Ognik szkarłatny lekiem na złe samopoczucie, duchową szarość i samotność.

Czaruje w ogródku, wychyla się spod śniegu z nieodmiennym uśmiechem.

Energetyczny i radosny.

Ognik szkarłatny mój ogródkowy. Nazwano go Pyracantha, ale nie lubi tego imienia- powtarza- jestem ognikiem, płonącym dla twoich oczu, serca i nastroju.

Wypatruje nas ze swojego zimowego kącika i zaprasza. Przyciąga oko, cieszy gdy szarość w duszy.

Przybył z Kaukazu, ale lubi południowo wschodnią Europę czy Azję Mniejszą a także mój ogródek J

Listki utrzymuje zimą, by stanowiły tło dla owoców czerwonych lub pomarańczowych pięknych choć trochę trujących, które się wylęgają z niepozornych białych kwiatków już w sierpniu. Wiosną zasypia, listki gubi, ale już pod nimi  już budzą się nowe i niebawem rozpoczynają czarowanie.

No i jeszcze kolce. Posiada kolce, dlaczego? niezrozumiałe.

Ale kto zrozumie w pełni, tak zupełnie do końca jednoznacznie i niezaprzeczalnie Matkę Przyrodę. To Ona programuje rośliny, zwierzęta, człowieka takoż, tak że wszystko w tych ciałach ma swój cel i zaklina w jedno nasionko powtarzające wzór genetyczny.  

Nasze zadziwienie i zachwyt nieustanny to ponoć wieczna MŁODOŚĆ .

I tego się trzymajmy Kochani…..a gdy ciężko na sercu, odrzućmy lęki docierające z dookolnego świata i swoje własne smuty.

Pobiegnijmy na spotkanie z ognikiem.

Da siłę !!!!!!

Ognik naprawdę leczy duszę …..

„Manna z nieba” i tamaryszek


Pozwalam sobie skopiować mój wpis z 12 maja 2018 r. – bo metoda to Facebookowa którą lubię a poza tym….właśnie zakwitł i czaruje …..

Plaża na Sardynii. Drzewa tamaryszkowe zadziwiły nas , bo rosły na nadmorskim piasku  i były wielkie w porównaniu z krzewami, które widywaliśmy w Polsce. ….

Jak podaje Biblia , ludzie widząc pożywienie leżące na ziemi w obfitości  pytali w języku hebrajskim „ co to jest?” czyli man hu. Czyli manna….

A „ było to coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi” ,  „ …miało smak placka z miodem”.

Jedynym warunkiem, który postawił Bóg swojemu ludowi , było zebranie manny do ostatniego ziarna. Tak też zrobili, a w nagrodę 6 dnia zebrali podwójną porcję która się nie psuła do 7 dnia , tj. dnia szabatu. W ten sposób Bóg żywił wędrowców – uciekinierów przez kolejnych 40 lat , aż do czasu dojścia Izraelitów do Kanaan.

Przez lata badacze zastanawiali się skąd owa manna pochodziła. Wg Wernera Kellera, autora książki „ Śladami Biblii” była to wydzielina krzewów tamaryszkowych powstająca w wyniku symbiozy tego krzewu i jednego z gatunków czerwców, czyli pluskwiaków. Wydzielina ta posiada konsystencję żywicy i formuje się w białe grudki….

Arabowie zaś uważają, że jest to czysta  żywica tamaryszka, która się wydobywa z pędów pod wpływem ukłuć owadów… Ponoć do tej pory jest zbierana i spożywana z ochotą przez wielu jej miłośników….

Nie zapomnę czasu, gdy  zobaczyłam go po raz pierwszy. Było to krótko po zainstalowaniu się  w stolicy.

Nieopodal naszej dawnej ul. Stołecznej a obecnie Popiełuszki był ( i na szczęście jest nadal)  park przy teatrze Komedia. Lubiliśmy ten uroczy zielony zakątek i wędrując nad Wisłę lub Cytadelę przez  Plac Wilsona ( za tamtych czasów zwanym Placem Komuny Paryskiej) zawsze przemierzaliśmy alejki tego parku. Był też na drodze do maleńkich cichych  zatopionych w zadumie nad czasami, które minęły, żoliborskich uliczek z uroczymi domkami…

Jeszcze czuję zapach tamtej Warszawy, gdzie wszystko było dla mnie nowe, właściwie pierwsze i zachwycające….

Ale miało być o tamaryszkach , a ja jak zwykle rozwijam tematy poboczne….

Tak więc był rok 1968, gdy  po raz pierwszy zobaczyłam duży  krzew o zjawiskowej urodzie. Przypominał wielki wrzos pokrojem i barwą drobnych kwiatków które chmurką otaczały  wiotkie  igrające z wiatrem gałązki. Stałam przed nim w zachwycie. Zawsze tak było. W moim Gorzowie ani potem w Poznaniu nie zauważyłam podobnych krzewów. Może tam też rosły , ale widać wtedy wzrok zajęty był czym innym . Pewnie uwagę odwracały  zajęcia sportowe, randkowe, edukacyjne albo  wielgaśne tomy anatomii Bochenka ….

teraz otrzymałam okazję na to spotkanie. Pierwsze spotkanie z tamaryszkiem nazwanym oficjalnie Tamarix gallica

W necie  piszą o nim , że jest kurierem  pustyń i stepów. Przybył z  południowej Europy, północnej Afryki, Azji Mniejszej środkowej Azji. Wytrzymuje suszę, zasolenie gleby, zanieczyszczenie powietrza. Uwielbia słońce i lekkie piaszczyste ziemie. W stanie wolnym rośnie często w wyschniętych korytach rzek gdzie sól w glebie….

Gdy zakładaliśmy pierwszy ogródek, oczywiście pierwszym krzewem o którym pomyślałam, był tamaryszek. Ale nad Bugiem nie czuł się dobrze, marniał, pewnie tęsknił za solą ziemi i ostatecznie umarł. Było nam przykro.

Ale nie straciliśmy nadziei. Po latach kupiliśmy maleńką krzewinkę i nie wierząc , że tym razem nas polubi, posadziliśmy ją nieopodal daglezji i michałowickiej siatki ogrodzeniowej. Ale tym razem nagrodził nasze oczy pięknym kwieciem i luźnym pokrojem długich jak rozwichrzone włosy gałązek. W rezultacie wokół niego zrobiło się ciasno. Ale nic to, cieszymy się, że jest z nami…

I tak dobrnęłam do końca opowiadania o tamaryszku, ale to nie oznacza, że temat jest zamknięty. Może zajmę się poszukiwaniem biblijnej manny na ziemi u jego stóp

a może tylko będę stała i patrzyła jak wiatr  bawi się  jego włosami  a słońce igra z kolorytem kwiecia nadając barwy ciemnego wrzosu albo nagle je rozświetlając …

i wtedy wrócę do mojej dawnej Warszawy , młodości i pierwszych zachwytów  tamaryszkiem i pieszczotliwie będę go nazywała, mój ty Tamarix gallica co dałeś innym ” mannę z nieba” a nam swoją urodę…

A może by tak po urodę, miłość, dobry seks i walkę z zarazą razem z…niewinnym krokusem :)


By na chwilę odparować od wszechobecnego tematu, którego rozwijać nie będę, nie należy nawet,  pochylam się na krokusikiem, który jeszcze zakwita jakby nigdy nic w moim ogródku. Jego uroda i radość jest ponad wszystkie człowiecze problemy. Nic dziwnego, bo już przeżył wszystko co ziemskie.

Bo jest zaklętym  w krokusa śmiertelnym młodzieńcem  o imieniu- Krokus ( Krokos),  stale zakochanym bez pamięci w nimfie o imieniu Smilaks. Która właśnie  czuwa w moim ogródku,  nieopodal, bo została  przemieniona w cis.  Stało się to kiedyś, dawno  z powodu gniewu bogów, którzy jak widać nie lubili miłości a może, co jest pewne-  zazdrośni o swoje nimfy rzucili klątwę na zakochanych. I na nic ich gniew, bo kochankowie trwają, odradzają się , przywędrowali ze starożytnej Grecji, jak opowiada przytoczony mit,  i pokazują, że Miłość jest nie tylko Ponadczasowo Piękna, ale też Nieśmiertelna!!!

       Zakwita więc w moim ogródku, pojedynczo się wychyla spomiędzy niezagrabionych liści. Liście umarłe już nie pamiętają swojej zielonej młodości a krokus ożywa. Czaruje, patrzy w niebo a może śni swój sen grecki czy perski. Może wpisały się w jego geny tamte odległe czasy ale też teraźniejsze ?

Kiedy uprawia się go nadal, nazywając szafranem, by zbierać  górne części słupka zwane znamieniem w czasie gdy przyjmują padający na nie pyłek, jeszcze przed zapłodnieniem, by robić z nich przyprawy czy barwniki mające wielką moc.

Szafran to najdroższa przyprawa świata !!! .  Potrzeba aż 150 000  kwiatów, by uzyskać 1 kg znamion !!!!

Dowiaduję się dopiero teraz, zainteresowana tematem, że ten niewinny krokusik to nie zwykły kwiatek, ale nie lada „ ziółko”. Sporo narozrabiał na świecie, nie tylko rozsiewał swój czar i urok….

        W XIV wieku Czarna śmierć w Europie gwałtownie podniosła zapotrzebowanie na szafran. Uważano, że jest jedynym lekiem na tę chorobę i epidemię. Ponieważ jednak umarli jego  europejscy plantatorzy , sprowadzano go z wysp Morza Śródziemnego, np. z Rodos,  na weneckich i genueńskich łajbach.  Jak podają historycy był to tak cenny towar, że grupa szlachciców ze swoimi wojami napadła na jeden ze statków, rabując towar  wart  420 tys. obecnych euro. Od tej pory rozpoczęła się walka z piractwem szafranowym, która przybrała charakter regularnej „wojny szafranowej”, trwającej 14 tygodni.  Po jej zakończeniu ustanowiono Bazyleę nowym centrum  europejskim produkcji szafranu, przeniesiono je potem do Norymbergii. Poznanym zjawiskiem było fałszowanie tego bogactwa i wówczas  powstał tzw. kod szafranowy wg którego fałszerze mogli być karani nie tylko grzywną, więzieniem ale też śmiercią.

         Ale cofnijmy się o dalsze setki lat. Otóż ludzie starożytni uważali, że szafran jest symbolem elegancji i bogactwa. Klasy panujące starożytnych imperiów przyprawiały nią potrawy, farbowano nim szaty a nawet perfumowano sale balowe !!!.

      Aromatem szafranu zachwycili się Grecy. Wkrótce odkryli, że barwi ich czarne włosy na jasny kolor, więc stosowali  w tym celu mieszankę kwiatów szafranu i wody potasowej.   Skosztowali też jak smakuje, zachwycili się  i od tej pory doprawiali nim potrawy.

Uwiecznili zbiory szafranu na słynnym fresku w pałacu Knossos a Krecie. Zadziwiające, że fresk przetrwał do dziś od swoich lat urodzenia czyli od roku 1600-1500 przed naszą erą!!!

      Egipcjanie podawali swoim faraonom  szafran uważając, że jest najsilniejszym afrodyzjakiem, ale też używali go  w formie perfum-  do kąpieli, domów, świątyń. Pod koniec hellenistycznego Egiptu kobieta wszechczasów, słynna Kleopatra kąpała się w szafranie stwierdzając że po niej staje się demonem seksu 🙂 .

     W starożytnej Persji, jeszcze w X wieku p.n.e.  uprawiano szafran na dużą skalę, a ich władca Dariusz I Wielki ( 500 r. p.n.e.) wydawał rozkazy swoim satrapom by sprawdzali, czy jest uprawiany w dalekich regionach jego imperium tj. na Kaukazie. Ciekawostką jest to, że po wiekach zaleziono w starożytnych dywanach czy całunach pogrzebowych- wplecione nitki-  szafranu.  Widać miał  znaczenie magiczne i terapeutyczne gdyż wchodził w skład rytualnych ofiar dla bóstw, ale też uważany był jako lek. 

Aleksander Wielki podczas azjatyckich kampanii zawsze zabierał ze sobą szafran , dodawał do ciepłej kąpieli , wierzył bowiem, że wyleczy jego rany.  Używano go też do herbaty, ryżu. W okresie około 500 roku p.n.e. szafran dotarł z Persji na wschód Indii.

Po śmierci Buddy podjęto postanowienie, by szaty kapłanów buddyjskich zawsze były barwione szafranem.

Szafran wędrował po świecie razem z handlarzami,  wszędzie zachwycając  ludzi swoim czarem. Najpierw, do roku 100 p.n.e., był  eksportowany z Persji do Chin, razem- uwaga-  z ogórkami, cebulą, jaśminem i winem. Oczywiście Rzym także importował swój szafran z Persji.
       Podczas upadku Cesarstwa Rzymskiego, uprawa szafranu została zaprowadzona przez Maurów w Europie – najpierw w Hiszpanii, a później w części Francji i południowych Włoszech.                

Na marginesie zadziwiające jest to,  że do tej pory szafran nie został podany jako panaceum na obecną pandemię 🙂

Może dzięki tej odgrzebanej z archiwum różnych portali, bo przecież nie z mojej głowy, opowieści, zakwitnie nam w głowach krokus, rozda swą moc szafranową, przyniesie nie tylko ucztę dla oczu ale też uspokojenie swoim pięknem i wielką historią.

Przyniesie też Optymizm i Nadzieję- przetrwamy, Kochani ten zły czas i odrodzimy się tak jak ten mały piękny kwiatek każdej wiosny….

Korzystałam z licznych stron internetowych, ale głównie z : https://szafrankrokus.com.pl/historia-szafranu/

Właśnie zakwitły moje modrzewie


Taki oto wpis zamieściłam w tym blogu, który jeszcze był prowadzony na innej stronie, tu przeniesiony – właściwie nic nie stracił ze swojej świeżości. Dla mnie Pierwszej, jak pierwszy napotkany modrzew , dawno dawno temu…..

Niczego nie wycinam z tego teksu –  choć początek opowieści nawiązuje do tamtych wpisów. Niech sobie będzie całość – może Ktoś wytrzyma czytając, może nie …. jednak serdecznie zapraszam …..

12 kwietnia 2017 przez Zofia Konopielko

A wszystko przez to, że zakwitły modrzewie…

Zaczęło się od modrzewiowych kwiatów

Jak mawiają, przysłowia są mądrością narodu, ale uwielbiam także zwyczajne porzekadła.

Jak choćby  to : obiecanki, cacanki.  Bo dzisiaj właśnie  okazało się aktualne, stwierdzam z pewnym zażenowaniem. Wprawdzie wtedy, gdy obiecywałam nie oszukiwałam, byłam pewna swego, ale „ zawiał inny wiatr” i przyniósł znowu coś nowego… ale ab ovo:

   W poprzednim wpisie zapewniałam, że tym razem będzie kontynuacja jednego tematu aż do szczęśliwego zakończenia. Dotyczyło to wycieczki do Biecza. A tu co, a tu nic. Bo dzisiaj wpadłam w takie zdumienie, że aż musiałam się  nim  z Wami podzielić. Bo czyż to nie dziwne, że żyję sobie ja na tym świecie już prawie 70 lat ( tak, tak w końcu września stuknie mi taki wiek) i wiecznie  coś mnie zadziwia.

Świat jest piękny i stale dla nas otwarty oraz soczysty. Tylko rwać, pomlaskiwać z zachwytu , międlić tymi nadgryzionymi zębem czasu swoimi lub już nie swoimi ząbkami i łykać i wpadać w euforię, że jest cudnie, że żyjemy widzimy i poznajemy.

Ależ się nagadałam, wybaczcie, ale musiałam, bo moje dzisiejsze zadziwienie jest faktycznie wielkie i radosne.

     Otóż, moi mili, dzisiaj odkryłam, że na każdym z dwóch modrzewi przeniesionych znad naszego Bugu przed 10 laty ( były wtedy tyciutkie) są różne kwiatki. Jeden cały zakwita na biało , drugi na czerwono. Mój Boże, żyję sobie obok  modrzewi od prawie 40 lat i nigdy tego nie dostrzegłam. Dopiero dzisiaj.

I faktycznie,  gdy poczytałam w necie, że te urocze drzewa z rodziny sosnowatych ( też zadziwienie, bo nijak z sosnami się nie kojarzą, choćby z powodu tego, że tracą igły na zimę , już nie mówiąc o pokroju ). , że  te drzewa zwane ślicznie Larix  są rozdzielnopłciowe. Panowie kwitną skromniej, bo na biało a za to panie ubierają się w karmin. Ciekawe zjawisko, bo w przyrodzie zwykle chyba bywa odwrotnie. Chociaż może nie mam racji.

Tak więc stoją sobie moje dwa modrzewie nieopodal naszej michałowickiej chałupki i dumnie pokazują stare szyszki a spomiędzy nich  nieśmiało wyglądają  pędzelki ze świeżutkimi igiełkami a nieopodal przycupnęły  maleńkie ale urocze kuleczkoszyszeczkopodobnekwiatki (na zdjęciach przeze mnie uwiecznione).

I te modrzewiowe  kwiatki przyniosły ze sobą dalsze poszukiwania w necie i wzrastające zaciekawienie i cały ten wpis wypływający z tego jednego dnia zadziwienia.

Jest kilkanaście gatunków modrzewi. Lubią ( na szczęście, bo są cudne)  naszą półkulę północną i klimaty umiarkowane.

Pierwszy raz spotkałam się z modrzewiem gdy miałam może 12 lat. Odwiedziłam rodziców przebywających w szczawnickim sanatorium. Ulokowali mnie w wynajętej izdebce chałupy na zboczu Bryjarki nad szumnym rączym potokiem Grajcarkiem zwanym. Fajne nazwy prawda? Niezapomniane. I wówczas przewodnik, który nas oprowadzał po kurorcie, wskazał ścianę wysokich i wiotko gęstych drzew mówiąc, że to modrzewie. Polecał spacery w tym lesie, twierdząc , że modrzewiowy żywiczny zapach jest zdrowszy niż wszelkie inne inhalacje a szczególnie te, wydobywające się gęstą parą z sanatoryjnych rurek. ( widziałam, okropność ) . Mój Boże, gdzie te czasy , gdzie moja budząca się młodzieńczość i ludzie których już nie ma , moi Rodzice…. Odrywam się od tych wspomnień i czytam dalej.

W Polsce modrzewie widujemy w Tatrach- (oj tak tak, widywałam, są potężne ) , gdzie  tworzą górną granicę lasu. Tę strefę  upodobał sobie modrzew europejski ( Larix decidua- szukałam w necie jak należy tłumaczyć to drugie w nazwie- ale tylko jakieś ginekologiczne określenia tam są , które zresztą znałam , brr ) a w części środkowej i południowo- wschodniej mieszka modrzew polski – Larix polonica. To brzmi pięknie, tak jak należy-  patriotycznie

Modrzewie potrafią wyrastać na wysokość  40 m , zawsze szeroko rozkładają swoje konary i gubią kruche gałęzie , czego doświadczamy nad Bugiem. Bywa, że  szczególnie po przejściu jesiennej wichury, droga jest usłana suchymi „zrzutami „ modrzewiowymi , mnóstwem miniaturowych szyszek oraz gęstym płaszczem utkanym ze złotych drobniutkich igiełek …

Ale wszystko im darujemy. Bo te drzewa są nasze, wyhodowane z mikrusa , rosły na naszych oczach razem z dziećmi  i od zawsze rozsiewają upojny zapach i nieodmiennie urzeka nas  delikatność ich igiełek i pozorna wiotkość.

Właśnie przypomniałam sobie naszą najstarszą wnuczkę. Miała wtedy 8 miesięcy . Wzięłam ją na ręce i gdy podchodziłam do modrzewiowych gałęzi  zwieszających się nad tarasem, dziecko już z daleka wyrażało niepokój ,  wtulało się we mnie i  odpychało łapkami . Pokazywało paluszkiem na kosmate gałęzie i mówiło niezdarnie – nie nie. Każda próba zbliżenia się do nich kończyła się tak samo. Co się w tej małej głowinie roiło. Co sobie wyobrażała? Przecież jeszcze niczego w życiu nie widziała. A jednak … może widziała jakieś czarownice z kosmatymi łapami, czy coś innego budziło ten lęk ? Szkoda, że dziecko nie zapamiętuje swoich wczesnych przeżyć – jedynie my, dorośli możemy o tym opowiadać i zadawać pytania, na które od dziecka nie otrzymujemy odpowiedzi….

 A to modrzewiowe przebudzenie  wiosenne – jak bardzo optymistyczne – że tak można – zasypiać i odradzać się na nowo.

       Nic więc dziwnego, że Druid Hagal napisał w necie o Modrzewiu taką pieśń:

„ przez las idzie tanecznym krokiem zwiewna i lekka Pani Wiosna, przystaje przy każdym drzewie dotyka je lekko dłonią i szepcze tajemne słowa: „ Już czas. Obudź się- proszę”

To śpiewne zawołanie usłyszał właśnie modrzew, jedyne z drzew iglasty, które traci swe igły na zimę (….)”

I dalej następuje objaśnienie, że „drewno modrzewia przed wyschnięciem jest miękkie, jednak później twardnieje. Jest  odporne na wilgoć i grzyby i dlatego chętnie  budowano z niego statki, domy i meble.

Ponieważ domy wykonane z tego drzewa nie ulegały wpływom atmosferycznym a także się nie starzały, uważano, że drewno modrzewiowe nie tylko jest trwałe, ale posiada siłę magiczną i  chroni domostwo przed pożarami.

Wierząc w moc modrzewia, stosowano jego pędy w starodawnej  medycynie . Jakby z gruntu wierzono, że pomaga w chorobach. A może były to lata prób i błędów pokoleń, które żyły przed nami. I faktycznie dalsze obserwacje potwierdziły te sugestie. Leki sporządzone z modrzewia  były pomocne w  chorobach wątroby, płuc i żołądka.  Wywary z młodych gałązek ( a szczególnie zmiażdżone młode szczyty) mają silne działanie moczopędne, co jest wykorzystywane w lecznictwie.  Igły modrzewiowe ( tak jak jodłowe czy sosnowe) dodawano do wonnych i leczniczych kąpieli. Poza walorami zapachowymi leczyły one zaburzenia menstruacyjne ( jak dawniej  pisano –stosowanie  w „ obfitych miesiącach”).

Dawni wojownicy stosowali żywicę modrzewiową, która znakomicie goiła ich rany..

Pomagała także w leczeniu egzemy i innych chorób skóry – działała  jak środek dezynfekujący i leczniczy.

Wojowie  i myśliwi  mieli zwyczaj składania części swoich zdobyczy  pod korzeniami modrzewi. Wierzyli bowiem, że te  wspaniałe drzewa będą ich ochraniały w boju i leczyły rany  „ ( jak rozumiem, były to dary przebłagalne) .

Ponoć ludzie zahukani, nieśmiali, porzuceni przez przyjaciół albo nie posiadający ich w ogóle powinni się przytulać do modrzewiowego pnia a odzyskają to wszystko,  czego pragną….

Wierzono także , że w modrzewiach mieszkają duchy wszystkich zwierząt. Piękne , prawda?

Na koniec  wspomniany Druid Hagal pisze:- W większych zagajnikach tego drzewa można jesienią zbierać „ modrzewiaczki” , pyszne grzyby z rodziny podgrzybków  o wspaniałym pomarańczowo złotym kolorze. ..” – mniam mniam, zapachniało, a tak naprawdę to sam widok grzybków jest fantastyczny, nie trzeba zbierać i konsumować ….

     I jeszcze jedna ciekawostka  znaleziona w necie.

Jest to opowieść o amuletach Indian,  którzy jak wiadomo, bardzo w nie wierzyli. Wytwarzali  m.in.   tzw. łapacze snów. W 1975 r.  dotarły one do Europy . Widywałam takie w sklepach z egzotyką , ale nie zwracałam uwagi. Do dziś. Bo już teraz wszystko wiem na ten temat i zapragnęłam mieć taki, bo może coś w tym jest , może przyniesie coś dobrego? Ponoć wiara czyni cuda- o, znowu powiedzenie się wkradło . J

Łapacze snów sporządza się  z ze sprężystej witki wierzbowej zawiniętej w krąg, co ma przedstawiać  cyklicznie powtarzający się czas, Matkę Ziemię, cztery strony świata. Wnętrze kręgu zamykane jest siecią zebraną centralnie , utkaną  ze ścięgna, włosia lub rzemienia. Sieć ta symbolizuje  więzy rodzinne.

Dla pełnej siły działania łapacz powinien być zdobiony koralikami (  miały powodować, że sny się spełniają), piórami ( które wzmacniały działanie koralików a ponadto zapewniały swobodne oddychanie ) . Sowie pióro dawało dziewczynkom mądrość a orle – odwagę chłopcom. Konieczne było umieszczenie też tam kawałków futerka ( bo zapewniały wygodę i ciepło) ; pazura, (który  bronił w razie potrzeby), końskiego włosa (dającego wytrzymałość ), turkusa, (bo  sprowadzał siłę ) i kryształu górskiego ( który daje moc). Dlaczego o tym piszę, ano dlatego, że  obowiązkowo umieszczano też tam kawałek modrzewia ( nie innego drzewa !) który zapewniał dobre zdrowie…

Tak zdobione amulety wieszano nad posłaniem albo przy wejściu do domu.

Wierzono, że przez sieć takiego łapacza , przechodzą  tylko dobre sny, a zatrzymywane przez nią są nocne mary, które z pierwszymi promieniami słońca giną. Dlatego te amulety  wieszano tak, by docierały do nich pierwsze promienie słoneczne….

     A jeśli się zakochamy nieszczęśliwie, co już raczej nam nie grozi ( chyba) to może wrócimy do młodości i poczytamy Mickiewicza. Tylko zabierzmy ze sobą amulet (najlepiej łapacz snów) bo ochroni przed tym, co na końcu Ballady „Świtezianka.” A  dla przypomnienia przytaczam  większy fragment tej Ballady:

 „Jakiż to chłopiec piękny i młody?

Jaka to obok dziewica?

Brzegami sinej Świtezi wody

Idą przy blasku księżyca.

Ona mu z kosza daje maliny,

A on jej kwiatki do wianka;

Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,

Pewnie to jego kochanka.

Każdą noc prawie, o jednej porze,

Pod tym się widzą modrzewiem.

(…)

Woda się dotąd burzy i pieni,

Dotąd przy świetle księżyca

Snuje się para znikomych cieni;

Jest to z młodzieńcem dziewica.

Ona po srebrnym pląsa jeziorze,

On pod tym jęczy modrzewiem.

Kto jest młodzieniec?- strzelcem był w borze.

A kto dziewczyna?- ja nie wiem”

I nie martwmy się już , bo Świteź nam zabrali, nasza młodość przepłynęła , dawne miłości gdzieś w tym lub już innym świecie bujają . A my trwamy…

Jeśli tego myślenia nam mało, i nadal czujemy się stłamszeni rzeczywistością,  zahukani zgiełkiem, pełni lęku i nieśmiałości a także  opuszczeni, przytulmy się do modrzewiowego pnia, a odzyskamy radość spokój i wszystko czego pragniemy, się spełni… .na pewno się spełni J

A jeśli już nas nic nie obchodzi, tamto było, minęło, przeszłości nie lubimy wspominać  i wiemy że nic nas nie czeka, pragnienia dawno umarły – to tylko wyjdźmy razem przed dom, najlepiej wtedy , gdy wstaje dzień i popatrzmy na modrzewiowe kwiatki, jako i ja patrzę. I jest cudnie….

Zatrzymać ten cudny czas….

Pozwalam sobie wrócić do tego wpisu ……

 

Opublikowane w Maj 28, 2014

Zatrzymać ten cudny czas….

 

Zdjęcia w albumie rodzinnym opisane ręką Ojca ( odszedł w 2002 roku). Na pierwszym aleja parkowa i fajny wózek dziecięcy, potem ja w kraciastej flanelowej koszuli, którą uwielbiałam…

Jeszcze kwitną  w naszym ogródku wiosenne azalie i rododendrony. Niewielkie to krzaki i chyba wyższe nie urosną, bo nie za bardzo dbamy o nasze rośliny a prawdę mówiąc nie dbamy w ogóle. Jedynie się cieszymy, gdy  pomimo wszystko kwiatowo się uśmiechają …

A ja mam w oczach  tamten maj w moim życiu, maj z drugiej połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Właśnie dobijałam do 11 roku życia.

Moi rodzice byli starsi, schorowani , wyczerpani przeżyciami wojennymi więc usiłowali ratować resztkę zdrowia leczeniem sanatoryjnym. Wówczas na taki wyjazd nie czekało się długo , teraz są to średnio dwa lata. Gdy otrzymali skierowanie na pobyt majowy w Szczawnie Zdroju,  postanowili mnie ze sobą zabrać. Miałam wówczas niepełne 11 lat i nikogo z bliższej rodziny w Gorzowie, więc nie chcieli mnie zostawić bez nadzoru. Później już nie było problemu, sama siedziałam w domu, a nawet przejęta rolą w tym czasie urządzałam gruntowne sprzątanie.

Cieszyłam się tym wyjazdem,  bo już wtedy miałam żywe pasje podróżnicze. Jednak czułam niewielki niepokój , że opuszczę zajęcia szkolne bez wyraźnego powodu gdyż jak teraz oceniam miałam wówczas naturę dość pilnej uczennicy.  Teraz moje wnuki, a pewnie przedtem i dzieci ochoczo wykorzystują takie szanse.

Jednak Mama mnie uspokoiła, bo oficjalnie zwolniła mnie z zajęć i obiecała przerabiać ze mną zadane lekcje. Okazało się, że wcale nie było to takie złe, zajęcia zajmowały mi mniej czasu niż siedzenie w szkole i mogłam łazikować po ciekawych zakątkach uzdrowiska. Może nauczanie indywidualne w domu , coraz bardziej popularne jest jednak ciekawym rozwiązaniem…Nie marnuje się czasu na wysłuchiwanie jak inni dukają lub plotą bzdurki, skrzypią kredą po tablicy- czego nie cierpiałam. Ale też  nie uczestniczy się w szaleństwach na przerwie i po lekcjach.  Chyba tylko tego byłoby mi żal przy takim systemie edukacji….

Tak więc rodzinnie wyjechaliśmy do Szczawna Zdroju, które było urocze ale zwyczajne, poza wielką Górą Parkową ( teraz zwaną Wzgórzem Gedymina) ukrytą za ozdobną bramą ogrodzenia . Byłam zachwycona rajem, który się tam otwierał.

Wielka zielona ściana zapraszała do swojego wnętrza. Poza grzecznymi alejami, gdzie były ławki, dobrze zapamiętałam inne, wąskie otulone krzewami , którymi się wdrapywałam na górę by potem  zbiegać na łeb i na szyję w dół .

Jednak nie zawsze zbiegałam, często stawałam w zachwycie. Bo wielkie krzewy były obsypane dużymi kwiatami misternie zebranymi w pęki. Grały śnieżną bielą, różem, złotem, czerwienią i gdy wtulałam nos pomiędzy owo kwiecie by sprawdzić czy pachnie, czułam tylko wilgoć po nocnym ciepły deszczu i upojny majowy zapach zieleni.

To, że ja nigdy nie widziałam podobnych krzewów i kwiatów nie dziwota, ale rodzice też nie znali takich roślin. Na szczęście pod nimi a także pod innymi ciekawymi drzewami były umieszczone tabliczki z nazwami. Czytaliśmy więc rozkoszując się egzotycznymi dla nas nazwami i podziwialiśmy.

I w ten to oto sposób poznałam rododendrony i azalie. Były różne, azalie nieco pachnące, miały inne liście. Jedne z nich ponoć nie traciły ich przed zimą a inne gubiły.

Teraz wiem, że stanowią jeden rodzaj zwany różanecznikami ( Rododendron L.) i należą do wrzosowatych ( Ericaceae) . Rosną sobie dziko w Azji, w obu Amerykach ale też w Europie. …..

Gdy wróciłam do domu, uniosłam ze sobą trwale zapamiętany tamten maj, tamte kwiaty i tamten pierwszy zachwyt …

A teraz widząc moje drobiny działkowe wracam do tamtych dni pierwszych, do góry zielenią obsypanej i tonącej w kwieciu ….i zapachy czuję i jestem tą  dziewczyną, której już dawno nie ma…..

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Manna z nieba” i tamaryszek

Teraz przerywnik w opowieści o Kutnie, bo właśnie pięknie kwitnie mój ogródkowy tamaryszek. Wróciłam więc do wpisu z maja 2014 roku…..

„Manna z nieba” i tamaryszek

Plaża na Sardynii. Drzewa tamaryszkowe zadziwiły nas , bo rosły na nadmorskim piasku  i były wielkie w porównaniu z krzewami, które widywaliśmy w Polsce. ….

Jak podaje Biblia , ludzie widząc pożywienie leżące na ziemi w obfitości  pytali w języku hebrajskim „ co to jest?” czyli man hu. Czyli manna….

A „ było to coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi” ,  „ …miało smak placka z miodem”.

Jedynym warunkiem, który postawił Bóg swojemu ludowi , było zebranie manny do ostatniego ziarna. Tak też zrobili, a w nagrodę 6 dnia zebrali podwójną porcję która się nie psuła do 7 dnia , tj. dnia szabatu. W ten sposób Bóg żywił wędrowców – uciekinierów przez kolejnych 40 lat , aż do czasu dojścia Izraelitów do Kanaan.

Przez lata badacze zastanawiali się skąd owa manna pochodziła. Wg Wernera Kellera, autora książki „ Śladami Biblii” była to wydzielina krzewów tamaryszkowych powstająca w wyniku symbiozy tego krzewu i jednego z gatunków czerwców, czyli pluskwiaków. Wydzielina ta posiada konsystencję żywicy i formuje się w białe grudki….

Arabowie zaś uważają, że jest to czysta  żywica tamaryszka, która się wydobywa z pędów pod wpływem ukłuć owadów… Ponoć do tej pory jest zbierana i spożywana z ochotą przez wielu jej miłośników….

Nie zapomnę czasu, gdy  zobaczyłam go po raz pierwszy. Było to krótko po zainstalowaniu się  w stolicy.

Nieopodal naszej dawnej ul. Stołecznej a obecnie Popiełuszki był ( i na szczęście jest nadal)  park przy teatrze Komedia. Lubiliśmy ten uroczy zielony zakątek i wędrując nad Wisłę lub Cytadelę przez  Plac Wilsona ( za tamtych czasów zwanym Placem Komuny Paryskiej) zawsze przemierzaliśmy alejki tego parku. Był też na drodze do maleńkich cichych  zatopionych w zadumie nad czasami, które minęły, żoliborskich uliczek z uroczymi domkami…

Jeszcze czuję zapach tamtej Warszawy, gdzie wszystko było dla mnie nowe, właściwie pierwsze i zachwycające….

Ale miało być o tamaryszkach , a ja jak zwykle rozwijam tematy poboczne….

Tak więc był rok 1968, gdy  po raz pierwszy zobaczyłam duży  krzew o zjawiskowej urodzie. Przypominał wielki wrzos pokrojem i barwą drobnych kwiatków które chmurką otaczały  wiotkie  igrające z wiatrem gałązki. Stałam przed nim w zachwycie. Zawsze tak było. W moim Gorzowie ani potem w Poznaniu nie zauważyłam podobnych krzewów. Może tam też rosły , ale widać wtedy wzrok zajęty był czym innym . Pewnie uwagę odwracały  zajęcia sportowe, randkowe, edukacyjne albo  wielgaśne tomy anatomii Bochenka ….

teraz otrzymałam okazję na to spotkanie. Pierwsze spotkanie z tamaryszkiem nazwanym oficjalnie Tamarix gallica

W necie  piszą o nim , że jest kurierem  pustyń i stepów. Przybył z  południowej Europy, północnej Afryki, Azji Mniejszej środkowej Azji. Wytrzymuje suszę, zasolenie gleby, zanieczyszczenie powietrza. Uwielbia słońce i lekkie piaszczyste ziemie. W stanie wolnym rośnie często w wyschniętych korytach rzek gdzie sól w glebie….

Gdy zakładaliśmy pierwszy ogródek, oczywiście pierwszym krzewem o którym pomyślałam, był tamaryszek. Ale nad Bugiem nie czuł się dobrze, marniał, pewnie tęsknił za solą ziemi i ostatecznie umarł. Było nam przykro.

Ale nie straciliśmy nadziei. Po latach kupiliśmy maleńką krzewinkę i nie wierząc , że tym razem nas polubi, posadziliśmy ją nieopodal daglezji i michałowickiej siatki ogrodzeniowej. Ale tym razem nagrodził nasze oczy pięknym kwieciem i luźnym pokrojem długich jak rozwichrzone włosy gałązek. W rezultacie wokół niego zrobiło się ciasno. Ale nic to, cieszymy się, że jest z nami…

I tak dobrnęłam do końca opowiadania o tamaryszku, ale to nie oznacza, że temat jest zamknięty. Może zajmę się poszukiwaniem biblijnej manny na ziemi u jego stóp

a może tylko będę stała i patrzyła jak wiatr  bawi się  jego włosami  a słońce igra z kolorytem kwiecia nadając barwy ciemnego wrzosu albo nagle je rozświetlając …

i wtedy wrócę do mojej dawnej Warszawy , młodości i pierwszych zachwytów  tamaryszkiem i pieszczotliwie będę go nazywała, mój ty Tamarix gallica co dałeś innym ” mannę z nieba” a nam swoją urodę….

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

.

Pora na wiesnuszki….

Pora na wiesnuszki ….

No cóż, Mili moi.

Piegowata Pipi – wymyślona i w 1945 roku napisana – niedawno obchodziła 70 urodziny 🙂 prawie jak ….

 

Czas odrzucić smutę, gdy Wiosna szaleje dookoła. Życie pędzi do przodu, niezależnie od nas, przyroda się corocznie odradza, ptactwo od 5 rana wyśpiewuje godowo. Moje ogródkowe kosy , które tu mieszkają przez całą zimę biegają- nie biegają bo skaczą w odróżnieniu od szpaków,  całe pięknie napuszone, z ogonkami filuternie zadartymi do nieba i  odświętnie pobudzone, prawie nie zwracają na mnie uwagi, mocno zajęte….

Ale dziś przypomniałam o wiesnuszkach….

Bo był taki czas, gdy Mama i Tata i ja kilkuletnia , może już pod 10 lat miałam, kiedy to Mama popatrzyła na mnie z czułością i rzekła- o, piegi- ileż ty masz piegów….wiosna była taka jak dziś, tylko już wszystko jest inne. Śladu po tamtych wesołych piegach już nie ma,  choć mocno sfatygowana skóra usiłuje je wydobyć, i spomiędzy zmarszczek wychodzą różne plamiste twory….

Tak jak wtedy i dziś, rzadko zaglądam do lusterka. Wówczas z powodu innych bardzo fascynujących zajęć oraz braku podręcznych lusterek a dziś wszystko jest pod ręką, ale…..no, powiedzmy że wolę oglądać moje kosy J

Mama wówczas rzekła z uśmiechem- że piegi po rosyjsku to wiesnuszki. Ładnie, melodyjnie i nawet ciekawiej niż używane powszechnie- co właśnie odkryłam w necie- „ pocałunki słońca”. Tak więc z owymi wiesnuszkami  na nosie i części policzków żyłam sobie radosna, beztroska , zachwycona światem…

Mama patrzyła na mnie z czułością i uśmiechem – mówiła- ooo już widzę wiesnuszki- i nagle pojawiał się na Jej twarzy uśmiech zadumy- gdy któregoś dnia zobaczyłam Twojego Tatę- oniemiałam- bo był piegowaty !

Tak więc warto przystanąć nad genetyką. Otóż skórę odziedziczyłam po Tacie, a jak pomnę również po Babci Stanisławie Rodziewicz- buzie miłe, lecz pomarszczone wcześnie i pewnie w młodości piegowate ….Bo jak czytam w necie ( och, ta skarbnica wiedzy wszelakiej- gąszczu prawidłowych i nieprawidłowych wiadomości w którym tak lubię buszować ), tam piszą iż piegi są uwarunkowane genetycznie i wiążą się z posiadaniem wariantu genu MCIR w locus 16q24,3 kodującego receptor dla melanokortyny która przyspiesza syntezę melaniny przez melanocyty. Dziedziczenie jest autosomalne dominujące…tak więc przeczytawszy, pełna powagi iż noszę ów nadzwyczajny gen, nie patrząc w lustro, unosząc swoje już zapomniane z racji dostojnego wieku- wiesnuszki na obliczu –  wychodzę do ogródka przywitać się z moimi kosami …

Jest cudnie….

 

Pierwszy podbiał w tym roku pozdrawia… uwielbiam te dziko sobie rosnące Uśmiechy- bezbronne bez liści jeszcze …..

..a w sercu maj

SAM_1490.JPG

 

SAM_1447.JPG

Nad Bugiem, nasza lipa jeszcze prawie naga , senior rodu w amoku pracy

 

Kochani! Wybaczycie pewnie moje milczenie, bo już nawet Ela zapytała mailowo, czy coś się nie stało. Muszę się przyznać, że coś we mnie drgnęło, gdy tak napisała, a to po prostu przyszło wzruszenie. I pomyśleć, że nasza znajomość wynika z sieci i z tego blogu, a tyle wspólnych wspomnień się dokopałyśmy i takiej bliskości doznajemy. Po prostu rośnie serce.

Ale Wam, kochani, którzy może nie zauważyliście mojego opóźnienia w blogowych wpisach bo jesteście zajęci różnymi sprawami, albo czytacie wartościowe pozycje, nie mając czasu na wizytę u mnie, wybaczam, bo nie każdy musi lubić to moje  ustronne miejsce, zresztą lotów nie najwyższych, zdaję sobie sprawę.

Jednak tak ogólnie  spieszę wyjaśnić, że nic się nie stało. Tylko ugrzęzłam po uszy. Ugrzęzłam we współredagowaniu artykułu nt. Upadków u ludzi starszych. Moi poznańscy koledzy piszą go na zamówienie, myślałam, o naiwności ty moja, że tylko wrzucę kilka swoich uwag związanych z pracą w przychodni rejonowej dla dorosłych w czasach zamierzchłych ( 1971- 1975) oraz doświadczeń w opiekowaniu się wiekowymi moimi Rodzicami. Tak mi się z początku wydawało, więc ochoczo zaczęłam. A im dalej, tym bardziej się zanurzałam niby w studnię, której dna nie było widać. W miarę pisania uświadamiałam sobie, że już jesteśmy tak blisko niedołężnej starości. Ale nie dajmy się. Jeśli artykuł się wyda, tzn. zostanie wydany, wrzucę tu pewne zalecenia, których części byłam autorem. Są nawet śmieszne momentami, gdyby nie były smutne. Ale nie dajmy się chwilowemu spadkowi nastroju, sama to sobie powtarzam, trzeba się cieszyć chwilą. I już. I właśnie sobie podśpiewuję za Starszymi Panami:

„  I znaleźliśmy się w wieku, trudna rada,
   Że się człowiek przestał dobrze zapowiadać;
   Ale za to, z drugiej strony, cieszy się,
   Że się również przestał zapowiadać źle.

   Starsi panowie, Starsi panowie,
   Starsi panowie dwaj…
   Już szron na głowie i nie to zdrowie,
   A w sercu ciągle maj. (…)”

Artykuł już został wysłany do pierwszego autora, więc czuję się jak w połogu, po szczęśliwym porodzie. Maj mi śpiewa w głowie, zgodnie z zaleceniem wspomnianych Panów i jest super! Po prostu super….

Mogę spokojnie wracać  myślami do blogu, zanurzać się w rozkoszach podróży, zwiedzania….pewnikiem jutro coś spłodzę. A może nie jutro, kto to wie….gdy tylko wrócę mentalnie  do Biecza, po którym wędrowanie brutalnie zostało przerwane….tymczasem cieszmy się majem. Wprawdzie on nami jakoś się nie cieszy, dygocze z zimna i momentami łzy roni. Ale jest, kwiatami sypie, ptakami śpiewa. Radujmy się więc…” bo wiosna, wiosna, ach to ty”…..

 

SAM_1445.JPG

 

Zawilce zniewalają….

SAM_1473.JPG

barwinek czaruje

SAM_1464.JPG

a bratek rozdaje uśmiechy…

A wszystko przez to, że zakwitły modrzewie…

 

SAM_7031.JPG

Pan modrzew i nasza michałowicka alejka

 

SAM_7037.JPG

Pani modrzewiowa

 

Zaczęło się od modrzewiowych kwiatów

Jak mawiają, przysłowia są mądrością narodu, ale uwielbiam także zwyczajne porzekadła.

Jak choćby  to : obiecanki, cacanki.  Bo dzisiaj właśnie  okazało się aktualne, stwierdzam z pewnym zażenowaniem. Wprawdzie wtedy, gdy obiecywałam nie oszukiwałam, byłam pewna swego, ale „ zawiał inny wiatr” i przyniósł znowu coś nowego… ale ab ovo:

   W poprzednim wpisie zapewniałam, że tym razem będzie kontynuacja jednego tematu aż do szczęśliwego zakończenia. Dotyczyło to wycieczki do Biecza. A tu co, a tu nic. Bo dzisiaj wpadłam w takie zdumienie, że aż musiałam się  nim  z Wami podzielić. Bo czyż to nie dziwne, że żyję sobie ja na tym świecie już prawie 70 lat ( tak, tak w końcu września stuknie mi taki wiek) i wiecznie  coś mnie zadziwia.

Świat jest piękny i stale dla nas otwarty oraz soczysty. Tylko rwać, pomlaskiwać z zachwytu , międlić tymi nadgryzionymi zębem czasu swoimi lub już nie swoimi ząbkami i łykać i wpadać w euforię, że jest cudnie, że żyjemy widzimy i poznajemy.

Ależ się nagadałam, wybaczcie, ale musiałam, bo moje dzisiejsze zadziwienie jest faktycznie wielkie i radosne.

     Otóż, moi mili, dzisiaj odkryłam, że na każdym z dwóch modrzewi przeniesionych znad naszego Bugu przed 10 laty ( były wtedy tyciutkie) są różne kwiatki. Jeden cały zakwita na biało , drugi na czerwono. Mój Boże, żyję sobie obok  modrzewi od prawie 40 lat i nigdy tego nie dostrzegłam. Dopiero dzisiaj.

I faktycznie,  gdy poczytałam w necie, że te urocze drzewa z rodziny sosnowatych ( też zadziwienie, bo nijak z sosnami się nie kojarzą, choćby z powodu tego, że tracą igły na zimę , już nie mówiąc o pokroju ). , że  te drzewa zwane ślicznie Larix  są rozdzielnopłciowe. Panowie kwitną skromniej, bo na biało a za to panie ubierają się w karmin. Ciekawe zjawisko, bo w przyrodzie zwykle chyba bywa odwrotnie. Chociaż może nie mam racji.

Tak więc stoją sobie moje dwa modrzewie nieopodal naszej michałowickiej chałupki i dumnie pokazują stare szyszki a spomiędzy nich  nieśmiało wyglądają  pędzelki ze świeżutkimi igiełkami a nieopodal przycupnęły  maleńkie ale urocze kuleczkoszyszeczkopodobnekwiatki (na zdjęciach przeze mnie uwiecznione).

I te modrzewiowe  kwiatki przyniosły ze sobą dalsze poszukiwania w necie i wzrastające zaciekawienie i cały ten wpis wypływający z tego jednego dnia zadziwnia.

Jest kilkanaście gatunków modrzewi. Lubią ( na szczęście, bo są cudne)  naszą półkulę północną i klimaty umiarkowane. Pierwszy raz spotkałam się z modrzewiem gdy miałam może 12 lat. Odwiedziłam rodziców przebywających w szczawnickim sanatorium. Ulokowali mnie w wynajętej izdebce chałupy na zboczu Bryjarki nad szumnym rączym potokiem Grajcarkiem zwanym. Fajne nazwy prawda? Niezapomniane. I wówczas przewodnik, który nas oprowadzał po kurorcie, wskazał ścianę wysokich i wiotko gęstych drzew mówiąc, że to modrzewie. Polecał spacery w tym lesie, twierdząc , że modrzewiowy żywiczny zapach jest zdrowszy niż wszelkie inne inhalacje a szczególnie te, wydobywające się gęstą parą z sanatoryjnych rurek. ( widziałam, okropność ) . Mój Boże, gdzie te czasy , gdzie moja budząca się młodzieńczość i ludzie których już nie ma , moi Rodzice…. Odrywam się od tych wspomnień i czytam dalej.

W Polsce modrzewie widujemy w Tatrach- (oj tak tak, widywałam, są potężne ) , gdzie  tworzą górną granicę lasu. Tę strefę  upodobał sobie modrzew europejski ( Larix decidua- szukałam w necie jak należy tłumaczyć to drugie w nazwie- ale tylko jakieś ginekologiczne określenia tam są , które zresztą znałam , brr ) a w części środkowej i południowo- wschodniej mieszka modrzew polski – Larix polonica. To brzmi pięknie, tak jak należy-  patriotycznie 🙂

Modrzewie potrafią wyrastać na wysokość  40 m , zawsze szeroko rozkładają swoje konary i gubią kruche gałęzie , czego doświadczamy nad Bugiem. Bywa, że  szczególnie po przejściu jesiennej wichury, droga jest usłana suchymi „zrzutami „ modrzewiowymi , mnóstwem miniaturowych szyszek oraz gęstym płaszczem utkanym ze złotych drobniutkich igiełek …

Ale wszystko im darujemy. Bo te drzewa są nasze, wyhodowane z mikrusa , rosły na naszych oczach razem z dziećmi  i od zawsze rozsiewają upojny zapach i nieodmiennie urzeka nas  delikatność ich igiełek i pozorna wiotkość.

Właśnie przypomniałam sobie naszą najstarszą wnuczkę. Miała wtedy 8 miesięcy . Wzięłam ją na ręce i gdy podchodziłam do modrzewiowych gałęzi  zwieszających się nad tarasem, dziecko już z daleka wyrażało niepokój ,  wtulało się we mnie i  odpychało łapkami . Pokazywało paluszkiem na kosmate gałęzie i mówiło niezdarnie nie nie. Każda próba zbliżenia się do nich kończyła się tak samo. Co się w tej małej głowinie roiło. Co sobie wyobrażała? Przecież jeszcze niczego w życiu nie widziała. A jednak … może widziała jakieś czarownice z kosmatymi łapami, czy coś innego budziło ten lęk ? Szkoda, że dziecko nie zapamiętuje swoich wczesnych przeżyć , jedynie my, dorośli możemy o tym opowiadać i zadawać znaki zapytania na które nie otrzymujemy odpowiedzi….

 A to modrzewiowe przebudzenie  wiosenne , jak bardzo optymistyczne , że tak można. Zasypiać i odradzać się na nowo.

       Nic więc dziwnego, że Druid Hagal napisał w necie o Modrzewiu taką pieśń:

„ przez las idzie tanecznym krokiem zwiewna i lekka Pani Wiosna, przystaje przy każdym drzewie dotyka je lekko dłonią i szepcze tajemne słowa: „ Już czas. Obudź się- proszę”

To śpiewne zawołanie usłyszał właśnie modrzew, jedyne z drzew iglasty, które traci swe igły na zimę(….)”

I dalej następuje objaśnienie, że „drewno modrzewia przed wyschnięciem jest miękkie, jednak później twardnieje. Jest  odporne na wilgoć i grzyby i dlatego chętnie  budowano z niego statki, domy i meble.

Ponieważ domy wykonane z tego drzewa nie ulegały wpływom atmosferycznym a także się nie starzały, uważano, że drewno modrzewiowe nie tylko jest trwałe, ale posiada siłę magiczną i  chroni domostwo przed pożarami.

Wierząc w moc modrzewia, stosowano jego pędy w starodawnej  medycynie . Jakby z gruntu wierzono, że pomaga w chorobach. A może były to lata prób i błędów pokoleń które żyły przed nami. I faktycznie dalsze obserwacje potwierdziły te sugestie. Leki sporządzone z modrzewia  były pomocne w  chorobach wątroby, płuc i żołądka.  Wywary z młodych gałązek ( a szczególnie zmiażdżone młode szczyty) mają silne działanie moczopędne, co jest wykorzystywane w lecznictwie.  Igły modrzewiowe ( tak jak jodłowe czy sosnowe) dodawano do wonnych i leczniczych kąpieli. Poza walorami zapachowymi leczyły one zaburzenia menstruacyjne ( jak dawniej  pisano – w „ obfitych miesiącach”).

Dawni wojownicy stosowali żywicę modrzewiową, która znakomicie goiła ich rany..

Stosowano ją również przy egzemach i chorobach skóry jako środek dezynfekujący i leczniczy.

Wojowie  i myśliwi  mieli zwyczaj składania części swoich zdobyczy  pod korzeniami modrzewi. Wierzyli bowiem, że te  wspaniałe drzewa będą ich ochraniały w boju i leczyły rany  „( jak rozumiem, były to dary przebłagalne) .

Ponoć ludzie zahukani, nieśmiali, porzuceni przez przyjaciół albo nie posiadający ich w ogóle powinni się przytulać do modrzewiowego pnia a odzyskają to wszystko,  czego pragną….

Wierzono także , że w modrzewiach mieszkają duchy wszystkich zwierząt. Piękne , prawda?

Na koniec  wspomniany Druid Hagal pisze:- W większych zagajnikach tego drzewa można jesienią zbierać „ modrzewiaczki” , pyszne grzyby z rodziny podgrzybków  o wspaniałym pomarańczowo złotym kolorze. ..”mniam mniam, zapachniało, a tak naprawdę to sam widok grzybków jest fantastyczny, nie trzeba zbierać i konsumować ….

     I jeszcze jedna ciekawostka  znaleziona w necie.

Jest to opowieść o amuletach Indian,  którzy jak wiadomo, bardzo w nie wierzyli. Wytwarzali  m.in.   tzw. łapacze snów. W 1975 r.  dotarły one do Europy . Widywałam takie w sklepach z egzotyką , ale nie zwracałam uwagi. Do dziś. Bo już teraz wszystko wiem na ten temat i zapragnęłam mieć taki, bo może coś w tym jest , może przyniesie coś dobrego? Ponoć wiara czyni cuda- o, znowu powiedzenie się wkradło . J

Łapacze snów sporządza się  z ze sprężystej witki wierzbowej zawiniętej w krąg, co ma przedstawiać  cyklicznie powtarzający się czas, Matkę Ziemię, cztery strony świata. Wnętrze kręgu zamykane jest siecią zebraną centralnie , utkaną  ze ścięgna, włosia lub rzemienia. Sieć ta symbolizuje  więzy rodzinne.

Dla pełnej siły działania łapacz powinien być zdobiony koralikami (  miały powodować, że sny się spełniają), piórami ( które wzmacniały działanie koralików a ponadto zapewniały swobodne oddychanie ) . Sowie pióro dawało dziewczynkom mądrość a orle – odwagę chłopcom. Konieczne było umieszczenie też tam kawałków futerka (, bo zapewniały wygodę i ciepło) ; pazura, (który  bronił w razie potrzeby), końskiego włosa (dającego wytrzymałość ), turkusa, (bo  sprowadzał siłę ) i kryształu górskiego ( który daje moc). Dlaczego o tym piszę, ano dlatego, że  obowiązkowo umieszczano też tam kawałek modrzewia ( nie innego drzewa !) który zapewniał dobre zdrowie…

Tak zdobione amulety wieszano nad posłaniem albo przy wejściu do domu.

Wierzono, że przez sieć takiego łapacza , przechodzą  tylko dobre sny, a zatrzymywane przez nią są nocne mary, które z pierwszymi promieniami słońca giną. Dlatego te amulety  wieszano tak, by docierały do nich pierwsze promienie słoneczne….

     A jeśli się zakochamy nieszczęśliwie, co już raczej nam nie grozi ( chyba) to może wrócimy do młodości i poczytamy Mickiewicza. Tylko zabierzmy ze sobą amulet (najlepiej łapacz snów) bo ochroni przed tym, co na końcu Ballady „Świtezianka.” A  dla przypomnienia przytaczam  większy fragment tej Ballady:

 „Jakiż to chłopiec piękny i młody?

Jaka to obok dziewica?

Brzegami sinej Świtezi wody

Idą przy blasku księżyca.

 

Ona mu z kosza daje maliny,

A on jej kwiatki do wianka;

Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,

Pewnie to jego kochanka.

 

Każdą noc prawie, o jednej porze,

Pod tym się widzą modrzewiem.

(…)

Woda się dotąd burzy i pieni,

Dotąd przy świetle księżyca

Snuje się para znikomych cieni;

Jest to z młodzieńcem dziewica.

 

Ona po srebrnym pląsa jeziorze,

On pod tym jęczy modrzewiem.

Kto jest młodzieniec?- strzelcem był w borze.

A kto dziewczyna?- ja nie wiem”

 

 

I nie martwmy się już , bo Świteź nam zabrali, nasza młodość przepłynęła , dawne miłości gdzieś w tym lub już innym świecie bujają . A my trwamy…

Jeśli tego myślenia nam mało, i nadal czujemy się stłamszeni rzeczywistością,  zahukani zgiełkiem, pełni lęku i nieśmiałości a także  opuszczeni, przytulmy się do modrzewiowego pnia, a odzyskamy radość spokój i wszystko czego pragniemy, się spełni….na pewno

A jeśli już nas nic nie obchodzi, tamto było, minęło, przeszłości nie lubimy wspominać, i wiemy że nic nas nie czeka, pragnienia dawno umarły, to tylko wyjdźmy razem przed dom, najlepiej wtedy , gdy wstaje dzień i popatrzmy na modrzewiowe kwiatki, jako i ja patrzę. I jest cudnie….

 

 

 

 SAM_7049.JPG

 

SAM_7016.JPG

 Pani i pan …..

Zakochałam się….

Kochani moi! Będzie długo, uprzedzam z góry, długo ale i ciekawie. Bo romantycznie zakochani tak czasami  mają 🙂

SAM_6717.JPG

 

SAM_6718.JPG

 

SAM_6719.JPG

Zdjęcie ze zdjęcia kalendarzowego Wajraka. Mój Ukochany….

 

 

Zakochałam się…

Pewnie ktoś zapyta-  jak to możliwe, zakochanie w takim podwójnie balzakowskim wieku ?

A jeśli dodam, że nie tylko w moim wieku można, ale w dodatku mój obiekt zakochania ( tu pewnie się zadziwicie i pokręcicie  niemo głowami z politowaniem), mój obiekt zakochania i westchnień  to ….jeleń. Już słyszę Wasze szepty na boku- odbiło jej na starość, ani chybi….

A więc tak mili moi, trafiło mnie gdy przewróciłam stronę kalendarzowego Wajraka na luty tegoż roku. Wisi sobie toto spokojnie w maleńkiej łazieneczce, gdzie  kieruję swoje pierwsze kroki przed świtem. Nic w tym dziwnego,  że tam pierwsze kroki, ale ja tam zmierzam nie tylko w jednym prozaicznym celu ,  lecz także w innym o wiele  ciekawszym. Biegnę tam, by się wpatrywać  jak przysłowiowa sroka w gnat w fotografię pstrykniętą przez pana Wajraka  ( w czołówce tego wpisu zamieściłam zdjęcie z tego zdjęcia)  .

Jak widzicie, jest na nim jeleń. Po pierwsze- jego  oczy. Codziennie patrzą na mnie tak samo, nie uciekają wzrokiem, nie rozglądają się za innymi kobietkami, nie strzelają na boki spojrzeniem. Są mi wierne,  wielkie, delikatne, smętne, tęskne i w dodatku okolone cudnymi rzęsami i ta mordeczka, morduchna, przesłodka szczupła mordka pokryta delikatnym włoskiem. Nieco rozdęte chrapki na końcu , tak ten nosek, mówię Wam, jest doprawdy bajkowy.   A nad tym uszeńka duże, pięknie rozstawione i postawione na baczność , nieomal czuję jak miękkie i ciepłe, a powyżej rogi. Rogi to cudo, istne dzieło sztuki rozłożyste rozkrzewione jak moje krzaczory na działce i bardzo symetryczne. Jak może dźwigać takie coś ta niewielka główka i szczupła szyja. Aż dziw mnie bierze co rano. Nie odrywając wzroku od mojego jelenia, mimochodem  robię co trzeba i opuszczam świątynię dumania unosząc ze sobą ten obraz . I tak zaczyna się mój dzień, zawsze dobry, bo z jeleniem.

Przy okazji sobie rozmyślam o moim Wybranku  i poczytuję o nim porannie i całodobowo w necie.

Ludziska powiadają o swoich pobratymcach-  znaleźć jelenia, być jeleniem. Nie wiem skąd się wzięło takie określenie.  Może od jeleniej łagodności, braku agresji ?   Po prostu nie wiem i wujek gogle chyba też nie wie. Jedynie niektórzy specjaliści od duszy ludzkiej  piszą, że jeleń to dziecięca naiwność i łagodna słodycz.

A może jego zwyczaje spowodowały, że tak się mówi .  Bo piszą, że z natury lubi urzędowanie w dzień, ale gdy przeszkadzają mu ludzie lub drapieżniki, ustępuje pola hałaśnikom. Wówczas dni spędza ukryty w gęstych lasach i wychodzi dopiero wtedy, gdy jest spokojniej , czyli nocą. Wtedy przynajmniej ludzie raczej śpią . Jednym słowem jak może unika hałasu, zgiełku i zagrożenia.  Unika , bo jest prawdziwym jeleniem.

Czytam dalej, że śpi króciutko, bo  jedynie 60-100 minut na dobę. Mój Boże, jak to możliwe, że tyle wystarczy. Oj przydałoby się tak nam, ludziom , np. studentom  w czasie sesji, gdy na chybcika zakuwają – dobrze pamiętam ten czas, chociaż odległy o mile świetlne.  Albo dyżurantom medycznym, kiedy to wystarczyłaby nieomal chwila snu na odpoczynek a nie ta bezsennościowa pobudzeniowa bomba adrenalinowa, uruchamiana z tej okazji, która w człowieku  jeszcze buzuje przez następny dzień , nie pozwala spać by nagle wygasnąć drugiego dnia przynosząc ogólne sflaczenie. Ale wówczas przychodzi następny dyżur. I koło się kręci. Syn mówi, że też tak ma, więc pewnie wszyscy, którzy pracują nocami tak mają. Tak więc przydałoby się być jeleniem i mieć jego króciutki  wzmacniający sen…

Kolejny jeleni plusik to absolutny wegetarianizm.   Być jeleniem, to nie polować, jeno łagodnie wyszukiwać pędów, liści, pogryzać korę , chociaż z bólem serca, bo drzewka żal,  wynajdywać owoce, trawkę skubać , czasem podkraść zboże , wykopać ziemniaczka czy buraka i schrupać na surowo. Zimą natomiast gdy tamtego wszystkiego mało, mchem się posilić, pomiętolić z lubością w pysku to włochate gąbczaste. Pychota. Wymarzone byłoby takie życie. I spacery wzmacniające kondycję byłyby  konieczne a nie tylko wyprawy po gazetę i jedzenie sklepowe ( brr) a potem, to już zamiast  deseru  byłyby  zachwyty nad wagą łazienkową i nad kreacjami z młodości pasującymi jak ulał i w dodatku  przemiana materii owocowałaby  ładną poranną kupką ( chociaż jak na razie z tym nie mam problemów, ale gdyby były, to właśnie roślinna recepta jelenia jak znalazł) .

Czytam dalej, że jeleń nie jest samotnikiem. Po prawdzie, nie bardzo pasowałoby mi życie w grupie, kiedyś lubiłam, ale przeszło gdy PESEL spoważniał. Tak więc taka nazywana przez myśliwych ( brr- z trudem napisałam to odrażające słowo ) ale to oni  nazywają taką grupę jeleni chmarą. Jedyne co by mi odpowiadało, i pewnie Wam, kochani, że temu stadu przewodzi kobieta. Nazywana jest łanią licówką która jak widomo nam też, zawsze ma przy sobie młodziutkie cielę. Mój Boże, jak ja uwielbiałam mieć małe dzieci, gdyby nie mój zawód i pewne dolegliwości zdrowotne, miałabym ich całe dziesiątki J. Małe tak, bo ze starszymi więcej kłopotu. Jelenie wyrostki, jak mają w zwyczaju,  poszłyby  wcześnie na swoje. I byłoby ok. Z małym mogłabym przewodzić stadu.  J

 I nie przeszkadzałoby mi, że nasza ukochana ostatnia  „dobra zmiana” nazywałaby mnie feministką, wegetarianką lub tajemnie obco ale też fascynująco brzmiącym określeniem gender  ( na szczęście ostatnio zapomniano jakoś  o tym , chwała bogu, ciekawe kiedy to słowo ożyje, bo mnie np. jakoś podnieca ). Na szczęście nie nazwą mnie cyklistą, bo  uwielbiam  per pedes- chociaż to ostatnie też jakoś dziwnie się kojarzy. Zresztą wszystko może się kojarzyć ….

Jednak jest coś w jelenim życiu , co by mi nie odpowiadało. To rykowisko. W drugiej połowie września mojego łagodnego jelenia dosiadałby demon chuci.  Na szczęście musiałabym przetrwać tylko  3- 5 tygodni opętania mojego ukochanego. Wolałabym tego nie oglądać  . Widok to iście żałosny, takie opętanie. Bidulek wtedy  nic nie je, jedynie żłopie wodę , tapla się w błocie a potem bezwstydnie  ociera o drzewa ( jak się dowiedziałam, pasożytów ze skóry się pozbawia- to rozumiem) . Ale dlaczego wtedy  ryczy jak szalony , ryczy tak, że cała okolica drży w posadach. W dodatku w  tym stanie pobudzenia walczy z innymi panami. A potem gdy ten stan amoku mija ( nie wiem czy po spełnieniu z jakąś jelenią kobietą, czy tylko  wymęczony przez demona), wychudzony o 10 a nawet 20% , ucieka  w gęstwiny, gdzie ma swoje ostoje, i liże rany.

Nie chciałabym być u boku mojego Ukochanego gdy zakochany przeżywa istne męki Tantala.  To spektakl dla mnie właściwie odrażający .  Nie rozumiem z jakiego powodu, jak pisze w necie Jan Adamski z powodu niejasnego ( zgadzam się w pełni) , ludziska z małych miasteczek i wsi,  w latach 60 czy 70 ubiegłego wieku,  zdobili swoje domostwa obrazami z widoczkiem jelenia na rykowisku, stojącego na tle  gór, jezior czy rzek. Były  to dzieła domorosłych malarzy a całości kiczu dopełniały zwykle bardzo zdobne, złotem powlekane , bywało że kosztowne ramy. Jeleń na rykowisku stał się symbolem kiczu i złego smaku, Chociaż teraz jak widzę w necie są pasjonaci, zbieracze tamtych obrazów. I fajnie, tylko na boga, gdzie oni to wieszają, lub wolę makatki kuchenne z pięknie wyszywanymi „złotymi „ zdaniami. Ale koniec tej przydługiej  kiczowatej dyskusji ogłaszam, bo pora kroczyć dalej w moją opowieść.

 

Biednego mojego rozszalałego nagle jelenia opuszczam więc , ale nadal rozmyślam szykując się do wspomnianej ucieczki- wycieczki.  Już chyba lepiej mają ludzie, bo swoje podboje miłosne raczej czynią  w ukryciu, tajemnicy i gdy wszystko idzie dobrze, wracają do domu skruszeni. Chyba , że nie wracają, albo przypadkowo zostają namierzeni. Może jednak lepsze już życie z jeleniem. Wszystko jasne , otwartym tekstem pisane . Jest czas rykowiska i już. Koniec kropka. Jak uważacie?

By przetrwać te parę tygodni amorów Ukochanego Jelenia, wybrałam ustronne miejsce dla siebie. Z pewnością tam nie spotkam kolejnego pobudzonego faceta jeleniowego, chociaż muszę to jeszcze sprawdzić…Otóż w połowie września, uprzedzając jeleniego czy jeleniowego demona seksu,  poleciałabym nad Morze Śródziemne. Dobra to pora, już nie za gorąco a woda jeszcze ciepła. Nie wybrałam Malty choćby z powodu, że tam ichnia „ dobra zmiana „ już wycięła prawie wszystkie drzewa a mieszkańcy skądinąd gorliwie religijni ( na niewielkiej swojej wyspie mają tyle kościołów ile dni w roku i wystrojeni bywają tam często) równocześnie polują na ptaki ( widziałam miejsca na gołych skałach, z zaroślami gdzieniegdzie, z tabliczkami obrazującymi myśliwego ze strzelbą i z psem , usiane łuskami- okropność mówię Wam). A teraz Malta to nazwa powtarzana w publikatorach, gdzie różne szyszki będą radzić i wybierać. Tak więc, nie polecę na Maltę ale np. na ukochaną kiedyś Sardynię. Ta włoska wyspa, o której kiedyś tu pisałam, zachwyca uratowaną zielenią, jest usiana zachowanymi nuragami z zamierzchłych czasów ( jest ich kilka tys.)  czyli wieżami gdzie lokowano zwłoki, by wyschły na wietrze a także wdrapywali się tam żywi by bronić krainę przed złymi obcymi. Na Sardynii też strzelali do odpoczywających w przelotach ptaków, ale przynajmniej je zjadali, bo byli głodni- to jeszcze jakoś, chociaż z trudem mogę zrozumieć, a nie jak Maltańczycy , którzy robili to dla zabawy.  Tak, będę się wylegiwała na złotym piasku , wystawiała ciało na łagodne wtedy już słońce i poddawała pieszczocie bardzo słonej wody. A potem połażę po okolicy wśród niesamowitych tworów skalnych, wyrzeźbionych przez wiatr i wodę. Posiedzę pod wielkim skalnym żółwiem, lub innym takim….potem będzie najprawdziwsza włoska kawka, sjesta poobiednia pod wielkimi tamaryszkami rosnącymi sobie zadziwiająco bujnie na słonym piasku plaży….

Opalona, wygładzona, odmłodzona wrócę gdy przestanie szaleć mój jeleń.

A zapytacie skąd wówczas wezmę dziecko, gdy ominie mnie okres godowy.

Będę nowoczesną jelenią panią. Po prostu zafunduję sobie  in vitro…

Koniec tej gadaniny, biegnę do lustra, może mój nosek się wydłużył i rozdęły chrapki i właśnie się pojawiają pierwsze gładziutkie na nim włoski….

SAM_6719.JPG

 

 

Jeszcze kilka informacji nt jeleni, które nie zmieściły się w konwencji mojej poprzedniej opowieści, bo nie fruwają frywolnie. Te informacje są stabilne i poważne, co musicie mi , Kochani wybaczyć. Czasami trzeba mieć poważną minę a nie wypisywać głupotki  jedynie czasem przeplatane faktami.

Otóż :

1. Jelenie żyją 12-15 lat, ale zdarzają się 20 letni starcy.

Dziewczyny jelenie dojrzewają wcześnie, bo już w 2 roku życia, ale chłopaki później , bo w 5- 7 swojej wiośnie. Nie komentuję tego, bo chciałoby się napisać, że u ludzi jest z reguły podobnie, chociaż lata się liczą inaczej.

Po 234 dniach od owego sławetnego rykowiska , powiązanego z wiadomą konsumpcją , któraś ze szczęśliwych nałożnic rodzi ślicznego dzidziusia. Może być jedynakiem albo bliźniakiem. Dzieciątka mają piękne żółtobiałe plamki na bokach, które zanikają jesienią , a po kilku dniach od momentu przyjścia na świat są już na tyle silne, że  wędrują za swoją mamą i towarzyszą jej aż do okresu przedszkolnego, tj do 3 roku życia. Mamuńka karmi je swoim smakowitym ? mleczkiem przez 8-10 miesięcy

2. Poroże jeleni to nie tylko ich uroda. Im który ma większe i im bardziej rozkrzewione, tym bardziej szaleją za nim ich kobiety. To widoma oznaka wysokiego poziomu testosteronu a także najlepszego zestawu genów. Więc panie jeleniowe nie muszą wybierać, zastanawiać się wielce, czy takie ryczadło się nada na tatusia jej dziecka, tylko patrzy na rogi. Nie to co u nas. Żona mówi do męża- musimy się rozstać, dlaczego pyta mąż- nie mogę już dalej żyć z rogaczem, odpowiada ona. Krzywię się czytając taki dowcip. Zupełnie nie koresponduje z moim jeleniem z kalendarza, który jest łagodny i wierny. Nie rozumiem, dalej nie rozumiem, dlaczego my, ludzie źli z gruntu rogaczem nazywamy tego , którego żona „idzie w długą”. Że naiwny może? Nie wiem? Doprawdy nie wiem….

Poroże jelenia , jego duma, rośnie wraz z narastającym poziomem testosteronu, o czym już pisałam, ale gdy w marcu, czy kwietniu jego poziom naturalnie spada, poroże stopniowo wygładzone przez czas i ocieranie o gałązki, odpada. Mówi się wtedy, że jeleń je zrzuca. Porzuca tym samym swoją dumę, z którą obnosi się w sierpniu i w czasie rykowiska. Dorosłe osobniki potrafią zrzucać swoje” korony” już w lutym, a młodziutkie w maju lub czerwcu, lub rok po urodzeniu. Ponoć ludziska w marcu tłumnie  penetrują  gęstwiny leśne, by znaleźć te trofea, choć czasem znajdują je na zwykłej leśnej drodze.

. 3. Ludzie nie byliby ludźmi, gdyby nie podpatrzyli i nie wykorzystali obserwacji corocznie odradzającego się poroża jeleni .

Ponad 2000 lat temu Chińczycy podawali mężczyznom sproszkowane poroże jako medykament na jego płciowe ułomności. Leczyło ono nie tylko niemoc seksualną, ale też likwidowało  bóle kręgosłupa . Jak mniemam , pewnie były to bóle związane z osteoporozą o czym jeszcze wtedy ludziska nie wiedzieli. I zalecając spożywanie sproszkowanego poroża nieświadomie dostarczali nie tylko  testosteron , przydatny płci męskiej cierpiącej z powodu andropauzy, leczący też ich osłabłe wtedy kości ale wielkie ilości wapnia i innych minerałów zgromadzone w dojrzałym zwieńczeniu jeleniej głowy też były superlekiem.

Zajęli się  tym problemem także polscy badacze. Pani Jolanta Podsiadła przeprowadziła z nimi wywiad i oto co napisała potem. ( podaję w skrócie).

Ponieważ poroże należy do najszybciej regenerujących się organów u ssaków, potrafi rosnąć nawet 2 cm na dobę, rozpoczęli badania nad komórkami macierzystymi tam znalezionymi. Było to 12 lat temu. Poroże otrzymywali z ogrodu zoologicznego we Wrocławiu i badali w laboratorium AM w tymże mieście. Po 2 tygodniach wyprowadzili „pierwszą w świecie stabilną linię komórek macierzystych „ i nazwali je MIC-1 ( nazwa pochodzi od imion naukowców) jednocześnie opatentowali je. W ten sposób powstał bank  tych komórek co umożliwiało dalsze badania. Ze zdziwieniem zauważyli szybkie tempo ich namnażania, zdolność do całkowitej regeneracji oraz całkowitą obojętność immunologiczną co powoduje, że po podaniu nie odrzuca ich żaden organizm . Ich szczególna właściwość to pobudzanie innych komórek do wzrostu a także „ samoleczenia”.

Wobec tego naukowcy uznali, że te komórki macierzyste mogą mieć zastosowanie nie tylko w kosmetologii, ale i w ortopedii , neurologii czy w okulistyce ( regeneracja rogówki)

4. I nadeszła pora na legendy

Jeszcze w czasach przedchrześcijańskich, wśród ludów zamieszkujących basen Morza Śródziemnego urodziła się legenda o Jeleniu z krzyżem. Podchwycił ją i rozpropagował zakon benedyktynów a następnie inni. W ten sposób powstawały opowieści o patronach myśliwych jak św. Hubert czy św. Eustachy a  także następująca historia. Myśliwy ściga  jelenia, a ten nagle się odwraca i wszyscy widzą krzyż pomiędzy jego rogami. A jeleń mówi ludzkim głosem. Tu należy postawić kościół. I ludzie posłuszni rozkazowi, kościół stawiali. I tak powstały kościoły na św. Katarzynie w Górach Świętokrzyskich ( znany nam, dobrze znany i lubiany), kościoły na Mazowszu, w Jeleniej Górze, gdzie wg legendy z jeleniem się spotkał Bolesław Krzywousty. …

 

I pora zakończyć  moją  i internetową opowieść. Bo właśnie poczułam przymus odwiedzenia  łazieneczki . Właściwie nie mam typowego powodu. Po prostu muszę z wiadomej  już Wam przyczyny kolejny raz zerknąć na kalendarz i popatrzeć w oczy Ukochanego 🙂 Jest, kochani moi, jest i czeka. Jeleń ze zdjęcia, moja ostatnia miłość…dobry dzień się rozpoczyna, dzień z jeleniem …

 

CętkiMłodegoJeleniaZanikok6mies.jpg

Zdjęcie z netu. Dzieciątko….

K.J. Christian1910z Agra-Art.jpg

Zdj z netu. Kicz z lat 70 XX wieku…

 

nuragi z zew.jpg

Sardynia, opisana w tekście nuraga. Zdj. własne

grĂłb gibantĂłw- wymiary-kudzie obok.jpg

Sardynia. grób gigantów. Zdj. własne

skała1.JPG

Sardynia. Niezwykłe twory skalne. Zdj. własne

T,7.jpg

Sardynia. Tamaryszki na plaży Zdj własne