielki, pierzem ze skrzydeł sypią po niebie, swoje welony mgliste rozrzucają poranne i nawet złośliwie zakryły księżyc, gdy był najbliżej ziemi, a ja bezsilnie i bezskutecznie wytrzeszczałam oczy.

Oj coś czuję, że się naraziłam jakiejś anielej frakcji, bo śmiałam skrytykować nowe oblicze śp. Lecha Kaczyńskiego na głazie ustawionym pod Pałacem Prezydenckim. Na Boga, powiedziałam widząc kolejną maszkarę , na Boga, powiedziałam, chyba  w tym kraju, w naszej pięknej Polsce rzeźbiarzy dobrych gdzieś pozamykali. Czy ki licho.

I mam za swoje. Burzę w niebiesiech wywołałam, i stąd bitwy aniołów oraz pogoda pod psem.

      Ale to nic, idę wzdłuż wałów przeciwpowodziowych, a właściwie brnę z trudem bo wiatr zbija z nóg, idę i wypatruję …czegóż ach czegóż….

Właściwie na tym powinnam zakończyć, bo i tak wiecie czego wypatruję. Ale jednak rozwinę.

Otóż wypatruję tego, że jest jak zwykle.

Że  Warta szeroka i płynie  rączo, kładka nad nią wisi i zaprasza a miasteczko sobie drzemie  u boku rzeki , spokojne czuwaniem bardzo starego zamku , zadowolone z siebie, z ryneczku ukwieconego, czyściutkiego, ławeczek kolorowych i ludzi przemykających na  wietrze…..

 

SAM_6244.JPG

 

SAM_6245.JPG

 

SAM_6246.JPG

 

SAM_6249.JPG

 Na zdjęciach nie widać zamku, ale jak kto zechce, zapraszam do wpisów zatytułowanych Uniejów…..

„ Piękna nasza Polska cała…”Maleńki Siedlątków.

Siedlątków.jpg

Siedlątków. Zdjęcie z netu

 

 

„ Piękna nasza Polska cała…”Maleńki  Siedlątków.

W tym blogu  wyodrębniłam Kazimierz, Ciechocinek, Uniejów, Michałowice a o innych miejscowościach piszę w rozdziale  „ Jest takie miejsce”. Ale teraz  odwiedziła mnie myśl,  że powinnam wszystko zamknąć w rozdziale „ Piękna nasza Polska cała…”.  Nic straconego, bo mogę zacząć od Siedlątkowa.

     Jednak warto długo żyć, powtarzam się, żyć warto, bo zawsze coś nowego na tym świecie się pokaże.

Może wstyd się przyznać, ale do tej pory nic nie wiedziałam o pewnym maleńkim zakątku Polski w łódzkiem, nieomal ukrytym przed ludzkim okiem, nic nie wiedziałam o istnieniu Siedlątkowa.

W czasie tegorocznych świąt Wielkiej Nocy dane nam było wreszcie odkryć to niezwykłe miejsce, mileńkie i przytulne jak sama nazwa , maleńkie jak krągła łódeczka przycumowana do Jeziorska, wielkiego zbiornika na Warcie  

A zaczęło się pomysłem, by  Wielkanoc spędzić w stosunkowo niedalekim Uniejowie. Poza unikiem od przygotowań kulinarnych była też  okazja wymoczenia  obolałych kości w wodach termalnych cieplejszych niż najcieplejsze egotyczne morza i bardziej niż one nasyconych minerałami poprawiającymi nie tylko nastrój, ale też wygląd skóry i  zadawalającymi kosteczki, więzadła i mięśnie. Od pomysłu była krótka droga do realizacji.

Wkrótce zameldowaliśmy się w uroczych uniejowskich Lawendowych Termach. Gdy przyszedł dzień, kiedy są tradycyjnie święcone potrawy poczuliśmy się nieswojo, bo jednak święta w domu  są jakieś bliższe i kameralne.

Ale wtedy niespodziewanie do ośrodka gdzie byliśmy zakwaterowani, przybył pulchny, uśmiechnięty ksiądz by poświęcić koszyczki , ba nie tylko koszyczki, ale poukładane na okrągłym wielkim stole Wielkanocne wiktuały przygotowane przez niezastąpione Panie z kuchni. Piętrzyły się więc na nim pęta wonnych kiełbas i mięs wszelakich, przetykane pojemnikami z pisankami, upieczonymi na tę okazję ciastowymi barankami a także czekoladowymi wyrobami okolicznościowymi. Całość była okazała , bardzo kolorowa,  smakowita już na pierwszy rzut oka i pachnąca na pierwszy niuch nosa i jako wielka wielkanocna piramida sięgała sufitu.

Ksiądz , jak już wspomniałam , był promienny, prawdziwy pasterz owieczek i nazywał się  Grzegorz Czaja.

Że jest  prawdziwym gospodarzem, księdzem nowoczesnym, „mieszkającym” w Internecie, dyplomatą i biznesmenem dowiedziałam się chwilę później. Na razie było świątecznie, nastrojowo i po domowemu.
Gdy nasze koszyczki już nabrały świętości, nastrój się zrobił  jeszcze bardziej familijny, goście sypali moniaki do koszyczka parafialnego i szeleścili papierowymi, wówczas ksiądz zaczął opowiadać z żarem.  O czym? Oczywiście o swojej parafii, w której jest szaleńczo zakochany. Że jest niedaleko, że najmniejsza w Polsce i że nazywa się Siedlątków.

Wchłaniałam każde słowo przemiłego Dobrodzieja a milutką nazwą parafii zupełnie mnie zniewolił.

To fajne uczucie, gdy człek u siebie rozpoznaje taki stan znany z młodości , ostatnio  jakby zupełnie umarły- i nagle zmartwychwstały jako ten Najwyższy- stan wielkiego zainteresowania i zachwycenia.

Gdy dowiedziałam się ponadto, jak jest położony kościółek w Siedlątkowie  i że jest w nim obraz  na którym Dzieciątko ciekawie, bo wieloznacznie ,  dotyka maleńką dłonią podbródka swojej Matki. Że przybyłe tu bezpłodne kobiety w krótkim czasie po modłach przed obrazem uzyskują radość macierzyństwa a potem z pociechami przybywają by je tu ochrzcić i są stałymi pielgrzymami na ten skrawek ziemi . Ludziska się zjeżdżają  nawet z dalekiego świata …gdy o tym wszystkim usłyszałam, od razu wiedziałam, że musimy tam dotrzeć. Wszelako nie powodu bezpłodności broń Boże, ale ze zwykłej obudzonej nagle ciekawości świata…

Okazja była niesłychana, bo powoziła wnuczka, więc pełen luz, pogawędki z drugą dobrze już wyrośniętą ,  pełen relaks i oglądanie krajobrazu. Tak lubię.

Trochę kluczyliśmy, ale w końcu się udało i ujrzeliśmy niewielki kościółek położony na zaklęśniętym  cypelku wpuklającym się w wody wielkiego zbiornika zbudowanego na Warcie zwanego Jeziorsko. Niewielka ta ziemna niby patelenka z kościółkiem jest otoczona  wysokim, bo ponoć 7 metrowym murem. Zabezpiecza on to miejsce przed wpływaniem wody  Warty,   gdyż znajduje się ono 2 metry poniżej poziomu wody zbiornika.

Niezwykłe było wspinanie się po schodach na koronę  muru, podziwianie szeeeeerokiej tu Warty, którą uwielbiam od urodzenia. Boć przecież  mój Gorzów nad Wartą leży. Więc każda okazja, by zobaczyć tę rzekę przybliża mnie do mojego gniazda budzi uczucia ciepłe, tkliwe i pierwotnie serdeczne.

    Tak więc wdrapawszy się na koronę muru, słuchając szmeru rzeki oblizującej z pomlaskiwaniem betonowe nabrzeże i wertując przewodnik rozmyślałam o dawnych czasach.    Wielka woda przede mną niechętnie opowiadała o dawnych czasach, zresztą przepłynęło jej tak wiele, że i pamięć utraciła. Może tylko  nocą dochodzi spod jej powierzchni szczęk zbroi, czy jakieś głosy czy wreszcie dzwony zatopionych innych kościołów. Jeszcze całkiem niedawno, bo pół wieku temu był tu rozległy ląd usiany domeczkami  i płynęła  maleńka rzeczka Michna wpadająca do Warty. Wówczas to poszukiwacze odległych czasów odnaleźli w tym dawnym , nieistniejącym już Siedlątkowie  ślady XIV wiecznego drewnianego grodu który był   siedzibą rycerską. Rozpoznano ją na podstawie znalezionego hełmu i zbroi wykonanej przez krakowskiego płatnerza. Dzisiaj miejsce to jest dostępne tylko rybom, zakryte przed ludzkim wzrokiem odpoczywa na dnia zalewu. …znaleziska są pewnie w jakimś muzeum ( nie zapamiętałam w jakim) i tylko zdjęcia umieszczone przy ogrodzeniu istniejącego nadal a właśnie odwiedzanego kościółka świadczą o tym o czym napisałam….

Maciupki teraz Siedlątków został opisany  już w 1372 roku a od XV do XVII wieku nawet posiadał prawa miejskie. Parafia jest najmniejsza w Polsce ale posiada  swój własny  fejsbukowy adres :). Należą do niej też sąsiednie mikroskopijne Nerki i takaż sama Księża Wólka . W sumie parafię tworzy 180 osób zamieszkałych w  ok. 30 domkach. Położona jest w woj. łódzkim, w powiecie poddębickim i została nieomal wtopiona w zbiornik na Warcie zwany Jeziorsko.

Wspominając zatopione wioseczki na dnie Jeziora Żywieckiego , wyobrażaliśmy sobie ile wysiłku i starań musiał włożyć proboszcz odwiedzanej teraz  parafii, by tak zmienić projekty zbiornika, którego budowę rozpoczęto w 1986 roku, by ocalić ten  kościółek.

Był to opisany powyżej a spotkany w Lawendowych Termach w czasie święcenia potraw  ks. Grzegorz Czaja, od lat 90 ubiegłego wieku proboszcz tej parafii. Nie tylko wpłynął na zmianę projektu zbiornika Jeziorsko, ale też pozyskał sponsorów, którzy wyłożyli fundusze na remont i renowację kościoła z jego zabytkami i plebanię.

Tak więc  teraz mogliśmy obejrzeć ten unikatowy obiekt we wczesnowiosennej jeszcze bezlistnej krasie, co ułatwiało ogląd kościółka i podkreślało jego niezwykłe położenie.

Kościółek ten, pod wezwaniem św. Marka Ewangelisty, położony jest ok. 50 m od korony wału zaporowego i falochronu ,  został  wzniesiony w 1683 roku z kamienia polnego i cegły, na miejscu wcześniejszego, XV wiecznego drewnianego, ufundowanego przez właścicieli Sielątkowa, rodzinę Ubyszków.

Wdrapawszy się na koronę wałomuru , obejrzawszy Wielką wodę zbiornika, stoimy sobie i patrzymy w dół, gdzie kościółek , czekając aż  opuszczą go wierni, bo właśnie msza się rozlega głośnikowo, pieśni wirują w niecce cypelka, wznoszą się wzdłuż murów coraz wyżej i wyżej, obejmują nas swoją Wielkanocną urodą….

I wreszcie już można, jeszcze zbieganie po wałowych schodach i wchodzimy. Maleńkie wnętrze, klimatyczne, jeszcze ludzkie poświąteczne zapachy i kadzidlane rozlane. Strzępki modłów, które jeszcze nie zdążyły wyfrunąć i w pięknej ciszy tylko my. Oglądamy prostokątne prezbiterium ze sklepieniem kolebkowo-krzyżowym  skromnie udekorowane stiukami. Jak piszą w przewodniku- nawy posiadają sklepienie kolebkowe z lunetami, cokolwiek by  miały znaczyć te lunety…

W ołtarzu głównym  kopia obrazu czczonej tu Matki Boskiej Siedlątkowskiej, namalowana w 1958 roku, gdyż XVII wieczny renesansowy oryginał spłonął w 1957 roku. W bocznym ołtarzu zachowane  XVII wieczne malowane sceny z życia św. Izydora- patrona rolników.  I fajna rzeźba św. Nepomucena. Innych wymienianych w przewodniku zabytków nie zdążyliśmy obejrzeć a są to: trzy krzyże procesyjne z XVIII wieku, rokokowa monstrancja z XVIII wieku, kielich z XVII wieku oraz ornaty z przełomy XVIII i XIX wieku.

Ponoć w podziemiach kościoła, których niestety nie zwiedzaliśmy, pochowano ciało właściciela tych ziem,  powstańca z 1863 roku- Adama Bolesława Jabłkowskiego h. Wczele,  który zginął 9 lutego 1863 w walce z kozakami .W kruchcie kościoła wmurowano tablicę mu poświęconą. .

Moi posiadywali  na dole, a ja się wdrapałam po bardzo stromych schodkach na chór. I z nagle wzbudzoną czułością dotykałam oparcia ławy drewnianej, lśniącej od rąk wiernych. Mam ją na zdjęciu i zapamiętanie ciepła tego starego drewna w dłoni…ileż pokoleń tu było, dotykało…i wyszedł do nas ksiądz uśmiechnięty i powiedział, że właśnie ochrzcił kolejne dziecko, poczęte za wstawiennictwem Matki Boskiej Siedlątkowskiej , dziecko szczęśliwych teraz rodziców którzy przybyli  zza granicy a przedtem byli tu zdesperowani nieszczęśliwi. I stał  się cud. Cud macierzyństwa…..

Chciałabym  wrócić w to miejsce,  gdy kościółek otulony zielenią lata czy złotem jesieni  drzemie spokojnie bo czuwają mury , słucha o czym szemrze spiętrzona ponad jego głową Warta.

I obejrzeć pragnę to miejsce magiczne w pięknej Polsce,  maleńki Siedlątków o milutkiej  nazwie , zajrzeć do wnętrza kościoła, zobaczyć zabytki a  ks. Proboszczowi powiedzieć – Bóg zapłać…. 

 

SAM_3737.JPG

Po lewej wał i mur zaporowy. Widok z korony..

 

SAM_3736.JPG

 

SAM_3734.JPG

 

SAM_3742.JPG

Najstarsze wnuczki na koronie muru i Zbiornik Jeziorsko a w nim wody mojej ukochanej Warty

SAM_3743.JPG

Tu ponoć mieszkają brzegówki, których niestety nie widzieliśmy…widok z muru…

SAM_3772.JPG

Wejście na teren przykościelny…

SAM_3778.JPG

przy bramie-dzwonnicy gablota ze zdjęciami wykopalisk z terenów teraz zatopionych. Zdjęcia tych znalezisk poniżej…

SAM_3780.JPG

 

SAM_3779.JPG

 

SAM_3769.JPG

Św. Hubert  stoi sobie na głównym ołtarzu…

SAM_3754.JPG

Maleńkie wnętrze kościółka. Widok z chórku . Rogi na ścianach nawiązują do św. Huberta, jakoś związanego z tą ziemią.

SAM_3757.JPG

ławka- klęcznik na chórku jakby nadpalona, lśniąca lakierem i wypolerowana cudzymi dłońmi. Z czułością głaskałam to stare drewno  ….

SAM_3752.JPG

Matka Boska Siedlątkowska..

SAM_3784.JPG

 Proboszcz najmniejszej parafii w Polsce, Bóg zapłać ks. Grzegorzu i do zobaczenia….