My, dzieci z wczasów wagonowych ….

Wczasy wagonowe czasu PRL-u – wspomina Zofia Konopielko

W naszej najnowszej recenzowanej książce pt.:  ODPOCZYNEK W PANORAMICZNYM SPOJRZENIU HIGIENY PSYCHICZNEJ (red. Jerzy T. Marcinkowski, Paulina Rosińska, Zofia Konopielko), która w Wydawnictwie Uczelni Łazarskiego nabiera pod zaczarowaną ręką i umysłami redaktorów językowych i stylistycznych „dojrzałości”, zamieściłam poniższą opowieść. Jedna z recenzentek- Pani prof. Jadwiga Jośko- Ochojska zauważyła jej wartość nie tylko sentymentalną m.in. pisząc:

„Książka została napisała przez grono specjalistów zajmujących się higieną psychiczną, którzy z różnych punktów widzenia zaprezentowali ciekawe tematy dotyczące odpoczynku.
Sam pomysł takiego opracowania jest godny podziwu, gdyż na rynku wydawniczym niewiele jest książek na ten temat. Już historia odpoczynku wprowadza czytelnika w interesujące klimaty począwszy od starożytności po czasy współczesne.
Zaskakujący w tej części jest obszerny fragment tekstu opisujący wczasy wagonowe w okresie PRL-u. Autorka wspomina własne wczesne dzieciństwo na wymarzonych wtedy wczasach, rysując barwnie nie tylko emocje, ale również prezentując szczegóły wyposażenia wagonów i sposoby spędzania w nich czasu. Dla osób młodych będzie to ciekawa opowieść o życiu ich dziadków, a dla starszych – niezwykłe przeżycie  przypomnienie tamtych czasów”.Oto opowieści które snułam na przestrzeni ostatnich 10 lat i zamieszczałam w blogu http://zofiakonopielko.pl/?s=Wczasy+wagonowe. Są jak powracająca fala, nomen omen – morska 🙂 , bo wszak to tam wszystko się działo, ułożone raczej nie chronologicznie, czasem się powtarzają, ale tak je zachowuję, bo to zapiski emocji choć przy okazji obrazki tamtego czasu, którego już nie ma….

Jastarnio, gdzie się podziały nasze wczasy wagonowe?

To ja, Zosia, wtedy Łukaszewicz (ok. 1953 rok) – na stopniach wejścia do naszego wagonu…. pełnia lata … autor fotografii ojciec – Wacław Łukaszewicz

Gdzie parowozy z kłębami pary i sapaniem, z tamtych niezapomnianych lat połowy ubiegłego wieku ? Teraz eleganckie szynobusy przemierzają trasę Gdynia – Hel … czegoś żal…

I nadszedł rok 2014 – pobyt sylwestrowy w Jastarni. Odkrycie, że Wczasy Wagonowe jeszcze są – choć już została tylko znana mi jadalnia i recepcja – wagonów ani śladu …

Już kiedyś pisałam o moich wczasach wagonowych, ale nie mogę się powstrzymać od ponownego powrotu do tamtych czasów. Bo dzisiaj jestem na przystanku kolejowym na trasie wiodącej na Hel i gdy czytam jego nazwę – Jastarnia Wczasy – od razu pojawia się w sercu czułość pomieszana z radością i niewielką smutą, że jest inaczej niż drzewiej bywało…

Rozglądam się, wagonów nie ma, jednak za torami jest bardzo znajomy teren, jak kiedyś skromnie ogrodzony siatką z zamkniętą niestety bramą więc kontynuuję obserwacje z peronu kolejki. Z radością rozpoznaję przetrwałą z tamtych lat 50. ubiegłego wieku naszą jadalnię i przysadzistą recepcję. To właśnie z niej odbieraliśmy klucze, a potem gnaliśmy wzdłuż sznura wagonów by zidentyfikować ten nam przydzielony, jedyny… 

Bo lata 50. XX w. były przaśne, małowczasowe, bezcampingowe, co najwyżej brzydkonamiotowe.

A my, dzieci kolejarzy cieszyliśmy się tym, że cała rodzinka wybywała nad wakacyjne morze, piękne i szumne i w dodatku dostawała na te upojne wakacyjne dwa tygodnie cały wagon, tylko dla siebie. I wydawało się nam, że jesteśmy w dalekiej podróży… i niebawem nasz skład ruszy w siną dal…. Każdy wagon stał na własnych kołach i najprawdziwszych torach, był towarowy, taki do przewożenia koni czy krów, z metalowymi magicznymi kółkami przymocowanymi do wewnętrznych ścian. Uwielbiałam te kółka… Mieliśmy łóżka metalowe, zgrzebne koce i miskę oraz wiadro na sanitarne ablucje. Dopiero potem podłączono do każdego wagonu wodociąg i pojawiła się najprawdziwsza umywalka. Od tych lat wczesnodziecięcych, wagonowych pozostał mi miły charakterystyczny zapach, który niektórzy nazywali smrodkiem drewnianych wychodków obficie polewanych chlorowymi preparatami, z komponentą zapachu żywicy pobliskich sosen i morskiego słonego powietrzu. Ilekroć poczułam i nadal gdy poczuję podobny tamtemu zapach, teraz rzadko już spotykany, od razu wiem, że moje wczasy wagonowe tuż, tuż… oczywiście to tylko wyobraźnia ale uczucie to jest naprawdę bardzo, bardzo miłe… Nie ma już naszych wagonów ale zostają w pamięci tych, którym dawały radość tak niezwykłą w połowie ubiegłego wieku. I tak stojąc teraz na peronie w Jastarni Wczasy zadaję pytanie: Jastarnio, gdzie się podziały nasze wczasy wagonowe? Może wagony nie konserwowane rozsypały się w nicość, może komuś nie odpowiadał ich wygląd, bo wszak teraz jest to ośrodek wczasowy Instytutu Kolejnictwa. Nazwa brzmi dumnie, więc należało postawić domki drewniane dwuspadowe, brązem malowane a nasze wagony oddać na przemiał. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale się stało… Jeno dwa budynki o których wspomniałam na wstępie – jadalnia i recepcja – stoją jak kiedyś i pewnie śnią dawne czasy… I jeszcze się ostała stacja kolejowa z piękną nazwą Jastarnia Wczasy. Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy zmiana tej nazwy, ale kto wie… w końcu wszystko się zmienia i dobrze jest tak jak jest… Gdy teraz stoję na stacji Jastarnia Wczasy widzę tamten czas i już nie muszę wypatrywać moich wagonów, bo one są zapisane w moich oczach i głowie i wszystkich zmysłach… morze pachnie jak kiedyś i tak samo szumią wielkie sosny a gdzieś w dali miarowo uderzają fale o brzeg… niezmienne…

Takie były te wczasy wagonowe zachowane w mojej pamięci

To był czas niezwykły, magiczny. Gdy już poznałam smak wczasów wagonowych tęskniłam za nimi przez cały rok. Codziennie pytałam rodziców, kiedy wyjazd. I gdy wreszcie zbliżał się wraz z zapachami lata ten historyczny moment, wyłaziłam ze skóry ze szczęścia. Rodzice byli zapobiegliwi, więc wszystko przygotowywali przez kilka dni. Nie zapominali o ciepłej kołdrze dla swojej córeczki, gdyż lato w lipcu sprawiało niespodzianki. A to było przenikliwe zimno, a to lało przez całe urlopowe dwa tygodnie. Bywało, że przeciekały dachy wagonów, zalegała wilgoć i wszystko było w środku mokre. Tak więc poza ciuchami, a także garnuszkiem na zupę dla mojego Taty, który był na specjalnej poobozowej diecie, był jeszcze tobół z kołdrą. Bardzo go lubiłam, bo na twardej ławie pociągu, którym podróżowaliśmy Mama go rozwijała i smacznie spałam w mojej kołderce. Pierwsze wczasy wagonowe, które ujrzałam, były w Jastarni. Pociąg, który zmierzał na Hel, przemykał obok sznura wagonów, które stały na bocznicy. Zatrzymywał się nieopodal i do tej pory przystanek ten nosi nazwę – Jastarnia Wczasy – wagonowe. Właściwy Dworzec Kolejowy w Jastarni znajduje się kilka km dalej. Ktoś pisze w necie, że było tam spokojnie. Oczywiście było, za wyjątkiem tych chwil, kiedy obok przejeżdżał z impetem i gwizdem pociąg do i z Helu. Było to kilkanaście razy na dobę i wówczas drżały szyby w naszym mieszkalnym wagonie. Ale nam, kolejarzom to nie przeszkadzało, wszak to było wpisane w ten zawód…a nawet miłością było…

Moje najpiękniejsze wakacje. Podróż na wczasy wagonowe

Byłam tak mała, że nie wiedziałam co to wakacje, urlopy i wczasy. Miałam niewiele ponad 3 lata kiedy po raz pierwszy wybraliśmy się w wielką podróż. Przygotowania trwały dość długo, rodzice spakowali wielkie walizy i któregoś dnia opuściliśmy nasz dom i powędrowaliśmy na gorzowski dworzec. Dobrze, że był niedaleko, należało tylko przejść przez park i potem w dół ulicą Dworcową. Dworzec był wielki i zapełniony ludźmi. Nigdy przedtem tam nie byłam. Jedynym wielkim zgromadzeniem ludzi, które widziałam, to kościół. Ale tam ludzie siedzieli cicho, co najwyżej śpiewali i tak w ogóle nic ciekawego się tam nie działo. Tutaj wszyscy taszczyli jakieś bardzo ciekawe tajemnicze walizki, byli czerwoni z upału, mieli zdenerwowane oczy, ciągnęli za ręce swoje dzieci. Moi rodzice zachowywali się spokojnie i ten spokój mi się udzielał. Mogłam więc swobodnie i bez szarpania patrzeć sobie na wszystkich. Poszliśmy dostojnie na peron i tam było podobnie jak na dworcu, tylko trzeba było uważać, aby nie spaść na tory. Należało bezpiecznie odsunąć się od wysokiego brzegu przepaści peronu i spokojnie siedzieć na walizce. Zachwyciłam się dworcem i peronami. Od tej pory lubiłam takie miejsca. Wkrótce usłyszałam głośne sapanie i gwizd świdrujący uszy. I nagle w wielkich kłębach dymu wtoczyło się wielkie czarne, spocone i tłuste cielsko parowozu. Znałam bajkę Brzechwy pt Lokomotywa, więc byłam już uświadomiona i przygotowana do tej podróży. Ten wielki parowóz ciągnął co sił straszliwie dużo jednakowych wagonów. Ależ on musiał być silny i dzielny. Wagony były pękate i miały rzędy drzwi z oknami, które prowadziły bezpośrednio do przedziału. Każdy przedział miał swoje drzwi. Niesłychane. Zajęliśmy miejsca na ławce i wkrótce to co za oknem zaczęło gwałtownie uciekać. Siedziałam zauroczona i jak zwykle od razu poczułam się diabelnie głodna. Więc mama wyjęła kanapki i okazałego działkowego pomidora. Gdy nacisnęłam zębami gładki miąższ, trysnęła fontanna soku. I moja sukienka, z której byłam tak bardzo dumna- różowa w białe wzorki, wiązana na ramionach zamieniła się w pomidorową katastrofę. Nawet mama nie krzyczała, ale widziałam, że się zasmuciła. Niestety na wydobywanie nowej sukienki z wielkiej walizy, która już była wtłoczona na górną półkę, czasu nie było. Bo zanim się obejrzeliśmy był Krzyż – czyli nasza stacja przesiadkowa. Rodzice ponownie wytaszczyli walizy i mnie przy okazji. Po jakimś tam czasie nadjechał inny pociąg, do którego z wielkim trudem udało się nam wepchnąć. Niektórzy pasażerowie podawali bagaże a nawet dzieci przez okna. Był potworny wakacyjny tłok. Ale myśmy mieli bilety tzw. klasy I, i tam było nieco luźniej. Tato biegał wzdłuż przedziałów i w końcu gdzieś wypatrzył miejsce dla mamy i dla mnie. Sam zwykle stał na korytarzu. Gdy nadchodziła noc, rozpoczęłam się układać do snu. Oczywiście rozłożyłam się na kolanach mojej mamy i smacznie spałam. Gdy tylko rodzice mnie budzili bo była kolejna przesiadka, półprzytomna, ale dziarska kroczyłam z nimi, po czym układałam się i pytałam mamę- czy mogę zasnąć. Mama się zgadzała, więc ja dalej chrapałam. To zostało mi do dziś. Potrafię zasnąć w pół sekundy, spać dowolnie długo lub krótko, wybudzam się kiedy trzeba całkiem przytomna po czym mogę spać dalej, jeśli tylko można. Dzięki temu przetrwałam te lata, kiedy dyżurowałam w szpitalach zwykle dwa razy w tygodniu

Dziecięce nadmorskie zachwyty

Idę nadbałtycką plażą, piasek poskrzypuje piszcząc pod stopami, śnieżny jak prawie nigdzie na świecie, muszelki bieleją i jestem znowu małą dziewczynką, która przeżywa swoje pierwsze zachwyty. Wczasy wagonowe w Jastarni, rozpuszczone przez letników mewy stukające o świcie w dach by chlebek dostać, las „komarzasty” i wreszcie wydma przecudna z narastającym szumem. Szumem, który odnajduję teraz w wiatrem kołysanych koronach wielkich sosen mojej nadbużańskiej Puszczy Białej, niezapomnianym, zapachowym jedynym takim. I przyspieszony wydmowy bieg by zobaczyć to, co wiecznie żywe, dyszące jak wielkie leżące zwierzę, z falującym ciałem zamykającym horyzont. Dookolny krajobraz zapierający dech i smak soli na wargach. I po wydmowym biegu długie stanie w wielkim zachwycie. Takie dzieciństwo to skarb przechowywany w pamięci i sercu długo, mieszkający we mnie na stałe. I potem tuptanie brzegiem morza, stopy podmywane przez fale, zabierające piasek spod stóp. Cudne zjawisko ….Potem oglądanie tego, co morze wyrzuciło. W tamtych przaśnych latach 50.-60. ubiegłego wieku zachwycało wszystko- oglądane po raz pierwszy w życiu plastikowe butelki z rysunkami pomarańczy leżące na plaży czy kartony z dziwnymi zagranicznymi napisami i malunkiem krowy, jakieś deski skrzynkowe na których też wypatrywało się egzotycznych dla nas wtedy napisów z krajów, które były dla nas za żelazną kurtyną, a to my raczej byliśmy nią zamknięci….Tak, morze było dla nas oknem na świat, inny, niedostępny, fascynujący a wymienione śmieci jawiły się jak listy z tych dalekich krajów. Gdy już naoglądaliśmy się tych zamorskich dziwów, przychodziła pora na drobiażdżki plażowe- śnieżne, delikatnie rzeźbione muszelki, maleńkie bezbarwne galaretki z centrycznym nikłym rysunkiem malowanym na błękitno lub różowo to były ciała meduz, a wreszcie wyrzucone na brzeg krzaczaste, dziwne rośliny. O nich to rodzice mówili, że jod dostarczają, a nawet magazynują go w pięknych kształtnych pęcherzykach, które też zadziwiały. Takich roślinek nigdy przedtem ani potem nie widywałam….I teraz, gdy tak po prawie 70 latach sobie idę plażą wypatruję podobnie jak kiedyś. Plastikowe butelki czy puszki z zagranicznymi napisami już się nie walają na plaży, zresztą nie byłyby już taką atrakcją jak kiedyś, bo pełno ich na półkach naszych sklepów. A dzisiejsze pokolenie często nawet nie wie, że mleko daje krowa. Myślą, że od razu jest w kartonie.

Zostały tu tylko piękne muszelki i maleńkie otoczaki. Ożywiam się gdy nagle widzę drobną wysuszoną krzewinkę ze znajomymi bursztynowymi pęcherzykami, którą Mama kiedyś nazywała morszczynem mówiąc, że daje zbawienny dla człowieka jod. Jod unoszący się w morskim aeorozolu- powietrzu które należało głęboko wdychać. A już myślałam, że nigdzie jej, tej roślinki nie ma, bo czytałam, że zanieczyszczony Bałtyk ją uśmiercił. Ale jednak jest….

I wszystko jest jak kiedyś i tylko dziwne, że podbiec jakoś trudno i nogi szurają z większym trudem po piasku . Ale co tam…było pięknie i jest pięknie…

Urok wczasów wagonowych…

Wagony, upragnione ukochane wagony. Wagony w Jastarni, w tym pamiętnym 1951 r., kiedy tam byliśmy pierwszy raz stały na torach i własnych kołach. Miało to swój niepowtarzalny urok. Wczasy wagonowe w Mielnie, kiedy tam bywaliśmy w latach późniejszych już zdjęto z kół i stały na betonowych legarach, biedne z tego powodu w moich oczach bo jakby ułomne. Obok sznurów wagonów, od strony lasu pokazywał się niski obszerny przeszklony pawilon, a którym mieściła się recepcja, świetlica i stołówka. Wszystko to odnalazłam tam niedawno, trochę zaniedbane, ale ze śladami dawnego uroku. Po przyjeździe i otrzymaniu kluczy w recepcji, gorączkowo szukałam naszego wagonu. Porównywałam numery napisane na każdym niby domku, z numerem przypiętym do klucza. To była super zabawa, z dreszczykiem emocji nawet. Z daleka usiłowałam zgadywać, który to może być i gdy pasowało to z przyznanym numerem, cieszyłam się a jeśli nie, też nie było problemu- akceptowałam każdy wagon położony w dowolnym miejscu. Wagony były pomalowane na kolor zielony i miały urocze małe okienka. Uwielbiałam takie okienka i małe domki. Do wagonu wchodziło się po dość stromych drewnianych schodkach. Cudnie pachniały świeżym drewnem i jak wspominali Rodzice już pierwszego dnia pobytu z nich spadłam, na szczęście nie doznając urazu. Tego nie pamiętam, ale nie miałam lęku przed tymi schodkami, a mój podziw i zachwyt trwał. Po otwarciu drzwi wchodziłam z zapałem do środka. W necie nie opisano, jak wyglądało wnętrze takiego wagonu. Otóż były to pierwotnie wagony do przewozu bydła a może także żołnierzy z końmi w czasie gdy trwała jakże nieodległa jeszcze wtedy wojna. Zachwycałam się surowymi pobielonymi ścianami z których wystawały tajemnicze metalowe kółka. Było to cudnie fascynujące. Tato powiedział, że do tych kółek przymocowywano zwierzęta, by nie przemieszczały się podczas jazdy. Od razu sobie wyobrażałam, że niedługo nasz pociąg sapnie i ruszy w siną dal. Stale miałam poczucie, że jesteśmy w długiej i fajnej podróży w nieznane. W rogach wagonu stały metalowe łóżka, przykryte sztywnym gryzącym zgrzebnym kraciastym kocem. Tato od razu zsuwał dwa i ja miałam super spanie pomiędzy rodzicami, czasami tylko wpadając w szparę pomiędzy łóżkami. Pod cudnym maleńkim okienkiem przez które widać było stołówkę i wielkie nadmorskie sosny, mieściła się umywalka ze zbiornikiem na wodę oraz wiadro umieszczone pod nią. W tych pierwszych latach nie było łazienki i kuchni jak pisze ktoś w necie. Wodę przynosiło się z kranu zlokalizowanego niedaleko stołówki a WC mieścił się poza obrębem wagonów, był drewniany, z dziurami do siedzenia w desce mocno cuchnący chlorem. Od tej pory, jeśli jeszcze gdzieś poczuję zapach chloru, od razu mam skojarzenia, całkiem miłe, nie jakieś obrzydliwe, z tymi WC-tami wczasowymi z mojego dzieciństwa. Tato nalewał wodę do zbiornika, który mieścił się nad umywalką a potem wynosił pełen wiadro gdzieś poza wagon, a może wylewał pod wagon- nie pomnę.

Przebudzenie w wagonie

Zasypiałam w moim wagonie zmęczona podróżą, wrażeniami i tą wielką radością, której doświadczyłam. Nad ranem budziło nas tupanie po dachu. Okazało się, że to przybywały w odwiedziny mewy i tupaniem oraz uderzaniem dziobów w blaszany dach dopominały się chleba. Już wiedziały, że mogą mieć tutaj dodatkową ucztę i do rybek konsumowanych nad morzem dostaną resztki suchego chleba. Czasami budziło nas w nocy uporczywe miarowe drobne dźwięki. To zaczynało padać. Krople deszczu odliczały czas i też było cudnie. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego rodzice nagle tracili humor. Mieli już doświadczenie, że kiedy w lipcu, a szczególnie gdy oni przybędą nad morze, zaczyna padać, to taka pogoda może się utrzymywać przez całe dwa tygodnie. Ale ja lubiłam deszcz, taplanie w kałużach i inne zabawy w błocie.

My, dzieci z wczasów wagonowych

Dzisiaj, przeglądając treść tego blogu, napotkałam nie zauważone wcześniej komentarze. Zaistniały pod wpisem o wczasach wagonowych. I rozmarzyłam się. Jak widać nie jestem osamotniona we wspomnieniach. Bo: 30 marca 2014 r. marek52 napisał: „Witam, byłem w Jastarni na wczasach wagonowych z rodzicami. Miałem wtedy 16 lat. Poznałem na wczasach dziewczynę, która pracowała przez okres wakacji w kuchni. Cudowne lata młodości. Od kilku lat jeżdżę na wczasy do Juraty i wspominam tamte cudowne dni. Pozdrawiam”. Potem osoba o nicku nnn pisze: „Hej! Sama jeździłam na wakacje do wagonów jako dziecko – najpierw do Darłówka, potem też na Hel. Helu już nie ma, ale o dziwo – Darłówko dalej prężnie działa, nawet stronę internetową mają. Może pora odświeżyć wspomnienia? Warunki lepsze niż wtedy, ale czar chyba ten sam”. I wreszcie Wiesław:„ mam 64 lata mając 10 lat w 1960 pierwszy raz zobaczyłem morze, byłem na wczasach wagonowych w Jastarni. Wagony w których mieszkaliśmy, jak pamiętam, były jak na tamte czasy przyzwoite. Stołówka była w dużym pawilonie do której trzeba było przejść kawałek drogi. Pamiętam byłem z ojcem i siostrą, a pogoda była jak w Chorwacji. Były to wakacje dla nas wspaniałe. Do Krakowa gdzie mieszkam do dziś przyjechałem opalony i zadowolony. Tam poznałem koleżankę z GLIWIC JADZIĘ … Jadziu życzę zdrowia .Wiesław”.

A ja wspominam wakacje z Pawłem Konopielko, który zginął tragicznie w 1998 r. a był mi jak brat. Przyjeżdżał do nas na wczasy wagonowe z nieodłącznym plecakiem i na chudych, bocianich nogach pędził za mną nad morze, mówiąc „idę, bo jeszcze się utopi”….odszedł przedwcześnie. Zajęci swoim dorosłym życiem nie zdążyliśmy pogadać pod duszam, powspominać… a teraz już jest za późno….

I jeszcze jedna niezwykła historia czułej znajomości z Elą K. – teraz już wiemy, że nie tylko blogowej, ale też sięgającej czasu dzieciństwa. Również i Ona spędzała wakacje na wczasach wagonowych ale w Międzyzdrojach. Te same doznania, wspomnienia i wspólne fale – chyba nie Bałtyku ale może jednak ukształtowane jego szumem J Na zdjęciu czołowym tego wpisu dwaj bracia Eli- którzy obecnie są poważnymi profesorami medycyny …..

Powrót Starego Profesora- może przeprosimy za niesforność….


Wczoraj poczułam się Szczęśliwa. Może to mało do Pełni, ale każda taka chwila jak perełki tworzy cudny naszyjnik okalający twarz. Oczywiście to przenośnia, tylko wyobrażenie miękkiej kolii, której od dawna nie noszę, bo drapie szyję naznaczoną PESELEM  i wtórnie dziecięco wrażliwą 🙂

Mój wpis blogowy zniknął po przenoszeniu tekstów na obecne miejsce, gdyż WP likwidowała całą platformę blogową. A był szczególnie ważny bo było tam zdjęcie Profesora Antoniego Możdżera znalazło się w pudełku po butach u naszej niezapomnianej koleżanki z LO- Bożeny Kolasińskiej z d. Jodko a teraz zginęło w starym laptopie no i blogu. Bożena odeszła przed laty, może tęskniła za przyjaciółką Teresą Łakomą (zwaną przez nas Kostusią) która czekała w zaświatach by swoją radością, jakiej nikt z nas nie miał i serdecznym śmiechem rozchmurzać oblicza Wszystkich Świętych. Po 40 latach odwiedziłam moje miasto urodzenia- Gorzów Wlkp. Znajdując wcześniej te koleżanki na Naszej Klasie. Wtedy właśnie Bożena zaprosiła mnie do swojego uroczego mieszkania, piłyśmy przednią nalewką i w pewnym momencie wyszła do drugiego pokoju przynosząc wspomniane pudło……Ucieszona zrobiłam zdjęcie ze zdjęcia Profesora i napisał mi się ten właśnie tekst. Druga przyczyna mej radości wczorajszej, to fakt, że po tym wpisie  z 2011 r. odezwała się obecna moja Przyjaciółka Blogowa, z którą rozumiemy się bez słów- mieszkała w Gorzowie przez 3 lata, gdy Jej Tato- lekarz wojskowy tam był skierowany do pracy. Uczyła się w naszym LO, doskonale pamięta Profesora, i powtarzała, że ma stałe poczucie iż był niedoceniany i jest Jej do tej pory przykro z tego powodu. Kiedyś to Ona zauważyła, że wpis blogowy zniknął. Obie byłyśmy niepocieszone. I oto nagle przyszło mi do głowy, że może internet zapamiętał. I stało się, znalazłam- zresztą stało się to dzięki Redakcji Naszego Miasta, która za moją zgodą (czy na prośbę- bo pisano, czy chcemy coś uratować) przeniosła teksty z likwidowanej MM- Gorzów do nowego portalu . Stale żal naszej kochanej MMki, gdzie raczkowałam w pisaniu innym niż medyczne, uprawiane przez dziesięciolecia, szlifowali nas redaktorzy, ale głównie pewna koleżanka przybierająca różne nicki krytykując zawzięcie- na co zresztą nie zdając sobie sprawy że istnieje w wielu nickach – zapalczywie, bardzo poważnie odpowiadałam, często korzystając z tych uwag krytycznych. Chciałabym Jej za to podziękować – jeśli cudem się zdarzy, że tu zajrzy- domyśli się, że o niej mowa. 

To tyle tytułem opowieści o dziejach tego wpisu. Pozwoliłam sobie skopiować, bo wszak to pierwotnie pisanie z mojego serca i umysłu, blog to nie publikacja i żadne rygory redakcyjne nie obowiązują…ponoć…

Stary Profesor, nasze szczenięce lata i muzyka

Łuka,4 grudnia 2014


Właśnie gra Leszek Możdżer. A my wspominamy Jego Dziadka – Antoniego. Naszego Profesora zawarciańskiego liceum. Rozmyślamy o naszej niedojrzałej młodości .

Niezwykłe wieczorne spotkanie. Na stole zniszczone pudełko po butach. W nim zdjęcia. I nagle znajduję to, zamieszczone w tym artykule. Klasa, katedra i stary Profesor. Niepowtarzalny, oryginał, erudyta, niedoceniany przez nas. Ktoś nieprzypadkowo włącza muzykę. Gra Leszek Możdżer. Słuchamy. Oglądamy filmik, znajdujemy podobieństwo. To Wnuk naszego Profesora. Jesteśmy dumni.

Teraz z muzyką przychodzą do nas szkolne półwieczne obrazy. Właśnie lekcja łaciny. W drzwiach wysoki, szczupły, w podniszczonym garniturze Profesor Możdżer. Ale najważniejsza jest Jego fryzura. Włosy przylizane zwiastują lekcję ponurą, groźną i z rosnącym lasem tzw. pałek w dzienniku. Wtedy siedzimy cicho jak myszy pod miotłą.
Ale dzisiaj fryzura cudna jest! Fantastyczny totalny nieład na głowie. I wszystko wiadomo. Stajemy się dziką, rozbrykaną, nieujarzmioną i nieodpowiedzialną bandą. Mysz wypuszczona z teczki śmiga po klasie. Piski i rechoty. Co chwilę terkocze spod ławki zachrypnięty budzik. Zabawa jest szampańska. A lekcja trwa. Profesor spokojny, zajęty swoimi sprawami.
Zaczynamy się nudzić. Wtedy zgłasza się urodziwa i długonoga. Ciepłym, niewinnym głosem zadaje profesorowi nieśmiertelne pytanie: Jakie jest pochodzenie naszych imion? Profesor zrywa się zza katedry. Uradowany. Staje przy tablicy. Długo i bardzo cierpliwie pisze jakieś greckie litery. Zadajemy kolejne pytania. Liczba pytań sięga zenitu. Aż nagle rozlega się upragniony dzwonek….
Profesor słynie z wielu zabawnych powiedzeń. Koledzy z klasy przyjaciółki – Bajki – zakładają specjalny zeszyt i zapisują te wszystkie powiedzenia. Któregoś dnia zeszyt trafia w ręce Profesora. Cisza i przerażenie. Wszyscy czekają na ogłoszenie wyroku. Następnego dnia do klasy wchodzi Profesor. Podchodzi do zesztywniałego głównego winowajcy, wręcza mu ten zeszyt. Wyciąga rękę. A potem… głaszcze nieszczęsnego młodzieńca po głowie.
Sewa, matura 1959, jest mądra i piękna. Ulubiona uczennica nauczyciela, ale chętnie ulega atmosferze ogólnego rozbrykania. Ma poczucie winy. Gdy jest na drugim roku studiów, pisze list do Profesora. Przeprasza, próbuje się usprawiedliwić. Po kilkudziesięciu latach dowiaduje się, że Profesor przeczytał ten list w pokoju nauczycielskim. I wtedy wszyscy zobaczyli Jego łzy…

W pamiętniku zjazdowym zawarciańskiego LO zawarty jest życiorys Profesora Możdżera
” Urodzony 31.01.1912 roku w wiejskiej rodzinie na Wileńszczyźnie. Został magistrem teologii na Uniwersytecie Wileńskim. Pracował w szkole powszechnej w Wilnie. W okresie okupacji był rachmistrzem. W 1945 roku przyjechał do Gorzowa. Podjął pracę w Miejskim Gimnazjum i Liceum. W 1947 roku obronił pracę magisterską z historii na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Poznańskiego. W 1950 roku przeszedł do szkolnictwa zawodowego i w tym czasie studiował filologię klasyczną na Uniwersytecie w Poznaniu. Po pięciu latach przeniósł się do Liceum Ogólnokształcącego nr 19 przy ul Przemysłowej. Uczył łaciny, niemieckiego i logiki. Równolegle pracował w Liceum dla Pracujących i Liceum Korespondencyjnym. W 1972 roku przeszedł na emeryturę. Zmarł 3.03.1977 roku w Gorzowie…”.
Pochowany został w Gorzowie, przy ul. Żwirowej. Właśnie zbliża się kolejna rocznica.
Nie było okazji, żeby Go poznać lepiej. Nie wiemy, jakim był Człowiekiem, Ojcem i Dziadkiem. Ale na pewno zbudował piękną i dużą Rodzinę. A w tej Rodzinie muzyka… i na rodzinnym stole nasze przybrudzone klasówkowe zeszyty z oślimi uszami.
Gdyby było można wrócić do dawnych szkolnych czasów i zachować dzisiejszą mądrość….
A teraz słuchamy jak gra Wnuk Profesora, Leszek Możdżer i co opowiada młodym zgromadzonym na Woodstock.
Może znajdziemy tam słowa i poglądy, które rodziły się w Rodzinnym Gorzowskim Domu.
Otwieramy treść zamkniętą linkiem. Słuchamy. To zaproszenie na prawdziwą ucztę.

https://gorzowwielkopolski.naszemiasto.pl/stary-profesor-nasze-szczeniece-lata-i-muzyka/ar/c13-2658264

Łyżwiarze i wspomnienie minionych zim…

Oto jeden z ocalałych tekstów ze starego blogu- nie wiem dlaczego znalazł się na pierwszej tamtejszej stronie- może chciał tu zawitać ?

Więc kopiuję….

Zdjęcia zamieściły się poniżej ( jeszcze  nie opanowałam” budowy tutejszego gniazdka „….

Oczywiście środkowe, to moje dawne, wykonane przez Tatę- Wacława Łukaszewicza…..

zapraszam ….

 

Ze starego rodzinnego albumu – 1955 rok

Umówiłam się z kimś przy Torwarze. Mam jeszcze czas. Wchodzę do środka. Tam muzyka. Właśnie walce wiedeńskie. Wielka, lśniąca i idealnie gładka lodowa płyta. Roztańczone dzieciaki. Kolorowe, pięknie ubrane, białe buty wysoko i równo sznurowane. Spódniczki rozwiewane w tańcu.

Przefruwają przed oczami jak lekkie różnobarwne ptaki. Potem już widzę tylko ich cienie. Obraz za mgłą, bo właśnie wraca moje gorzowskie dzieciństwo….
Widzę Ojca, który starannie przykleja zdjęcie do zbrązowiałej szorstkiej karty starego albumu.
Oglądam to zdjęcie.
To było pół wieku temu.
Było.

Zima. Wytęskniona nagła biel za oknem, wielkie puchate śniegi, sanki, narty i łyżwy. Warta zniewalana nocnym mrozem. A potem już uległa, otwierająca zawarciański dziecięcy raj.

Wtedy zakładam stare, obwisłe i przetarte na kolanach dresy. Szczęśliwa i całkiem nieświadoma swojego dziwacznego wyglądu, zbiegam w dół swojej ulicy, obecnej ul.Orląt Lwowskich. Nadal mam w uszach ohydny, metaliczny rytm wybijany przez moje buty podkute metalowymi blaszkami, które ochraniają podeszwy przed zniszczeniem. Na ramieniu dumnie się kołyszą łyżwy, zawieszone na postrzępionych rzemiennych paskach. Są stare, poniemieckie, z zębatymi łapkami. Wprawdzie srebrzyste ale z siecią bruzd, z rysunkiem który czas wyrzeźbił.

Nie myślę o tym, że należały do jakiegoś niemieckiego dziecka, które może teraz za nimi tęskni. Teraz to moje łyżwy i moja radość.

Nieruchomieję, bo zawsze muszę obejrzeć to, co pod nogami. Tam jest niezwykły, bajkowy, lodowy świat mojej łąkowej Warty. Tam wielka przezroczystość i zatopione w niej sterczące pionowo trawy. Jeszcze zielone. Jakby nagle zaczarowane przez tajemną królową Zimę. To wszystko zadziwia, zachwyca i onieśmiela. Przecież jest takie delikatne. Boję się, że zniszczę ten zielony kryształ podlodowej łąki.

Po chwili jednak zapominam o tych zachwytach i niepokojach. Wyruszam przed siebie. Jestem wolna jak ptak i szczęśliwa, gdy gnam z wiatrem w zawody .

A obok cicho czuwa moje zziębnięte zimowe Miasto…

Teraz wracam do rzeczywistości. Walce wiedeńskie dookoła… i myślę, że te kolorowe dzieci zamknięte w puszce Torwaru, wirujące w tańcu na gładkiej lodowej tafli, nie wiedzą, że można inaczej. Tak jak na rozlanej gorzowskiej Warcie. Gdzie przestrzeń i prawdziwa wolność…

Tekst własny zamieszczony w MM- Gorzów pod nickiem Łuka 8.01.2011

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Łyżwiarze i wspomnienia minionych zim.

Łyżwiarze i wspomnienia minionych zim.

środa, 04 stycznia 2012 7:55

 

Ze starego rodzinnego albumu – 1955 rok

Umówiłam się z kimś przy Torwarze. Mam jeszcze czas. Wchodzę do środka. Tam muzyka. Właśnie walce wiedeńskie. Wielka, lśniąca i idealnie gładka lodowa płyta. Roztańczone dzieciaki. Kolorowe, pięknie ubrane, białe buty wysoko i równo sznurowane. Spódniczki rozwiewane w tańcu.

Przefruwają przed oczami jak lekkie różnobarwne ptaki. Potem już widzę tylko ich cienie. Obraz za mgłą, bo właśnie wraca moje gorzowskie dzieciństwo….
Widzę Ojca, który starannie przykleja zdjęcie do zbrązowiałej szorstkiej karty starego albumu.
Oglądam to zdjęcie.
To było pół wieku temu.
Było.

Zima. Wytęskniona nagła biel za oknem, wielkie puchate śniegi, sanki, narty i łyżwy. Warta zniewalana nocnym mrozem. A potem już uległa, otwierająca zawarciański dziecięcy raj.

Wtedy zakładam stare, obwisłe i przetarte na kolanach dresy. Szczęśliwa i całkiem nieświadoma swojego dziwacznego wyglądu, zbiegam w dół swojej ulicy, obecnej ul.Orląt Lwowskich. Nadal mam w uszach ohydny, metaliczny rytm wybijany przez moje buty podkute metalowymi blaszkami, które ochraniają podeszwy przed zniszczeniem. Na ramieniu dumnie się kołyszą łyżwy, zawieszone na postrzępionych rzemiennych paskach. Są stare, poniemieckie, z zębatymi łapkami. Wprawdzie srebrzyste ale z siecią bruzd, z rysunkiem który czas wyrzeźbił.

Nie myślę o tym, że należały do jakiegoś niemieckiego dziecka, które może teraz za nimi tęskni. Teraz to moje łyżwy i moja radość.

Nieruchomieję, bo zawsze muszę obejrzeć to, co pod nogami. Tam jest niezwykły, bajkowy, lodowy świat mojej łąkowej Warty. Tam wielka przezroczystość i zatopione w niej sterczące pionowo trawy. Jeszcze zielone. Jakby nagle zaczarowane przez tajemną królową Zimę. To wszystko zadziwia, zachwyca i onieśmiela. Przecież jest takie delikatne. Boję się, że zniszczę ten zielony kryształ podlodowej łąki.

Po chwili jednak zapominam o tych zachwytach i niepokojach. Wyruszam przed siebie. Jestem wolna jak ptak i szczęśliwa, gdy gnam z wiatrem w zawody .

A obok cicho czuwa moje zziębnięte zimowe Miasto…

Teraz wracam do rzeczywistości. Walce wiedeńskie dookoła… i myślę, że te kolorowe dzieci zamknięte w puszce Torwaru, wirujące w tańcu na gładkiej lodowej tafli, nie wiedzą, że można inaczej. Tak jak na rozlanej gorzowskiej Warcie. Gdzie przestrzeń i prawdziwa wolność…

Tekst własny zamieszczony w MM- Gorzów pod nickiem Łuka 8.01.2011

Podziel się

środa, 04 stycznia 2012 7:55

Ze starego rodzinnego albumu – 1955 rok

Umówiłam się z kimś przy Torwarze. Mam jeszcze czas. Wchodzę do środka. Tam muzyka. Właśnie walce wiedeńskie. Wielka, lśniąca i idealnie gładka lodowa płyta. Roztańczone dzieciaki. Kolorowe, pięknie ubrane, białe buty wysoko i równo sznurowane. Spódniczki rozwiewane w tańcu.

Przefruwają przed oczami jak lekkie różnobarwne ptaki. Potem już widzę tylko ich cienie. Obraz za mgłą, bo właśnie wraca moje gorzowskie dzieciństwo….
Widzę Ojca, który starannie przykleja zdjęcie do zbrązowiałej szorstkiej karty starego albumu.
Oglądam to zdjęcie.
To było pół wieku temu.
Było.

Zima. Wytęskniona nagła biel za oknem, wielkie puchate śniegi, sanki, narty i łyżwy. Warta zniewalana nocnym mrozem. A potem już uległa, otwierająca zawarciański dziecięcy raj.

Wtedy zakładam stare, obwisłe i przetarte na kolanach dresy. Szczęśliwa i całkiem nieświadoma swojego dziwacznego wyglądu, zbiegam w dół swojej ulicy, obecnej ul.Orląt Lwowskich. Nadal mam w uszach ohydny, metaliczny rytm wybijany przez moje buty podkute metalowymi blaszkami, które ochraniają podeszwy przed zniszczeniem. Na ramieniu dumnie się kołyszą łyżwy, zawieszone na postrzępionych rzemiennych paskach. Są stare, poniemieckie, z zębatymi łapkami. Wprawdzie srebrzyste ale z siecią bruzd, z rysunkiem który czas wyrzeźbił.

Nie myślę o tym, że należały do jakiegoś niemieckiego dziecka, które może teraz za nimi tęskni. Teraz to moje łyżwy i moja radość.

Nieruchomieję, bo zawsze muszę obejrzeć to, co pod nogami. Tam jest niezwykły, bajkowy, lodowy świat mojej łąkowej Warty. Tam wielka przezroczystość i zatopione w niej sterczące pionowo trawy. Jeszcze zielone. Jakby nagle zaczarowane przez tajemną królową Zimę. To wszystko zadziwia, zachwyca i onieśmiela. Przecież jest takie delikatne. Boję się, że zniszczę ten zielony kryształ podlodowej łąki.

Po chwili jednak zapominam o tych zachwytach i niepokojach. Wyruszam przed siebie. Jestem wolna jak ptak i szczęśliwa, gdy gnam z wiatrem w zawody .

A obok cicho czuwa moje zziębnięte zimowe Miasto…

Teraz wracam do rzeczywistości. Walce wiedeńskie dookoła… i myślę, że te kolorowe dzieci zamknięte w puszce Torwaru, wirujące w tańcu na gładkiej lodowej tafli, nie wiedzą, że można inaczej. Tak jak na rozlanej gorzowskiej Warcie. Gdzie przestrzeń i prawdziwa wolność…

Tekst własny zamieszczony w MM- Gorzów pod nickiem Łuka 8.01.2011

” Letni tryptyk czyli wspomnienie z Letniej”

Pod  tutejszym wpisem sprzed kilku dni  zatytułowanym  „Rozmowa” wielu moich przyjaciół zamieściło swoje opinie , zwykle wspierające, które dodały mi sił i spowodowały, że  odzyskałam radość życia. Dzięki Kochani.

W jednym z komentarzy Grażyna tak  napisała: „ dlaczego sam mądrala nie pisze…”

Wtedy się odezwał Sylm, mój Rozmówca. Pewnie nie wytrzymał, albo dopiero zajrzał do blogu.

I oto wczoraj  znalazłam taki oto Jego komentarz:

„Te rozmowy to ze mną. Codzienne, w słońcu i na mrozie. A kiedyś „mądrala” też napisał. Coś o jakimś letnim. Podobno tekst się jakimś cudem uchował. Może Zosineczka zamieści. Pozdrawiam blogerkę i jej wiernych czytelników.
Sylm”

„Te rozmowy to ze mną. Codzienne, w słońcu i na mrozie. A kiedyś „mądrala” też napisał. Coś o jakimś letnim. Podobno tekst się jakimś cudem uchował. Może Zosineczka zamieści. Pozdrawiam blogerkę i jej wiernych czytelników.

Sylm”

Odpisuję więc tutaj :

Zosineczka dziękuje za pozdrowienia i za chwilę  zamieści  to, co uratowała przed zagładą.

Pewnie Sylmie ( mój znakomity i bardzo mi bliski kolego z LO) chciałeś udowodnić, że nie tylko jesteś „ mądralą” ale masz całkiem dobre pióro. Wielka szkoda, że nie dajesz się namówić do dalszego pisania. Ale cóż, podobnie jak poglądów, czy odczuć narzucić komuś  pisania się nie da. Po prostu nie i już…..

 

Ale po kolei.       

   W  2008 a może 2009 roku dowiedziałam się, że istnieje portal MM- moje miasto- Gorzów. Odezwały się dawne sentymenty do miasta w którym się urodziłam i dojrzewałam. Najpierw ostrożnie tam zaglądałam, by się zorientować o czym ludzie piszą. Okazało się, że jest fajnie, czasami przytulnie, czasami bojowo. Można było zamieszczać różne teksty, niekoniecznie  związane z Gorzowem. Po prostu każdy pisał jak chciał i co chciał ( oczywiście w ramach przyzwoitości i pod kontrolą profesjonalnych redaktorów). Powstawała miła historia ludzkich zainteresować umiejętności „ literackich”, etc. Tym chętniej przystąpiłam  do grupy piszącej i komentującej.        

    W pewnym momencie na naszym gwiaździstym MM kowym firmamencie pojawiał się nowy obiekt. Od razu wzbudził wielkie zainteresowanie czytelników i komentatorów oraz nadzieje, że będzie pisał dalej. Ale nie miał ochoty. No cóż, znane są w historii literatury osoby, które błysnęły tylko jedną powieścią, a potem zamilkły. Jak np. E.J. Bronte  i jej „Wichrowe wzgórza”….:)

 

Niestety po pewnym czasie zmieniono nazwę i formułę portalu . Stał się zwykłym, jakich wiele, portalem informacyjnym i dla nas już nie było tam miejsca.

O planowanej zmianie uczciwie nas poinformowano , można było się powtórnie zalogować. Ale i tak większość naszych „ artykułów” uleciała w niebyt.

Udało mi się skopiować kilka ciekawszych, i dzięki temu przedłużyłam im życie, chociaż ukryte w moim komputerze.

I pozostali mi przyjaciele z tamtych czasów, wartość nad wartościami. …

 

To tyle tytułem wstępu.

 

A teraz przyszła pora na  uratowany od zagłady tekst Sylma, wspomnianej  MM kowej gwiazdy…Zapraszam więc do czytania….

 Letnia.JPG

Gorzów,nasza Letnia trwa….zdjęcie własne z 2008 roku

 

 

 

6.10.2009 MM G.

 

„ Letni tryptyk czyli wspomnienie z Letniej

 

 

Czerwiec 1968.

 

Słoneczny dzień. Siedzę w Letniej i czekam. Na Nią. Zwykle umawialiśmy się w Nowej, dziś chciała w Letniej. Nie zastanawiam się dlaczego.

 

Już widzę jak nadchodzi. Śliczna w jasnej sukience. Pewnie moja. Trzy miesiące wcześniej, w Wielkanoc wszystko jej powiedziałem. Nie usłyszałem „nie”.

 

Już jest. Powitanie, siadamy. Brzydki stolik pospawany z stalowych prętów z mozaikowym blatem, równie ohydne krzesełko. Co tam, ważne, że już jest, że przyszła. Przed nami trzy miesiące wakacji. Będzie dobrze.

 

Cóż to? Na palcu złoty krążek. Obrączka. Skąd? Dlaczego nie powiedziała, że to już niedługo?

Jeszcze próbujemy rozmawiać. Głupie pytania, głupie odpowiedzi. Bez sensu. Nie ma już ŁU., jest KONO.

Wychodzimy. Każde z nas idzie w innym kierunku, do swojego życia. Na długo.

 

1968–2008.

 

Przez wiele lat nie wchodzę do Letniej. Jest jak bolący ząb, którego dotyka się językiem, żeby przekonać się czy jeszcze boli. Spoglądam przez szyby, czy na lewo od wejścia stoi jeszcze ten stolik, świadek tamtego zdarzenia sprzed lat.

Długo stał. Czasy się zmieniały, a on trwał. Wreszcie zniknął. Wtedy wszedłem i zamówiłem wódkę.

 

Czerwiec 2008.

 

Stoimy przed wejściem do Letniej. Przyjechała po latach do Gorzowa .Już nie pasuje do nas określenie „ludzie w średnim wieku”. Ten etap za nami. Letnia to punkt, z którego przed 40 laty wyruszyliśmy do dorosłego życia. Koło się zamknęło.

 

Jest wczesne popołudnie. Ponury deszczowy dzień. Na tarasie gwarno. Piwo leje się strumieniami. Małozębne pani uwodzą podobnych do nich panów. Uwiedziony stawia piwo, kupuje papierosy.

 

Chcę wejść do środka, na lewo tam, gdzie był tamten stolik, którego już nie ma. Nie chce.. Pewnie, Letnia to nie La Bocca. „

 

 

I jeszcze mój ulubiony  komentarz, jeden z wielu  :

Dobre bo osobiste, opowiedzianą historię każdy może przełożyć emocjonalnie na własne doświadczenia „sercowe” a wiadomo nic nie przejmuję jak coś co się samemu doświadczyło. Prawdopodobnie każdy ma taki swój stolik i swoją „Letnią”. Będąc praktycznie od zawsze mieszkańcem Gorzowa (z kilkuletnią przerwą) mam dużo miejsc, które powodują u mnie szczególne emocje i mieszanki odczuć, człowiek to nie tylko ciało, nie tylko teraźniejszość, to strasznie zawiła mieszanka wspomnień i różnych uczuć – o tym przypomina nam autor. Idąc przez miasto spoglądam, tu była kiedyś moja szkoła, tu całymi popołudniami kapaliśmy z kolegami piłkę, a tu z mamą nauczycielka szedłem na lody po pochodzie 1-wszo majowym. To już nie te miejsca, ale wspomnienia jakże żywe.

Pozdrawiam,
Muminek

Nasza Klasa. Bożena Kolasińska z d. Jodko.

PICT0090.JPG

Bożena Kolasińska z d. Jodko

 

P6120507.JPG

Bożena z prawej i Kostusia, podziwiają wzgórzową panoramę naszego miasta, Gorzowa

 

 

Rozmowa telefoniczna- koledze łamie się głos, przestaje mówić, potem wraca, koleżanka pochlipuje. Płaczemy….bo wczoraj opuściła nas  Bożena Kolasińska. Koleżanka z ławy szkolnej naszej łacińskiej klasy zawarciańskiego LO. Wtedy Bożena Jodko. Dzielna Niezależna Dziewczyna.

I Jej odejściem zakończyła się epoka wspólnych gorzowskich czasów…

     Przed kilku laty przyszła do Niej choroba. Udało się, był czas ponownego zachwytu, zachłyśnięcia się  życiem i urodą świata,  wycieczek i  radości . Ale Zło wróciło. Bezlitosne . Wiedzieliśmy, bo sama nam o tym opowiadała, ze spokojem i pogodzeniem. Mówiła, że wie jak to jest, bo Matka, Siostra, Mąż….

Myśleliśmy o Niej a w duchu modliliśmy się, żeby nie cierpiała. A może liczyliśmy na cud. Przecież ponoć cuda się zdarzają….jednak cud nie nastąpił ….

      A może  przejście do Drugiego Lepszego Świata jest jakiegoś  rodzaju cudem? Nie wiem….

     Dzisiaj jak zwykle co tydzień , postanowiłam do Niej zadzwonić i nagle usłyszałam męski głos  w Jej komórce, zaskoczenie. To Syn, że Mama odeszła o wczoraj o 8 rano . Tak jak chciała w domu wśród swoich zasnęła. Spokojna. Już spokojna…. Syn sam chciał zadzwonić, bo byłam na liście, którą sporządziła. Niezwykłe. Kiedy w modzie są lamenty, użalanie nad sobą , kurczowe czepianie się życia, Ona pomyślała wcześniej kogo zawiadomić.  Niezwykłe…..

 

Dzisiaj jestem z Tobą Bożenko.  Płaczemy. Taki czas, czas opłakiwania.

Ale też czas , kiedy wracasz do nas  taka jak kiedyś.

Są lata 60 ubiegłego wieku. I szumi nam  młodość  zielona i czysta  jak nie zapisana jeszcze karta….

Widzę Ciebie wysoką, szczupłą, chłopięcą , kiedy  wracacie ze szkoły ul Przemysłową. Ty,  czasem trochę na uboczu, zwiewnie się przemieszczasz, bo centralnie kroczy chodnikiem niewysoka Tereska i kilku chłopaków. Wszyscy, cała Wasza mocna zawarciańska grupa,  jesteście rozbawieni, wyluzowani,  bo wreszcie koniec „ naukowej” męki tego dnia.

I wiosna taka jak teraz w Parku Wawrzyniaka kusi zapachami, wabi kwieciem .

Widzę jak Was w swoich ramionach powoli zamyka ten park. Mieszkacie nieopodal.

My, już nie tak skonsolidowani jak Wy, suniemy dalej, przez most na Warcie szerokiej i rzewnej i dalej aż pod wzgórza koszarowe…

Nasze LO przy ul Przemysłowej w Gorzowie Wlkp. nadal istnieje.

Tylko grono kolegów coraz mniejsze. Pierwsza odchodzi Marysia Zielińska, potem Robert Kuryłowicz i Lilka Szatkowska. Może jeszcze inni, o których nie wiemy. Niedawno  Teresa Koryluk Łakoma z domu a dla nas Kostusia ukochana wybiera wolność i ten drugi bezproblemowy i ponoć piękniejszy świat. I w ślad za Nią wczoraj o 8 rano podążyłaś Ty-  Jej najbliższa Przyjaciółka.

Bożenko. Może przeczytasz to, co teraz piszę. Tego Ci nigdy nie powiedziałam , że kiedy się lepiej poznałyśmy,  żałowałam , że nie miałyśmy jakiś bliższych relacji w LO.

Ale los nam pozwolił to nadrobić, Dał nam Internet, Naszą Klasę i możliwość ponownych kontaktów. 

Spotkałyśmy się po 43 latach od matury, gdy wreszcie wpadłam do Gorzowa by obejrzeć stare kąty i pooddychać nadwarciańskim powietrzem.

Nie miałam już nikogo z rodziny w moim mieście, więc wybrałam hotel.

Gdy zadzwoniłam do Kostusi, że oto jestem, usłyszałam radosny głos. A my właśnie buszujemy z Bożenką po sklepach, więc niebawem wpadamy. I wpadłyście .

Kostusia była mi bardzo dobrze mi znana ze wspólnych wyczynów koszykarskich  w naszym LO, ale Ty poznawana od początku.

Od razu poczułam bliskość, radość , było gadanie z polegiwaniem  na moim łożu, potem  wspólne oglądanie widoków z okna wysokiego piętra na piękny wzgórzowy zielony  Gorzów i  nagłe  zaproszenie do Ciebie  do domu. Dla mnie  niespodziewane, bo wtedy jeszcze niewiele nas łączyło. Nie zapomnę mego zaskoczenia a potem przemiłego uczucia ciepła gdy to zaproponowałaś. Wzruszyła mnie , coraz rzadziej spotykana w naszym zapędzonym świecie , Twoja  gościnność – spontaniczna, od serca. Zwykłe a właściwie niezwykłe zaproszenie do swojego domu. Otwarcie się na drugą osobę.

Popołudniowe spotkanie u Ciebie. Nowe gorzowskie osiedle, piękne mieszkanie, oglądanie, pokazywanie, Zdjęcia Rodziny, Męża, poczęstunek i nalewka z pigwy własnej roboty i kot.

Atmosfera domowa, przyjazna, od razu ciepła przez duże C.

Tak, nasze relacje stopniowo się rozgrzewały, przecież w ogóle się nie znałyśmy.

Ale przez te minione 8 lat częstych rozmów telefonicznych stałaś mi się bliska, nieomal jak ktoś z rodziny.

Lubiłam słuchać z jakim żarem opowiadałaś o ukochanym wnuku, o podróżach, wrażeniach i planach na przyszłość.

Zawsze wtedy czułam tę magiczną moc naszej wspólnej ławy szkolnej której siła  miała szczęście się ujawnić po tylu latach.

     Gdy przyszło do Ciebie to Zło ostateczne,  zachowywałaś się bohatersko.  

Zawsze potrafiłaś tak  mówić o swojej chorobie, z takim spokojem, że właściwie to Ty podtrzymywałaś na duchu rozmówcę.

Jakby odwrócenie ról.

My słabi i bezradni i Twoja siła .

Skąd ją czerpałaś, tę siłę,  może nam zdradzisz tajemnicę.

Bo będzie  nam ona  potrzebna, przecież czeka nas to, co Ty już przekroczyłaś.

Czeka nas tylko jedna linia.

Po jej jednej stronie Życie doczesne a po drugiej Wielka Niewiadoma.

     Jednak chcemy wierzyć, że ten drugi Świat istnieje, bo to jest jak pewnik że się spotkałyście  Kostusią. Musiałyście się spotkać, bo byłyście chyba nierozłączne. Tyle było  w Was radości że ta wspólna energetyczna radość nie mogła obrócić się w nicość. Dalej istnieje ….

Pewnie teraz  z Kostusią planujecie kolejne wyprawy w przestrzeń bez ograniczeń, jakieś klasowe spotkanie, które zawsze organizowałyście  a może sobie po prostu siedzicie w Parku przy Wawrzyniaka niewidoczne dla śmiertelnych, Wy już Nieśmiertelne….

wiemy, że jesteście gdzieś niedaleko, zda się , że słychać  perlisty śmiech Kostusi i Twój niskobrzmiący, miły sercu…jest dobrze…

 

P6120503.JPG

 

Bożena z Kostusią w pokoju hotelowym, gdzie się zatrzymałam w 2008 roku. Gorzów Wlkp.

 

 

P6140759.JPG

Nasza Klasa. Gorzów, bulwar. 2008

 

P6140768.JPG

Bożena na pierwszym planie po lewej, w tle Kostusia. 2008 r. Gorzów

 

 

PICT0086.JPG

 

 

 

Oczekiwanie

Leonardo_da_Vinci_-_AnnunciazioneZwiastowanie.jpg

Zwiastowanie. Ponoć pierwszy obraz Leonardo da Vinci (1472-75)

 

 

Jeszcze Matka Boska jest w ciąży. Zadziwiająco ludzkiej jak na niepojęte Niepokalane Poczęcie. Od ponad 30 lat  wiem co czuła czekając na poród. Miałam tak cztery razy. I radość że dziecko porusza się w łonie i oczekiwanie na poród pomimo wiedzy o mającym nadejść bólu. Bo najważniejsze było spełnienie macierzyństwa. Przytulenie do pachnącego mlekiem oseska. Na krótko tylko , bo potem przychodziły problemy o których się nie myśli. Wtedy tylko przytulenie…..

Wybaczcie tę dygresję i niejaką butę porównania z tym co czuła Maryja. Może to nawet świętokradztwo. Mam nadzieję, że niebiosa w swojej łaskawości mi wybaczą.

Zwiastowanie pięknie przedstawił Leonardo da Vinci na swoim chyba pierwszym obrazie. Maryja na nim już raczej brzemienna dowiaduje się, że urodzi Boże Dziecię ….prawda to, czy legenda. Nieważne. Wiara to nie wiedza udowodniona, namacalna. Tajemne piękno wiary….

Dzisiaj jest taka pora Oczekiwania, czyli Adwentu. Jak co roku.

Lubię te krótkie  dni. Gdy  jesień zmęczona swoim złotym szałem zasypia.

Wtedy otulona ciemnością bezpiecznie przytulam się do świata. Nie jest już tak  jaskrawy, wyrazisty, drapieżny. Wydaje się daleko i właściwie jakby nie istnieje. I wtapiają się w mroczne tło wszystkie równie mroczne problemy. Polityka, rozmyślania co nas czeka i takie inne podniety zamierają. Jest ciepło i cicho.

     Pomaga mi w tym zapomnieniu codzienności powrót do obrazów i zapachów dzieciństwa.

I jestem w moim Gorzowie, gdzie przyszłam na świat. Właśnie nadchodzi tak jak teraz- Adwent. Piękna to i tajemna nazwa zaczerpnięta z łaciny. Oznacza zbliżanie się. Uwielbiam oczekiwanie, zawsze, do dziś. Jest ciekawsze i piękniejsze niż spełnienie. I dotyczy to nie tylko ważnych wydarzeń życiowych ale też zwykłych np. wycieczek. Te przygotowania, skupienia, wybory wciągają, pochłaniają myślenie. I zanim dojdzie do realizacji jest czas oczekiwania z możliwością  zmiany decyzji. Czyli istnieje wybór. A wybór to wolność. Potem przychodzi to, na co się czekało. I wtedy wszystko jest dokonane i jednoznaczne. Tak, zdecydowanie bardziej lubię oczekiwanie….Odbiegłam od tematu. A ta dygresja oczywiście nie dotyczy spełnienia macierzyństwa.Bo tego nie planowałam, nie dokonywałam wyborów, przyjmowałam z radością pomieszaną z pokorą….

I kiedyś dzieciństwo . Urok oczekiwania. Właśnie Adwent . Dziś już spowszedniały przez ponad półwieczne powtarzanie, chociaż stale miły. Adwent to roraty. Nie zwykła msza poranna, a właśnie patetyczna przez niezrozumienie  nazwa roraty. Potem będzie  wybuch Bożego Narodzenia. Radość przygotowań, zapach ciasta w domu, choinka ozdoby na niej, prezenty, żłobek i w nim mały Jezus  dopiero co urodzony… …Ale wtedy, w moim Gorzowie, gdy mam może 7 lat o tym nie myślę. W ogóle dzieci chyba mniej myślą o przyszłości, zastanawiam się dziś….

i  mam te 7 czy 8 lat gdy nadchodzi adwent i  wybieram się z naszego poprzedniego mieszkania przy ul. Kosynierów Gdyńskich na roraty. Chcę zmierzyć się z tą dziwną ostrą tajemną nazwą, tej mszy ciemnością i porannym dygotem wynikającym z wydobycia się spod ciepłej kołdry. Tak jak postanawiam, idę sama, odrzucając propozycję Mamy, że weźmie za rękę i pójdziemy razem. Nie chcę. Chcę sama. Pewnie taka zosiasamosia była ze mnie, myślę teraz. Ale może dzieci tak mają, tylko lęk dorosłych hamuje ich inicjatywę, właściwie podcina skrzydła. Mama pozwala bym poszła sama, tak jak na upragniony wyjazd kolonijny gdy miałam 6 lat. Wtedy też oznajmiła, że nie odbiorą w razie tęsknoty , ba, nawet nie odwiedzą. Oczywiście pojechałam i było super. Dziś trudno pojąć, że Mama się wtedy  godzi na moją samotną wyprawę do kościoła.  Przecież jestem ich późnym powojennym dzieckiem, wymarzoną córeczką Taty. To dzisiaj raczej niewyobrażalne by małe dziecko samo wyruszało w miasto. Chyba tamte czasy były jakoś bezpieczniejsze….a może były też niebezpieczne, ale wieści nie docierały tak szybko, bo przecież tylko radio, jakieś gazety o internecie nikt nawet nie myślał….

Opuszczam więc nasze mieszkanie przy ul Kosynierów Gdyńskich i zanurzam się w ciemność swojej uliczki odmierzając kroki na dużych granitowych płytach chodnikowych , potem skręcam w lewo gdzie ulica szeroka, wtedy zwana Wandy Wasilewskiej a teraz Sikorskiego. To nic, że nazwa ulicy stała się niepoprawna politycznie, ja jeszcze tego nie wiem. To nastąpi potem. Zbliżam się do wejścia do Parku Wiosny Ludów. W jego czeluści czarne parkowe drzewa wyciągają ku niebu nagie konary strasząc dziewczynkę. Ale się nie daję,  przekraczam mostek na szumną gorzowską rzeczką Kłodawką, z posadowioną na palach  wielką stodolastą kawiarnią  Wenecją zwaną. A potem przemykam pod ocalałymi z pożogi wojennej domami, nie patrząc na to, co po prawej. Bo po prawej mroczne ruiny spalonych kamienic. Ten pejzaż jest zwykły. Po prostu tak jest i tyle. Urodziłam się w takim mieście. Wszystko było zastane i dla nas, dzieci normalne.

Idąc tą pustą o świcie i wyczernioną krótkim późnojesiennym dniem ulicę nie myślę  o tym, że domy po jej prawej stronie zostały spalone dwa tygodnie po „ wyzwoleniu” przez sowieckich żołdaków. Nie myślę o tym, bo jestem za mała, by wiedzieć czy tym się interesować .

Jestem też za mała by zderzać się z wyobrażeniem, że tu wszędzie unoszą się duchy. Duchy dawnych mieszkańców, Niemców wypędzonych po II wojnie światowej, bo ich zwyrodniali władcy nabroili. Nie tylko władcy, oni nabroili gdy wznosili ręce w nazistowskim powitaniu i maszerowali ulicami tego miasta w zwartych szeregach Hitlerjugend w takt znanego marszu Landsberskiego kompozytora Carla Teitke..

Tak więc korzystam z niewinności, nieświadomości dziecięcej i brną szeroką czarną ulicą do Katedry. Już widzę zarys jej XIV wiecznego cielska z  wieżą przypominającą hełm jednookiego woja. Jest straszna, ale wiem, że tam , w jej wnętrzu czekają światła świec i  zapachy słodkie kadzideł  i ludziska już tam zmierzają po nadzieję na lepszy czas…Adwent, roraty to nazwy romantyczne, melodyjne nieznane wtedy tajemne . Ksiądz cały w fioletach intonuje po łacinie, bo wtedy tylko łaciny używa, „rorate cæli desuper”.  A potem śpiew narodu do nieba się wznosi, ludzie  śpiewają to samo , ale już po polsku –

                   „ Niebiosa, rosę spuście nam z góry;
                    Sprawiedliwego wylejcie, chmury.
                    O wstrzymaj, wstrzymaj Twoje zagniewanie
                    I grzechów naszych zapomnij już, Panie!….”

I zapalają się świece, każdy zapala i staje się jasność.

Wonna w mroku, pierwsza ,  jak wtedy wszystko …..

 

 

stare10.jpg

Tak było w latach 50 ubiegłego wieku, gdy miałam te kilka lat . Szłam do tej Katedry na roraty , a po prawej stronie ulicy straszyły ruiny niemieckich domów spalonych przez sowietów 2 tygodnie po ” wyzwoleniu”

 

 

Zdjęcie-0819.jpg

 

Gdy miałam 18 lat byłam już studentką AM w Poznaniu. Wtedy zostałam matką chrzestną córki kuzyna, Witka ( tego urodzonego na Syberii), Małgosi Łukaszewicz. Ojcem chrzestnym był brat Kazi, żony Witka. Małgosia  jest lekarzem w Australii. Lubię to zdjęcie. Powaga czułość i radość na naszych twarzach. Tylko skupienie na tym maleństwie. Bez myślenia co nas czeka. I dobrze….

 

 

przed porodem Justyny,IX.69.jpg

 Trzy lata później moje Oczekiwanie. Cud macierzyństwa. Bo dziecko to cud…Ostatni miesiąc ciąży z Justynką w brzuchu. Wtedy nie było USG, płeć dziecka nie była znana przed porodem….dużo się zmieniło….dzieci wyrosły, mają swoje życie. A nam zostają zdjęcia i przywołane nimi wspomnienia….magia….

      .   

Gorzów, Landsberg, ludzie we mgle…..

 

 

P1060002.JPG

Pani prezes Naszej Chaty a za nią podąża jej grupa wędrowców….goniu, mniemam, że wyrażasz zgodę na zamieszczenie tu tego zdjęcia….

 

koszry i katedra.JPG

Panorama Gorzowa, po lewej czerwony dach moich koszar. Widok z sąsiedniego wzgórza położonego na zachód od miasta.Od tej strony, chociaż nieco bliższej nadchodzi gonia. ( moje zdj z 2009 r.)

P1202192.JPG

Ze zbiorów michałowickiego minimuzeum Gorzowa ( eksponaty od goni i przez nią podpisane). Kamienie z dziedzińca koszarowego, gdzie dociera gonia ze swojego domu idąc na zbiórkę  turystycznej grupy- Naszej Chaty. Droga wiedzie zboczem wzgórza, magicznymi schodami i dalej w dół, pod pomnik Mickiewicza….

 

 

 

Jak opowiadałam przedtem, właśnie przebywam na emigracji wewnętrznej i dzięki temu swobodnie krążę po moim Gorzowie. Nikt mnie nie ogranicza, nie narzuca swoich  poglądów ani nie straszy przyszłością.  Jest pięknie tu, w krainie wiecznego dzieciństwa. Zapraszam do niej przyjaciół, spotykam dobrych znajomych. Spotykam tych, których lubię,

Oto pojawia się na horyzoncie gonia, widzę jej niewielką sylwetkę , wiatr figluje w jej świetlistych blond włoskach. Ofiarował  tę przyjaźń los, kierując mnie przed laty do portalu MM Gorzów, którego już nie ma, ale zostali dobrzy znajomi, których nigdy bym nie poznała, chociażby z  powodu różnicy wieku.

Gonia mieszka nieopodal mojej dawnej ulicy Orląt Lwowskich, ale za koszarowym wzgórzem. I dzisiaj lekka niczym ptak zbiega z niego jak co tydzień pod pomnik Mickiewicza, by spotkać się ze  grupą klubu Naszej Chaty , której jest prezesem i potem wędrować podgorzowskimi wzgórzami,  podziwiać urodę licznych  jezior pozostawionych przez lodowiec, zielonookich obramowanych rzęsami lasów……jak zwykle ma przy sobie aparat fotograficzny i potem wysyła mi zdjęcia. Wie jakie lubię, szczególnie smakowite są te na których  utrwala moje ukochane gorzowskie kąty . Zatrzymuje się na szczycie wzgórza pod dawnymi koszarami, gdzie teraz Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa.

Szkoła? Teraz jest tam jednak szkoła?

Tu się zatrzymuję i cofam w czasie. Bo wyczytałam w necie, że dawny burmistrz Landsberga ( obecnego Gorzowa) , Otto Gerloff, który sprawował swoją funkcję bardzo długo, bo w okresie 1915-1943 r.  proponował, by w latach 30 ubiegłego wieku na tym wzgórzu  wybudować właśnie szkołę. Jednak pomysł storpedowali nauczyciele, lękając się, że wiejące tu silne wiatry będą powodowały przeziębienia dzieciaków. Zabawne, prawda? Kto teraz tym się martwi? Na michałowickiej szkole strzelają w niebo jakieś masywne anteny przekaźnikowe i dzieciaki są osaczane niewidzialnymi ale na pewno wysoce szkodliwymi falami. Nikt się tym nie przejmuje….. jestem starej daty i widząc to, cierpnie mi skóra. Ale może przesadzam…..

Kończę tę dygresję, którą na pewno mi wybaczycie i wracam do Gorzowa .

Widzę jak gonia znajduje kamienie z właśnie rozbieranego dziedzińca koszarowego. Taszczy w plecaku i przywozi do mojego michałowickiego domku, gdzie tworzy minimuzeum gorzowskie. Na każdym litera k- co oznacza koszary. Widzę jak starannie  podpisuje …..

Gdy dzisiaj oglądam sobie  te kamienie nagle słyszę chichot. Rozglądam się, ale nikogo nie ma w domu.

I czuję, że znowu jestem w Gorzowie a właściwie w niemieckim Landsbergu. Są lata 30 ubiegłego wieku.

Z przyjemnością czytam to, co pisze Dariusz Barański w Gazeta. Gorzów cytując  zapiski Gerloffa ….

”  Landsberg, czyli nasz późniejszy Gorzów był miastem pięknym i wesołym. Stacjonowały tam liczne niemieckie wojska…”

„ Kiedyś do miasta przyjechał Erwin von Witzleben razem ze sztabem oficerów. Gościł na ratuszu i od początku miał dobre nastawienie do Landsberga. Jak sam opowiadał, przejeżdżał kiedyś przez miasto podczas manewrów i jego frankfurcki 8. pułk został bardzo serdecznie przyjęty przez mieszkańców, a gospodarz Piwnicy Rajców w podziemiach Sparkasse (dzisiejszy Urząd Miejski) przywitał go ze srebrnym kielichem wybornego wina. Powiedział sobie wtedy: ” Gdy tylko będę mógł o tym decydować, pierwszym miastem, które otrzyma garnizon, będzie właśnie Landsberg – miasto przyjazne”.

Gdy  von Witzleben został feldmarszałkiem, mógł urzeczywistnić tamto postanowienie. Nowe koszary miały powstać nieopodal starych. Ale wieloletni burmistrz Landsberga- Otto Gerloff miał inny plan lokalizacji. Gdy upadł pomysł wybudowania szkoły w jego ulubionym  miejscu na wzgórzu, wymyślił by tu posadowić nowe koszary.

      Właśnie dzisiaj na to landsberskie, jeszcze wtedy nagie wzgórze wieloletni burmistrz miasta- prawnik, historyk i regionalista w jednym-   Otto Gerloff   przywiódł  niemieckiego feldmarszałka- Erwina von Witzleben . I to oni chichoczą …

 „ jadąc na to wzgórze, przypomniał sobie opowieść o diable, który prowadzi na wysoką górę, by pokazać piękno tej ziemi”…….

”- Generał ujrzał na górze spory teren z pięknym widokiem na dolinę Warty.

Wróciliśmy bez słowa i dwa dni później dostałem list, że wojsko rezygnuje z rozbudowy starych koszar i dla dwóch batalionów będzie budować nowe nad Lugestraße ( obecnie Orląt Lwowskich )- wspominał burmistrz……i stało się. :

   To tyle na temat historii . I oglądam pocztówkę ze zdjęciem koszar z tego okresu ( Niemcy lubili pocztówki, na których dokumentowali najpiękniejsze widoki miasta, jest ich wielkie mnóstwo, na wielu są ludzie w strojach z epoki- cudne- żal, że teraz już tylko maile….). W koszarowych oknach piękne kwiaty  i hitlerowskie znaki nad wejściem…

A przecież i Gerloff i feldmarszałek pomimo tego, że byli aktywni i zajmowali ważne stanowiska w Rzeszy , byli przeciwni nazizmowi:  

Erwin von Witzleben „ Brał udział w zamachu 20 lipca( rok 1944, zamach na Hitlera-moje uzup.) , zatrzymany przez Gestapo, wydalony z Wehrmachtu , 7 sierpnia postawiony przed Trybunałem Ludowym i skazany na śmierć. Celem upokorzenia go przed wprowadzeniem na salę sądową, sędzia zagorzały nazista, nakazał  mu oddać pasek od spodni i szelki. Tak więc składając wyjaśnienia przed sądem, oskarżony musiał przytrzymywać spodnie rękami, co uwidoczniono na zdjęciu, które pozwoliłam sobie skopiować i tu zamieścić. Otrzymał karę śmierci. Wyrok wykonano 8 sierpnia 1944 r poprzez powieszenie na strunie fortepianowej” . Ta struna fortepianowa mnie prześladuje, cóż za pomysł…..wyrafinowany, chyba długa śmierć, bo nie dochodzi do szybkiego przerwania rdzenia. I skojarzenie z tym narodem który kochał muzykę….brrr……..

Patrzę na zdjęcie burmistrza Landsberga- Otto Gerloffa.  Ładna twarz, musiała się podobać mieszkańcom, ale najważniejsze, że miał romantyczną duszę,  wyobraźnię i skuteczność. W latach kiedy rządził miastem wybudowano wiele obiektów przydatnych i malowniczych. Pisał o swoim mieście, wspominał . Naziści, których nienawidził, zmusili go do odejścia z urzędu . 1 grudnia 1943 roku  przestał być burmistrzem miasta . Później osiadł w Aschau Am Chiemsee (Niemcy), gdzie zmarł w 1956 roku.

Takie losy, ludzkie losy….dobrze, że człek nie zna przyszłości. Może żyć normalnie, nawet cieszyć się życiem. Tak, cieszyć się życiem, dopóki trwa…..

Ale dzisiaj jeszcze tamci  nie wiedzą co będzie dalej, nawet chyba nie myślą , najpierw chichoczą stojąc na nagim jeszcze wzgórzu, potem patrzą w dal gdzie połysk szerokiej Warty w  zielonej kwietnej  dolinie. I milczą zachwyceni…..

Gonia właśnie zatrzymuje się w tym miejscu gdzie stali, a teraz byłe koszary. Wyjmuje aparat, robi zdjęcia, potem  wysyła. Dzięki goniu, mówię…..

Mgła otula dolinę Warty, widać tylko piękne elementy, najbliższe………magiczne….mgliste…..tylko mgła……mgła otula horyzont i tamten czas….

koszary.jpg

 

Koszary w 1935 r, nazistowskie oznaczenia i kwiaty w oknach….stara pocztówka z Landsberga

 

Erwin vinWitzleben przed sądem po zamach na hitlera 1944.jpg

Erwin von Witzleben „ Brał udział w zamachu 20 lipca( rok 1944, zamach na Hitlera-moje uzup.) , zatrzymany przez Gestapo, wydalony z Wehrmachtu , 7 sierpnia postawiony przed Trybunałem Ludowym i skazany na śmierć. Celem upokorzenia go przed wprowadzeniem na salę sądową, sędzia zagorzały nazista, nakazał  mu oddać pasek od spodni i szelki. Tak więc składając wyjaśnienia przed sądem, oskarżony musiał przytrzymywać spodnie rękami, co uwidoczniono na zdjęciu, które pozwoliłam sobie skopiować i tu zamieścić. Otrzymał karę śmierci. Wyrok wykonano 8 sierpnia 1944 r poprzez powieszenie na strunie fortepianowej” .

gerloff_otto.jpg

Otto Gerloff, burmistrz Landsberga w latach 1915-1943 r. Ładna twarz, musiała się podobać mieszkańcom, ale najważniejsze, że miał romantyczną duszę,  wyobraźnię i skuteczność. W latach kiedy rządził miastem wybudowano wiele obiektów przydatnych i malowniczych. Pisał o swoim mieście, wspominał . Naziści, których nienawidził, zmusili go do ustąpienia ze stanowiska/ Oba zdjęcia z wikipedii

101_3542_1280x960.jpg

Ozdobna barierka oddzielająca dawne koszary od stoku wzgórza . Nie ma już mojej kosodrzewiny, ale mgła jak kiedyś……Zdjęcie od goni.

101_3543_1280x960.jpg

 I widok w dół gdzie we mgle ulica  Bohaterów Warszawy, opasująca wzgórze i dalej moja dawna  wtedy Nowotki, a teraz Orląt Lwowskich…moje kosodrzewiny już umarły, ale i tak jest pięknie…..zdjęcie od goni

 

Na emigracji wewnętrznej….

stara poczt G. koszary.jpg

Tak wyglądało moje koszarowe wzgórze w 1935 r. . Schody, staranne nasadzenia młodziutkiej kosodrzewiny. Mój dom ostatni po lewej. Po wojnie, po prawej były ruiny wypalone przez Rosjan dwa tygodnie po „wyzwoleniu” miasta. Nie wiem, czy mam prawo pokazywać tutaj tą pocztówkę, ale co tam…..dziękuję za przysłanie mi tego zdjęcia R.M. 

 

Saperzy-ul. Estkowskiego.jpg

To samo wzgórze. Zdjęcie Taty, Wacława Łukaszewicza. Lata 50 ubiegłego wieku…..

 

 

Nie znana do tej pory gwałtowna totalna zmiana władzy w Polsce, poranne wiadomości w radio,  o tym co się wydarzyło w nocy. Wymiana kadr, nowe prawo. Nowi ludzie, chociaż znani z dwuletniego okresu poprzedniej władzy i z późniejszej działalności którymi  rządzi nieufność, podejrzliwość i jakieś dziwne teorie . Słuchając tego, nie sposób nie przyznać racji komuś, kto napisał, że  zamiast ciepłej wody w kranie zapewnianej przez poprzednie władze mamy wodę wrzącą. A to dopiero początek….Ponadto nasilenie terroryzmu na świecie…..ogólnie to, strach się bać- jak mawia gonia.

I dlatego wyłażę z tej oblepiającej matni i postanawiam udać się na emigrację wewnętrzną.  Tam jest zapewniona cisza , spokój i łagodność.  Zapraszam do tej podróży. ….nie trzeba wysiłku, pełen luz. W przypadku wygasania zainteresowania można po prostu wyłączyć komputer. I wszystko znika, nie istnieje. Czyż to nie jest prawdziwa wolność?

Biorę do ręki stary album , z czułością bo już dobrze znany , dotykany przez dłonie moich Rodziców i czuję ich obecność. Otwieram go jak drzwi do mojego świata. Jego  brunatne, chropawe, pachnące kurzem strony przypominają przaśne powojenne czasy kiedy to wszystko było takie- brudnobrązowe. Tam Tata wklejał zdjęcia i opisywał je pięknym starannym technicznym pismem . Tam jest zaklęta bezpieczna kraina dzieciństwa i wczesnej młodości. Tym bardziej bezpieczna i tym bardziej piękna, bo oglądana z dalekiej perspektywy czasowej. W takiej sytuacji wszystko jest wybielone, jakieś cienie czy niepokoje młodości a także drobne problemy, bo któż ich nie miał, odchodzą w dal. I jest tylko dziecięce zielone rozmarzenie.

Pewnie każdy ma takie wspomnienia i może teraz właśnie tam przebywa – w tamtych czasach i miejscach. Swoich, tylko swoich, najcieplejszych.

Może jednak oderwie się na chwilę i wpadnie z odwiedzinami tutaj, do  mojej krainy szczęśliwości. Zapraszam…..

        Nasza ulica  wtedy Nowotki, przemianowana dużo później na Orląt Lwowskich wspinała się na wzgórze. Jedno z najwyższych  gorzowskich . Bo Gorzów jak Rzym na siedmiu wzgórzach malowniczo się rozłożył opierając się o szeroką dużo szerszą od Tybru Wartę. I z dalekiej perspektywy wyglądał jak olbrzym leżący leniwie na boku przytulony do swojej rzeki.

Na szczycie naszego wzgórza  znajdowały się koszary do których wiodły piękne fantazyjnie zaprojektowane, zbudowane z przedziwnie ułożonej, bo równiutko pionowo czerwonej cegły o lśniącej polewie . Często  oglądałyśmy te cegły  bo takich nigdzie nie było i dotykałyśmy w czasie upalnego lata by poczuć ich chłodną miłą gładź. Aż dziw, że komuś się chciało układać je tak starannie, że w ogóle komuś się chciało. Te schody jeszcze są, choć ktoś im w wielu miejscach wybił zęby jeszcze urodą mogą zachwycać.

Zbocza wzgórza porastała kosodrzewina. Ileż krzewinek musiano posadzić, by pięknie pokryły nagie wzgórze. I pomimo tego, że już dawno kosodrzewina umarła ustępując miejsca dość wysokim drzewom liściastym ,  które same sobie wyrosły bo było im tu dobrze, wtedy i tam się zatrzymał mój czas.

W  żywicznym bardzo wonnym kosodrzewinowym gąszczu  hulaliśmy z miejscowymi dzieciakami, huśtając się na płożącym elastycznych gałęziach, kryjąc w zakamarkach i odkrywając co dalej .

Granicą naszego terenu zabaw była połowa wzgórza, gdzie planiści miasta  zaprojektowali platformę wypoczynkową.  Gnając pod górę, nagle w tym miejscu  hamowaliśmy, bo przychodziło  uczucie nieokreślonego niepokoju a nawet lęku. Tu wszystko wyglądało tak, jakby ktoś przed chwilą stąd wyszedł i niebawem wróci. W niszy , pod kosodrzewinową ścianą była nieczynna wprawdzie bezwodna fontanna o niskim obrzeżu a nieopodal  romantyczne betonowe przysadziste ławki tak posadowione, że umożliwiały siedzącym widok na bawiące się dzieci i daleką rozległą dolinę Warty. Wydawało się nam więc, że ktoś stamtąd wyszedł na chwilę,  że lada moment wróci, wyjdzie zza krzaków, że spojrzy wrogo. I powie, że to nie wasze, nie wasze rewiry. My tu jesteśmy….

 Tak, to opuszczone jakby przed chwilą miejsce relaksu  wydawały się nam nieprzyjazne, obce, nosiły ślady czyjegoś życia. Tam kryła się tajemnica, której nie znaliśmy a przeczuwaliśmy tylko. W tamtych czasach nikt o tym nie mówił, panowała jakaś zmowa milczenia nad niemieckim rodowodem miasta, a faszerowano nas  informacjami o jego polskim pochodzeniu.

Ale dzieciaków nie można oszukać. Wyczują fałsz na odległość. Mają jakieś własne bardzo czujne antenki wyłapujące kłamstwo dorosłych. Już zaczynaliśmy rozumieć, że ktoś tu kiedyś mieszkał i gdzieś wybył a my zjawiliśmy się jakby przypadkowo.

Tego nie odczuwałam przedtem bawiąc się na płytach dawnego cmentarza poniemieckiego rozrzuconych w krzakach parczku dotykającego ulicy Estowskiego i Kos. Gdyńskich. Pewnie dlatego, że jednak z biegiem czasu umysł dzieciaka się zmieniał, świadomość rosła i wyobraźnia też.

Byliśmy dziećmi  rodziców okaleczonych II wojną światową. Dzieci naznaczonych ich traumą z genami do których się wbudowała. Nasi rodzice próbowali posklejać swoje życie, zapomnieć o umarłych i żyć dalej. Ale jak to było możliwe, gdy rany świeże a dookoła nasilający się terror stalinowski. Nie wiem, jak to było możliwe. Ale jakoś to przetrwali , bo życie ma swoje prawa, czas trochę łagodzi ból a my dostarczaliśmy im zajęć. Tak, powojenne pokolenie dźwigało w sobie tragedie rodziców,  nosiło w sobie ich lęki , rosło karmione opowieściami  o minionych czasach spędzonych w innych częściach kraju, w górach czy na wileńszczyźnie, czy wreszcie na rodzinnych Kujawach. Usiłowaliśmy  zrozumieć świat.

I tak gdy miałam  10 lat i zamieszkaliśmy pod koszarami,  powoli  docierały  do mnie i do moich podwórkowych kumpli  dzieje Gorzowa, poniemieckiego miasta kiedyś Landsbergiem zwanego. Nie czuliśmy się tutaj pewnie, nie tak jak czułam się w naszych Beskidach, gdzie pradziadowie się rodzili i spoczywali w swojej ziemi. Mieliśmy podcięte korzenie, i jak przesadzone rośliny wypuszczaliśmy nikłe swoje korzonki, wczepiając się w tę ziemię ale

czuliśmy jak unoszą się nad nami i nad tym miastem  duchy poprzednich mieszkańców, chropawy ich język, ich miłości takie jak nasze, cierpienia i radości.  

Chociaż  nie widzieliśmy tamtych czasów, to w nas było, rosło i dojrzewało…. I wreszcie się dowiedzieliśmy jak było kiedyś , mówić już było wolno ale tamto kłamliwe milczenie  zostało. Pomimo tego wrośliśmy w nasze miasto w nasz Gorzów….udało się…..

 

 Zdjęcie-0776.jpg

 My, schodki, koszary w tle. Podpis w albumie ręką Taty……

Gorzowskie czasy. Zacisze.

SAM_1956.JPG

Kostka granitowa z ulicy Orląt Lwowskich z nieco wyblakłym napisem przywieziona przez gonię do mojego gorzowskiego minimuzeum w Michałowicach. Jeszcze pulsuje w nim tamten czas….

 

 

Pośród politycznej zawieruchy buchającej z telewizorów od kilku dni szukam zacisza.

    I znajduję ukojenie w powrotach do czasów dzieciństwa i wczesnej młodości. Oglądam stare zdjęcia a „stąpając” po kamieniach od goni, które znajdują się w moimi minimuzeum gorzowskim trafiam na ulicę Orląt Lwowskich.

To tam mieszkałam od 10 roku życia aż do pełnoletniości. Najbardziej soczyste i świadome to były lata. Ale do nich dochodziłam stopniowo, bo poza kotkami w kotłowni  oczywiście miałam i inne ciekawe zajęcia. Może ciekawe nie zawsze były, ale pozostały w pamięci jako jasne chwile. Cisza naszego mieszkania i wieczorne odrabianie lekcji  w kręgu światła stojącej lampy z Mamą zajętą robótkami ręcznymi, gra na pianinie kojąca pierwsze burze dojrzewającego ciała i umysłu, późniejsze cotygodniowe przyjazdy do Gorzowa z szaleńczej nauki na AM w Poznaniu i spacery z Mamą. I widzę Tatę na naszym balkonie z widokiem na rzeźnię miejską….to wszystko było , odeszło ale zatrzymało się gdzieś w starym rodzinnym albumie i teraz spina tamten czas z obecnym gdy głaszczę kamienie przywiezione przez gonię….

 

ja piszę.JPG

 

P6050064.JPG

 

Zdjęcie-0560.jpg

 

Zdjęcie-0828.jpg