W Wieńcu Zdroju…

SAM_9421.JPG

Wieniec Zdrój, Sanatorium Zacisze, ponoć przeznaczone do wyburzenia

 

SAM_9402.JPG

Wieczorne Sanatorium Zacisze

 

SAM_9532.JPG

Park i nowy, jeszcze nieczynny  obiekt

 

SAM_9415.JPG

Pawilon zabiegowy  w kompleksie z sanatorium Tęcza

 

SAM_9447.JPG

Szlak w wienieckim lesie

 

 

Po wstępnym rozejrzeniu się i po zachwytach sosnowych zakwaterowaliśmy się zgodnie z rezerwacją w Sanatorium o dziwnej w tej kujawskiej okolicy nazwie Hel. Od razu przyszło skojarzenie z tym prawdziwym Helem, wąskim pasemkiem lądu pomiędzy zatoką Gdańską a Bałtykiem, z szumem morza, zatopionym miastem na końcu półwyspu a także fokami karmionymi o 14 czy 15 na oczach ludzi przez fajnych młodych pracowników Gdańskiego Uniwersytetu. Każda foka ma tam swoją tabliczkę, tzw. target. Gdy pracownik pokazuje odpowiednią, tylko ta jednak foka podpływa, dotyka nosem do swojej tylko swojej tabliczki, którą doskonale jak widać rozpoznaje i w nagrodę dostaje rybę.

   Ale ja jak zwykle popłynęłam dygresją. Więc wracam. No cóż, jak Hel to Hel. Ten prawdziwy. Ale ten wieniecki okazał się miły, z własnym klimatem. Jest niewielki, pokoik był całkiem całkiem  z dużymi  oknami wyprowadzającymi wzrok prosto na  sosny. Jakżeby inaczej?

     Wieniec Zdrój to ociupeńka miejscowość uzdrowiskowa położona wyraźnie  wyżej niż okoliczny Włocławek rozłożona na wydmach porośniętych lasami sosnowymi, muszę się powtarzać, bo to ważne,  przetkanymi nagimi o tej porze roku drzewami liściastymi , obejmowanymi za nogi przez rozłożyste jałowce. Na pniach drzew zaznaczono szlaki turystyczne, drogi rowerowe a także śmiesznie wyglądające  pieczątki z grzybami. Podobno lasy te rodzą obficie grzybowo i w sezonie ludzie zbierają tu mnóstwo różnej maści kapeluszowatych . Okna  sanatoryjnych obwieszone sznurkami z nanizanymi grzybami przybierają smak i zapach prawdziwego letniska. My na razie oglądaliśmy wytyczone drogi z pieczęcią grzybową na pniach , węszyliśmy zapachy zbutwiałych liści zmieszane z wonią wszechobecnej żywicy.

    W centrum  znajduje się  nieco wyżej położony niewielki park z młodymi nasadzeniami różanymi, magnoliowymi etc. Wszystkie roślinki miały jeszcze plakietki z nazwami. Oj, musi być tu cudnie, jak to wszystko zakwitnie. Teraz sobie to wszystko smacznie spało, tylko wielkie sosny sięgające nieba tam rosły , w pewnych odległościach jedna od drugiej tworząc z koron przepiękną podniebną sieć. Tak smak parku był niepowtarzalny, nie mówiąc o tym , że jak się okazało, jedynie tam miał zasięg mój telefon komórkowy, gdyż sieć T- mobile była poza tym nieosiągalna. Działał na szczęście Mirkowy Plus i ponoć jeszcze Play. Tak więc ów park stał się nam jedynym oknem na świat. Może to i dobrze, że należało wyleźć z domu i dam się udać by złapać zasięg. W ten sposób filtrowała się część informacji ze świata, które mogły zaburzyć wypoczynek , oszczędzając ludziom czasem niepotrzebnych emocji codziennego dnia toczącego się gdzieś daleko.

     Na obrzeżach parku znaleźliśmy tylko 4 sanatoria. Był tam pudłowaty czteropiętrowy , pokomunistyczny  Hutnik , położony najdalej, po drugiej stronie parku rozsiadła się niezła w kształcie architektonicznym  willa Zacisze. Jak się dowiedziałam,  ponoć ma zostać wyburzona. No cóż, czasem remont jest droższy niż wyburzenie i postawienie nowego obiektu. Nie wiem jak to będzie wyglądało, i pewnie niedługo moje zdjęcie będzie miało wartość historyczną . Za Zaciszem w głębi  był ukryty nasz Hel o którym już wspominałam. Nieopodal posadowiono nowiutki pawilon zabiegowy nieomal opierający się o ścianę lasu połączony ze starym, też odrestaurowanym w którym teraz  mieści się sanatorium Tęcza. Z zewnątrz Tęcza wygląda ładnie, ale ktoś mi powiedział, że niestety są tam pokoje bez łazienek. To piszę ze względu na informacyjny cel, jeśli ktokolwiek chciałby się tam wybrać, niech wie.

     Z każdego miejsca parku widoczny był nowy wielgaśny, chociaż 4 piętrowy obiekt, niestety nieco komunistyczny ale na szczęście balkoniasty w kształcie litery U, zwróconej brzuchem do przebiegającej  za prywatnymi domami szosy do właściwego Wieńca. Mirek obliczył krokami, że jedno ramię U ma długość ok. 120 m. Trwają tam jeszcze prace wykończeniowe, ponoć w maju ma nastąpić otwarcie. Jak głosi fama i ulotka będzie tam miejsce dla 900 kuracjuszy- 70 miejsc dla niepełnosprawnych, reszta to komercja no i NFZ. Jest tam basen i różne instalacje SPA- w tym fryzjer z kosmetyczką itd.

Dla nas jedynym plusem może być widok z najwyższych pięter, uwielbiamy takie no i oczywiście sąsiedztwo lasów.

Ten kolos budzi obawy, czy aby na pewno znajdzie się tylu chętnych by go zaludnić, ale pewnie nowy właściciel  całego uzdrowiska to sobie wyobraża. Nasz Hel ma być podobno zamknięty i remontowany, a willa Zacisze w ogóle zburzona. Pożyjemy, zobaczymy. Mirek zapowiada, że jeszcze odwiedzimy to miejsce. Tego nie wiem, ileż to razy tak planowaliśmy, a potem się okazywało, że stale nie przychodził ten czas.

Ale na razie Wieniec Zdrój na stałe zagościł w naszych sercach i żyje we wspomnieniach. I to dobre….

W marcowym Wieńcu Zdroju.

SAM_9431.JPG

Nieomal w sercu Wieńca Zdroju

 

SAM_9437.JPG

Wszędzie o krok od sanatorium i zabiegowni lasy

 

SAM_9419.JPG

jeszcze bezkwiatowy, bo marcowy parczek w centrum, sosny wszędzie, w tle nowy, jeszcze nie oddany do użytku obiekt

 

SAM_9405.JPG

I słońce maluje sosny

 

 

 

Ta opowieść czekała cierpliwie, aż się nieco przeterminowała. Bo działo się to w marcu, a teraz już kwiecień. Najpierw wtłoczyła się na strony tego blogu Japonia, nabrzmiewając bez końca nieomal ożywającymi w miarę pisania wspomnieniami, potem Jackowe wirtualne spotkania. Ale cierpliwość popłaca. Właściwie nic to z płaceniem nie ma wspólnego, ale takie powiedzenie przyszło mi do głowy, gdy sięgnęłam po nieco już zapomniany Wieniec. I od razu wrócił, maleńki , ciepły, urokliwy…..a zaczęło się tak:

Któregoś pewnie jesiennego dnia nasza bardzo bliska Basieńka, od urodzenia włocławianka wspomniała o niedalekim uzdrowisku z niezwykłymi solankami, pięknie położonym pomiędzy starymi sosnami i teraz rozbudowywanym z iście europejskim rozmachem. Nazwy nie podała, ale pobudziła moją ciekawość. A głównie te wielkie lasy pobudziły. Bo tęsknimy za naszym nadbużańskim miejscem, ale domek tam lodowaty i o tej porze roku zamieszkanie niemożliwe. Tak więc były w nas sosny i tęsknota .

I właściwie nazajutrz , gdy nasza mazowiecka melancholia z  oknem i dzień wczesnomarcowy zajrzałam do netu. Wujowi google zadałam pytanie: uzdrowisko Włocławek. I cóż się ukazało moim zdumionym oczom. Wuj od razu pokazał na  Wieniec Zdrój.

A dlaczego się zdumiałam i w dodatku od razu zabiło mi serce? Otóż przez ponad dwadzieścia lat pracy w CZD wypisywałam skierowania do sanatorium moim małym pacjentom. Mieliśmy jakby przydzieloną miejscowość , którą należało wpisać. Był to Wieniec Zdrój. Jakoś nie miałam okazji by sprawdzić gdzie dokładnie leży ani też zapytać rodziców jak tam jest.

I teraz okazja przyszła do mnie sama via Basieńka.

Gdy przeczytałam Wieniec Zdrój , od razu jakby wróciły klimaty pracy o której już zupełnie zapomniałam. I moje dzieci i ich rodzice- jak wielu pamiętam. Niektórzy jeszcze teraz się odzywają , mam już „ poradniane wnuczęta”, dzwonią, maile piszą oczywiście z prośbą o jakąś poradę. I jest wtedy miło.

Wracam więc do Wieńca- ładna nazwa, dźwięczna, chociaż Mirek miał wątpliwości czy ładna. Miał jakieś inne skojarzenia. Od razu uspokoiłam, że nie ma związku z tym ostatecznym, przyjął to i szybko zapomniał o poprzednim myśleniu.

Jak zwykle w takich sytuacjach gdy rodzi się chęć wyjazdu w określone miejsce, siadłam do komputera i wyszukałam oferty pobytu, net wyznaczył trasę, napisałam, odpowiedziano, że mają miejsce, potwierdziłam i po pewnym czasie wystartowaliśmy. Trochę na przekór temu, co się działo w domu- wnuki chorowały, pomagać należało, a my do sanatorium.

Córka wprawdzie sugerowała, że jakoś da radę, ale pojechaliśmy z niepokojem.

Wybraliśmy trasę dłuższą, bo 215 km od Warszawy, ale dwoma autostradami. Najpierw A2, która okazała się pomimo niedzieli pełna tirów najczęściej z plakietką Rus, gnających do Niemiec , na szczęście po odbiciu w Strykowie na A1, byliśmy nieomal sami na tej trasie. Pomni poprzedniej jesiennej jazdy z Jastarni , zatrzymaliśmy się jeszcze przy A2 na kawkę, małe co nieco i oczywiście siusianie. I dobrze się stało, bo od tamtej pory nic się nie zmieniło. Nadal na dużym, bliższym Łodzi  odcinku A1 nie ma możliwości pokuszania. Są przygotowane parkingi, niektóre już nawet czynne, ale bez jedzonka.

Tak więc nasyceni, odświeżeni pognaliśmy dalej. Niebawem pokazała się informacja, że już będzie węzeł Włocławek Zachód . Tam zjechaliśmy na krajową , ruch samochodowy był już większy, ale podróż była krótka, po niewielkim zawirowaniu na przedmieściach Włocławka i zasięgnięciu języka u miłego pana oczekującego na przystanku autobusowym zawinęliśmy na trasę do Wieńca. Po chwili otworzyły się przed nami wielkie lasy, zanurzyliśmy się z rozkoszą. I nawet widok szpitala z zagęszczeniem parkujących samochodów nie popsuł nastroju. My mknęliśmy w kierunku Wieńca Zdroju. Wiedziałam, że trzeba pilnie uważać gdzie skręcić , bo jest tak mały , że można przegapić. Ale nie przegapiliśmy. Dostojnie wjechaliśmy na uliczki naszego uzdrowiska.

Dookoła wielkie ale przyjazne pnie sosnowe z koronami sięgającymi nieba, całość położona jakby wyżej, na niewysokiej płaskiej rozległej wydmie, a powietrze kryształ.  W centrum znajduje się ogrodzony park a właściwie parczek z licznymi nasadzeniami róż i innych krzewów, o tej porze roku jeszcze uśpionych. Wszędzie mieszkają sosny, także w tym parku. Zauważyłam też świeże nasadzenia świerkowe. Nie wiem co planują właściciele uzdrowiska, jaką zmianę , bo gdy umrą wiekowe sosny, wyrosną świerki i wtedy żal będzie. Ale co tam, po nas choćby potop…..Dookolne lasy przetykane  drzewami liściastymi teraz jeszcze bezlistnymi były przejrzyste, świetliste. Jedynie wielkie jałowce ciemniały u  stóp leśnych strzelistych wielkoludów. Było cudnie, przecudnie…