Tekst brata, Zenona Łukaszewicza . ” Dwugarbne wielbłądy”

 KorczZdjęcie.png

Jan Korcz na dachu gorzowskiej kamienicy. Zdjęcie Waldemara Kućko, znanego fotografika które znajduje się w Muzeum Lubuskim  Gdy tak patrzę na tego starannie ubranego malarza, jakoś nie przystaje obraz zaniedbania, który zachowałam z młodości. Podejrzewam, że został specjalnie ubrany, bo wygląda jak angielski gentelmen…..jednak wygrzebuję z pamięci ten kapelusz….

 

 

Często zaglądam do portalu MM- Gorzów, z sympatii dla miasta i mieszkańców. Jak już nie raz  pisałam, tam się urodziłam i przebywałam do matury. Portal  był mi kiedyś szczególnie bliski, gdy tam zamieszczałam swoje artykuliki , zażarcie dyskutowałam z  ludźmi ukrywającymi się pod różnymi Nickami i wcale mi nie przeszkadzało ,  że ponoć jedna osoba miała kilka internetowych imion. Tamte czasy minęły bezpowrotnie, ale czułość jakaś została. Przed kilkoma dniami przeczytałam tam o zamiarze wydania przez Muzeum Lubuskie albumu  z obrazami kiedyś bardzo popularnego człowieka, uznanego malarza , Jana Korcza. Pamiętam tę postać z ulic gorzowskich, uznawany był za dziwaka. Któregoś dnia szedł przede mną stawiając jedną nogę na chodniku a drugą w rynsztoku, już na szczęście nieczynnym, suchym. Długa była ta nasza droga i niezwykle dla mnie fascynująca….

Teraz znalazłam artykuł mojego śp. brata, Zenona Łukaszewicza , który zamieszczono  w 1960 roku we „ Współczesności „ . Pomimo tego, że autor nie używa nazwiska malarza, ale ponoć – jak mi kiedyś mówił, jest to rzecz o Janie Korczaku. Ile w tej historii prawdy, ile fantazji mojego Brata, nie wiem….a oto cały ten tekst:

 

 

 Dwugarbne wielbłądy

 Zenon Łukaszewicz

Art. zamieszczony we „Współczesności” 1960

 

Ubiegłego roku, w gorącym i dychawicznym lipcu, w wieczór sypiący brudnym piaskiem na rozgrzanych ulicach, słońce wisiało już nisko nad ziemią, w szpitalnej sali pootwierane okna lekko stukały o siebie, pościel na łóżkach zszarzała, wtedy podszedł pan K. z czołem lśniącym gruzełkami potu i wstydliwie jakby zasłaniając kawałkiem popstrzonej farbą szmaty swój nowy pejzaż, szepnął, może pan kupi , niedrogo, tylko dwieście złotych, inni już kupili , a potem usprawiedliwiając się dodał ,bo wie pan, wychodzę już do domu, przydałoby się trochę forsy, odsłonił prostokąt tektury, to chyba impresjonizm, spytałem, pan ciekawie maluje ,ale ja nie mam pieniędzy ,ano, szkoda, powiedział i odszedł szybko w głąb sali.

Pan K, jest malarzem z prawdziwego zdarzenia, absolwentem Akademii Sztuk Plastycznych w Warszawie, posiada legitymację Związku Polskich Artystów Plastyków , rok przebywał na studiach malarskich w Paryżu, obecnie mieszka w małym powiatowym mieście na naszych Ziemiach Zachodnich. W miasteczku tym, liczącym około pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców , są: kilka szkół stopnia licealnego i wiele innych typu podstawowego , Studium nauczycielskie, ów , duży przemysł tudzież jeden interesujący literat ( pan M.)oraz jeden doświadczony plastyk –pan K.

     Onże pan K. kiedyś przykucnął przy moim łóżku i zapytał , czy słyszałem o Akademii Sztuk Plastycznych w Monachium. O, to szkoła z tradycją- odparłem. No właśnie, z tra-dy-cją przyznał mi skwapliwie pan K. Ale wyszło stamtąd również wielu kiepskich, bardzo niedobrych malarzy. Akademizm , narzucający surowe rygory ciekawym indywidualnościom , krępujący ich rozwój, skostniała tradycja, maniera…och , to mnie nie dotyczy, przerwał pan K., ja wyszedłem zwycięsko, zachowałem swoją twarz , chociaż nie byłem w Monachium.

       Twarz….jaką twarz posiada pan K., dyplomowany artysta –malarz, człowiek średniego wzrostu, brunet, właściciel rozbieganych żywych oczu i poprzepalanego papierosami ubrania , szybko przebiegający salę z nowym pejzażem, portretem , robionymi akwarelą ,ołówkiem i jasnymi plamami chlastanej na płótno farby , rzucony w latach powojennych w tę małą mieścinę , następnie nagrodzony medalem zasługi i nagrodą kulturalną województwa. Nie szukałem na to nigdy odpowiedzi i dzisiaj jej zapewne nie mam, chociaż znałem pana K. jeszcze dawniej , rozmawiałem z nim nieraz , a tu siostra, którą nazywaliśmy wiewiórką z racji rudych puszystych włosów rozniosła już kolację zamknęła okno, bo po niebie idą szare, zwełnione chmury, dobranoc chłopcy , dobranoc, dobranoc, po niedalekim wiadukcie przeturkotał pociąg, szpital zwolna zamierał w ciszy pociemniałej nagle, a swoją drogą ten pan—jest ciekawym człowiekiem , chociaż nie ma ludzi nieciekawych, zajmował kiedyś niewielki pokoik w mieszkaniu rodziny zecera, dobrego fachowca miejscowej drukarni. Ciasno tu było, niewygodnie, za mało światła na twórczość malarską, ale tak jakby własny kąt, chociaż na sublokatorce. Sympatyczna , gadulska gospodyni z garbem, poczęstowała czasem kolacją ,podwieczorkiem, obiadem, a pan K. patrząc na nią z profilu, rysował dwugarbne wielbłądy, które wkrótce stały się jego ulubionymi zwierzętami.

       Czasami była również gorycz, był smutek, pan K. wtedy malował szczególnie dużo i tak sobie gaworzył ze mną, ten mój brat, wie pan, to się dopiero urządził, historyk, panie ale z głową teraźniejszą , forsa mu płynie strumieniami , mieszkanko w mieście wojewódzkim ,przyjęcia, rauty i tak stale za pan brat z władzami. Ja chciałem tylko malować, ale etat by się przydał, nie dali, „jednak , po co im ja i moje obrazy, Depczyński z dekoratorni , partacz bez wykształcenia maluje kościoły to może i wymalować urzędy państwowe, bo pan go nie zna, chytra sztuka, łasa na pieniądze i wszędzie się wciśnie a w ogóle to mam ich wszystkich w dupie.” Bębnił palcami po zakurzonym stole jakiejś knajpy, wzrok mu smutniał i oczekiwał mojego zdania. A potem, dziwki mnie nie interesują ,owszem, pociągnąć lubię, ale tu wszędzie zaraz człowieka palcem wytykają. Matejko to jest malarz dla nich, ogiery Chełmońskiego i przodownicy pracy z laurkami na głowach , a ta cała nowoczesność, tfuj, w Oddziale Kultury powiedzieli, znajdziemy dla pana pracownię, zaopiekujemy się, zatrudnimy, a wyszło z tego gówno, chcieli wykurzyć z tego miasta, wyrzucić jak łajno na śmietnik, szykanowali, kiedyś przychodzi taki jeden i mówi , towarzyszu, was sekretarz wzywa, a ja mu, sekretarzowi do mnie taka sama droga , a jak chce to niech przyśle samochód, i nie poszedłem. No to lu, wypijmy, znów bębnił palcami po stole, niech to diabli wezmą , stypendium ministerstwa skończyło się, do szkół nie przyjmują, bo tam „fachowcy” rysunków uczą nasze dzieci, mieszkać nie ma gdzie , moi gospodarze kupili domek i wyprowadzili się, niech pan, panie K. mieszka tu dalej, ale na ich miejsce przyszła liczna rodzina, dzieciarnia też musi oddychać, a było tego dużo, aż roiło się, zostawiłem u nich na strychu trochę obrazów, te z tej pierwszej i ostatniej wystawy w tym podłym mieście, przestałem malować dwugarbne wielbłądy o jednym oku, wyszedłem do kwaterunku , tu znów o opiece, my damy, pomożemy…,po kilku dniach znów poszedłem, panie K. dlaczego pan taki niecierpliwy, niech pan zaczeka, a ja przecież chcę tylko mieć jeden pokój , wiesz, no to cyk na bruderszaft, jeden pokój słoneczny , gdzie mógłbym łapać kolory jak Cezanne czy Gauguin w Prowansji, cholery znów nie dali , kazali czekać, na milicji nie chcieli zamknąć na noc, u znajomych  nie można było co noc spać. A tu chłód rozchodził się po kościach magmą zmęczenia , bo to przecież była późna jesień, w parku było zimno, więc i jakoś straszno w nocnym szmerze opadłych liści, rano zdmuchiwałem z ubrania szron puszysty jak pierzyna, aha, kilka nocy spałem w muzeum, rekonstruowałem im wnętrze, kierownik mówił, panie K., my pieniędzy nie mamy , ale jakoś się policzymy , dogadamy, potem przychodziłem co dzień, za mozolną dłubaninę dostawałem kromkę chleba, taką prywatną kanapkę kierownika, a potem jak już zrobiłem co trzeba, to podziękowali, owszem, ot i dogadaliśmy się, zakaszlał się, zachłysnął dużym łykiem wódki, daj sporta, to czasami tak coś gra w płucach , ale to nie gruźlica, nie bój się, nie dam się nikomu. A wiesz, byłem cholernie głupi , już nieraz chciałem wyjechać , rzucić ten wrogi grajdół, bo tu nie życie, coś czasami coś sprzedam. Ale kto kupi pejzaż z czerwoną trawą, niebieskimi drzewami, cynobrową górą i ugrowym koniem, panie, to ten znany wariat, mówią zaraz, jak trawa jest zielona, to musi być zielona i tłumacz tu takiemu, co ja widzę, tak więc obrazu tu i tak nikt nie kupi, dla nich rykowisko z jeleniami, tak więc chciałem wyjechać, ten mój przyjaciel już dawno poszedł stąd, teraz jest nawet prezesem związku w mieście S., pisał , rzuć Janek tę dziurę, przyjedź, urządzę ciebie, i nie pojechałem, cholera, dureń z człowieka, do końca życia dureń, ot co. Ano  więc chodziłem na tę milicję, prosiłem, nie chcieli przenocować, wy nie karany , a czemu mnie karzą, sypią głodem w oczy, a oczy ja mam nie po to, nimi dotykam wszystkiego i chcę mieć oczy nasycone radością , syte oczu, syte oczy , mamrotał  i znów haust , no to lu , no to cyk.

       Z panem K. przez następne kilka miesięcy nie widziałem się. Dopiero w owym gorącym i dusznym lipcu , w wieczór blady od zachodzącego słońca i bogaty w intensywne parowanie ciał, uścisnęliśmy sobie dłonie i on przytaknął, ano gruźlica, oh, dopiero początki, namalowałem dużo, spójrz, zaciągnął mnie do swojego łóżka, ze sporego stosu obrazów wyjmował coraz to nowe, przerzucał mi przed oczyma, migały słoneczne krajobrazy, pastelowe barwy przynosiły uspokojenie, dawały radość, jutro wychodzę, ciepło, lato w pełni, można spać byle gdzie, zdziwiłem się , nie ma mieszkania, nie ma , nie ma i nie będzie, na jesień znów tu przyjdę, po ludzku tu traktują, nie zabraniają malować, rubensowskie pyzate dziewczęta pozują cierpliwie, jest i martwa natura i plener doskonały za oknem, mimo żartu, skurczył się w sobie, złapał oddech i wyciągnął lepką dłoń na pożegnanie , no tak, z włosów dziewcząt w białych fartuchach wyczesuje ten malarz swoją plenerową rzekę, z ich sylwetek wyczarowuje płynność krajobrazu, z bieli ich fartuchów kreśli słońce, te słońca omijają go jednak z daleka, bowiem nadejdzie niedługo jesień i oprócz pastelowych barw nie będzie już miał nic innego , a właściwie będzie miał tylko smutek, powszedni ludzki , ale natężony aż do wymiarów nieludzkich, bo przerastający siły jednego człowieka. Zimne są bowiem noce późną jesienią.

 

 

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Ireneusz Iredyński.

 

Z tomiku Zenona Łukaszewicza pt. „ Mój alfabet albo pstryczki i potyczki” wyd Oficyna Wydawnicza „Ziemia” Warszawa- Zielona Góra, 1993

 

 

 

Ireneusz Iredyński

 

 

 

CAŁKIEM DOBRY KRYMINAŁ

 

 

 

    Wpadła mi ostatnio do ręki wznowiona przez Zakłady Wydawnicze „ Versus” w Białymstoku niewielka powieść kryminalna Umberto Pesco , zatytułowana „ Ryba płynie za   mordercą”. Jest to całkiem przyzwoity” kryminał „ , którego akcja dzieje się w Rzymie w czasach nam współczesnych. Oto detektyw mający „ pozycję majątkową i sławę”, a więc pracujący w oparciu o niezbędnych mu ludzi, współpracujący z porucznikiem Gardenem z policji , zostaje poproszony o ochronę osobistą znanego producenta filmowego, którego ktoś szantażuje , grożąc zabójstwem. Detektyw Pesco przyjmuje zlecenie i czek na dwa miliony lirów. Mają się spotkać dnia następnego. Niestety , do tego spotkania nie dochodzi, bowiem w podrzędnym hoteliku zostają znalezione zwłoki producenta. Rozpoczyna się żmudne śledztwo prowadzone równolegle przez Pesco i jego przyjaciela z policji. Wysuwane są różne hipotezy, przypuszczenia, podejrzenia i przeczucia. Dochodzeniem zostaje objęty coraz szerszy krąg ludzi , na jaw wychodzi niejasna przeszłość denata , który w niewiadomy sposób dorobił się wielkich pieniędzy w Ameryce i powrócił do Włoch. Piękna żona dąży do separacji , on sam żył w odosobnieniu, korzystając z bogatej fortuny . Otacza go aura tajemniczości , a powolne śledztwo stanowi drobiazgową rekonstrukcję wydarzeń , związanych z motywami tego morderstwa. Ale oto zupełnie niespodziewanie zostaje zabity Elegant – człowiek znany detektywowi jako szef gangu, mający na sumieniu wiele wcześniej dokonanych przestępstw. Oczywiście , w epilogu tego utworu znajdujemy wyjaśnienie przyczyn zabójstwa producenta filmowego…

 

     Powieść została napisana językiem literackim o dużej urodzie , ma swoje tempo , wartką akcję i żywe , funkcjonalne dialogi. Jej konstrukcja trzyma się reguł gatunku , choć może sama akcja została zbyt powikłana , ale to przecież jest propozycja dla czytelnika ambitnego , chętnie towarzyszącego intelektualnie poszukiwaniem różnych tropów  przez detektywa Pesco. Słowem – jest to literatura kontynuująca dobre tradycje światowej klasyki „ kryminałów” . Myślę ,że dla higieny naszych szarych komórek warto czasami sięgnąć po tego typu książki , czytane z dreszczykiem emocji i w poczuciu grozy, stanowiące jednak również pewną formę zrelaksowania , odprężenia psychicznego i wartościowej rozrywki.

 

    Ale oto mamy niespodziankę . Pod pseudonimem Umberto Pesco ukrywa się Ireneusz Iredyński , znany polski dramatopisarz , poeta, prozaik, nieżyjący już od kilku lat. Popularność zdobył przede wszystkim dzięki utworom dramatycznym , wystawianym na licznych scenach krajowych , takim jak „ Zejście do piekła” , „ Jasełka –modernistyczne”, „ Żegnaj Judaszu” . Podobnie zresztą dużym zainteresowaniem cieszyły się tomy jego prozy : „ Dzień oszusta” , „ Ukryty w słońcu” , „ manipulacja” czyli zbiór wierszy pt. „ Wszystko jest obok”…

 

       Życie Ireneusza Iredyńskiego było barwne; budował swoją legendę nie tylko twórczością ostrą , kontrowersyjną i niekiedy nihilistyczną , ale również – prowokującym sposobem bycia , niespokojnym i trudnym do ujarzmienia temperamentem . To życie biegło jakby paralelnie do jego oryginalnej twórczości , wypełnione poszukiwaniem tajników ciemnych stron egzystencji , prowadzeniem gry ze światem i samym sobą. Może właśnie dlatego u początków swojej pisarskiej kariery pisywał utwory sensacyjno- kryminalne, publikowane następnie w prasie śląskiej , o czym z pewnością niewielu miłośników jego twórczości wiedziało. A ta powieść , jak pisze w komentarzu Witold Migoń , zrodziła się zapewne z upodobań do wiwisekcji ciemnych sfer ludzkiego życia , zaś pretekstem umieszczania akcji w Rzymie była z pewnością  fascynująca go dziewczyna , która w tym czasie przebywała właśnie we Włoszech i do której co drugi dzień telefonował. „ Włochy były na tapecie – pisze Migoń – piliśmy „ Chianti” , jedliśmy makaron , mapa i słownik były pod ręką”. Nie można się więc dziwić, że w tym utworze zaskakuje znakomita znajomość realiów włoskich i topografii Rzymu.

 

    Ale fakt, że pisarz umieścił akcję tej powieści za granicą i opublikował ją pod pseudonimem , ma jeszcze inne wytłumaczenie. Otóż polska powieść sensacyjno- kryminalna była od powojnia zbyt mocno ograniczona milicyjną , natrętną dydaktyką , krępowała wyobraźnię i nie cieszyła zbyt wielką popularnością. Aby uniknąć tej krajowo- milicyjnej scenerii kilku pisarzy polskich uprawiało tego rodzaju twórczość także pod pseudonimem, żeby wymienić tu przykładowo Macieja Słomczyńskiego jako Joe Alexa , Tadeusza Kwiatkowskiego jako Noel Raniona czy Andrzeja Szczypiorskiego jak Marice,a S. Andrewsa. Oczywiście , to nie było zjawisko snobistyczne lub zamierzona kokieteria czytelnika . To po prostu dawało większe możliwości uwolnienia się od obowiązujących stereotypów , swobodę gry wyobraźni i możliwości ukazywania nieraz głupich i nieudolnych policjantów , których – jak wiadomo – oficjalnie w naszym kraju nigdy nie było.

 

     Pisze o tym szeroko Stanisław Barańczak w swej znakomitej książce , wydanej pt. „ Czytelnik ubezwłasnowolniony” i opatrzonej podtytułem „ Perswazja w masowej kulturze literackiej PRL” , dostępnej mi w edycji paryskiej „ Libelli” z 1983 roku. Autor wiele uwagi poświęca w niej próbom klasyfikacji tego gatunku piśmiennictwa , określając go jako powieść sensacyjna. Tworzą ją : powieść kryminalna, powieść szpiegowska i powieść grozy. Z kolei powieść kryminalna , do której zalicza się utwór Iredyńskiego , ma swoje dwa rozgałęzienia : powieść detektywistyczna i powieść kryminalno- sensacyjna. Barańczak przeprowadza wnikliwa analizę tego typu utworów , egzemplifikując swoje wywody typowymi cechami , znamionującymi poszczególne rodzaje szeroko pojętej powieści sensacyjnej.

 

     Podczas lektury utworu Iredyńskiego zastanawiałem się , do jakiej grupy on przynależy. Sądzę jednak , że zawiera on elementy charakteryzujące kilka odmian prozy tego gatunku. Niemniej , nie deprecjonuje to jego wartości.

 

     Iredyński po śmierci puka do naszych drzwi w swej mało znanej postaci. Otwórzmy je gościnnie. Nie pożałujemy!

 

 

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Michał Kaziów.

” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Zamieszczam tutaj teksty poszczególnych rozdziałów. Ta opowieść porusza najgłębsze struny emocji, a siła przedstawianego Człowieka dodaje sił, by żyć ….

 

 

 

 

 <<                                Michał Kaziów

 

 

    To człowiek wielkiego formatu, człowiek- legenda. Darzę go szacunkiem i sympatią. Przy końcu wojny stracił ręce i wzrok. Ale nie stracił zaufania do ludzi, nie zwątpił we własne siły i możliwości. Po różnych początkowych kłopotach znalazł serdeczną opiekunkę w osobie, niestety już nieżyjącej, Haliny Lubicz. To ona pomogła mu zdobyć wykształcenie wyższe. W 1972 roku doktoryzował się na  Uniwersytecie Poznańskim na podstawie rozprawy pt. „ Z  zagadnień estetyki oryginalnego słuchowiska”. Jest bowiem znakomitym znawcą tego gatunku radiowego , zwanego przez niego „ teatrem wyobraźni”. Opublikował związane z tym tematem książki : „ Postać niewidomego w oczach poetów” ( Wrocław, 1968), „ O dziele radiowym „ ( Wrocław, 1973) , „ Zielonogórski teatr wyobraźni” ( Zielona Góra, 1980). Jest znawcą jednym z nielicznych w kraju. Przez kilka lat drukował w „ Gazecie Zielonogórskiej” aktualne felietony poświęcone audycjom radiowym, potem grzecznie mu podziękowano.

     Ponadto Kaziów opublikował opowieść autobiograficzną  pt .” Gdy  moim oczom” ( 1986) oraz tom opowiadań ” Zdeptanego podnieść” ( 1988). W obu książkach bohaterami są ludzie niepełnosprawni, którzy nie poddają się jednak swemu losowi, żyją godnie i pracują na miarę swoich możliwości. W opowieści autobiograficznej autor opisał swoje życie : od tragicznego w skutkach wybuchu miny do radości z uzyskanych sukcesów osobistych i zawodowych. Pan Michał, gdy pracowałem w „ Nadodrzu” , potrafił uparcie bronić swoich tekstów, niestety  nie zawsze  słusznie. Zbyt wyraźny jest bowiem w nich ton pewnego sentymentalizmu , łatwej ckliwości, by nie powiedzieć- coś z konwencji melodramatu. Ponieważ należy do ludzi o pogodnym usposobieniu i autentycznym poczuciu żartobliwości, pewnie mi wybaczy, gdy powiem, iż ta jego proza zyskałaby zapewne na artystycznej wartości, gdyby udało mu się pisać ją z chłodnym dystansem wobec własnych przeżyć, nawet z pewnym okrutnym wobec siebie stosunkiem. Mogłaby powstać z tak wyjątkowo przeżytych doświadczeń wielka proza…

      Michał Kaziów należy od 1974 roku do ZLP i trzeba przyznać, że jego koledzy pomagali mu jak mogli. Gdy zabrakło pani Haliny a koledzy zajęci byli robieniem własnych interesów- na pana Michała spadła kolejna, ciężka próba życiowa. Ale wierzę , że i tej sprosta…

 

   PS. Michał Kaziów powrócił do pisania radiowych felietonów w „ Gazecie Lubuskiej”. Cieszę się!. Wreszcie ktoś kompetentny ocenia propozycje programowe zielonogórskiej Rozgłośni PR….>>

 

Nie mogę zapomnieć tego, co przeczytałam…..

Spragniona większej liczby informacji, poszukałam w necie. I tak :

W Wikipedii znalazłam informację , która uzupełnia tekst Zenona. Cytuję : Michał Kaziów urodził się 13 września 1925 r. w Koropcu, zmarł 6 sierpnia 2001 w Zielonej Górze. 5 października 1945 roku , czyli nie pod koniec wojny, jak pisze mój brat, a już po wojnie, na skutek wybuchu miny stracił wzrok i obie ręce.

W 1996 roku za zbiór opowiadań „ Piętna miłości ” otrzymał Lubuski Wawrzyn  Literacki.

 

W wydaniu internetowym Tygodnika Katolickiego Niedzielnego Henryk Szczepański tak pisał o tym niezwykłym człowieku:

<<  Jak rozpoznawać dotykiem, nie używając dłoni.

W świecie Michał Kaziów był pionierem czytania naskórkiem górnej wargi, a przede wszystkim jedynym człowiekiem, który mimo braku oczu i rąk legitymował się tak spektakularnymi osiągnięciami w dziedzinie działalności społecznej i twórczości literackiej. Gdy w 1954 r. w Paryżu na Kongresie Światowej Rady Pomocy Niewidomym spotkali się specjaliści ds. rehabilitacji inwalidów wojennych, stwierdzili, że w innych krajach próby czytania brajla kikutami rąk, podejmowane przez w ten sam sposób okaleczonych kombatantów II wojny światowej, okazały się mało skuteczne. Przypadek Kaziowa był precedensem i stał się inspiracją dla nowych poszukiwań w dziedzinie usprawniania i usamodzielniania weteranów pozbawionych oczu i dłoni. Biografia i osiągnięcia Michała Kaziowa porównywalne są z życiem i sukcesami legendarnej, głucho-niewidomej Amerykanki – Heleny Keller, którą szczerze podziwiał i której przykład był jedną z jego życiowych inspiracji…..

Michał już od pierwszej chwili umiał stworzyć nastrój, w którym nikt nie mógł czuć się skrępowany. Był bezpośredni, a jednocześnie uroczysty i elegancki. Ten przystojny mężczyzna, zawsze w garniturze i wizytowej koszuli, mimo ewidentnych dysfunkcji chętnie rozmawiał, stojąc lub przechadzając się wśród słuchaczy. Nawiązywał bezpośrednie kontakty i niekiedy cytował obszerne fragmenty swoich utworów, zdecydowanie częściej pisanych prozą niż wierszem.
Ludzie pytali nie tylko o warsztat pisarski, ale i o sposoby na życie codzienne, no bo jak można sobie poradzić z myciem zębów albo odbieraniem telefonu, kiedy nie ma się rąk? On cierpliwie opowiadał, a jego głos o ciepłym brzmieniu, zabarwiony kresowym akcentem, zachęcał do jeszcze większej poufałości.
– Gdy mam przed sobą ludzi, wiem, że jeśli zapłaczę, zapłaczę sam. Lecz gdy się uśmiechnę – uśmiechają się wszyscy – zwykł mawiać Michał Kaziów….>>…..

 

 

 

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Jan Gross.

” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. A oto fragment zatytułowany ” Jan Gross.” , który zamieszczam tutaj  w całości.

 

 

 

 

<< Jan Gross

 

Gorzowski satyryk i fraszkopisarz, autor tomików „ Z przymrużeniem oka” i „ Szczypta swawoli” oraz ładnej książeczki dla dzieci z wierszykami o zwierzętach. Powszechnie też znany z przedsiębiorczości : okazał się rekordzistą w załatwianiu i odbywaniu spotkań autorskich w gorzowskich wsiach i miasteczkach, uzyskując wyraźną przewagę nad członkami ZLP. Jak przystało na satyryka średniej klasy, jest raczej człowiekiem poważnym. Gdy wydał swój tomik fraszek, powiadomił mnie, iż dostanę go w prezencie pod warunkiem, że napiszę pozytywną recenzję. Obaj dotrzymaliśmy słowa, choć niektóre moje opinie nie były zbyt entuzjastyczne.

 

 

Korespondencja

 

Szanowny Panie  Redaktorze

 

   W Magazynie GN nr 194 ( z dnia 4-6.X.1991) Zenon Łukaszewicz drukuje kolejny „ Mój alfabet”. Jest też wzmianka o mnie. Ze zdziwieniem przeczytałem fragment dotyczący mojej osoby: „ gdy wydał swój tomik fraszek, powiadomił mnie, iż dostanę go w prezencie pod warunkiem, że napiszę pozytywną recenzję”. W tym miejscu- mówiąc delikatnie- Zenon Łukaszewicz mija się z prawdą. Dając tomik do recenzji prosiłem Z. Ł. aby, jeśli mu się nie spodoba nie pisał żadnej recenzji.  Ale w tej sprawie nie zamierzam rozdzierać szat. W wersji przedstawionej przez Zenona Łukaszewicza wyszło to bardziej barwnie. Fantazja góruje nad rzeczywistością . Ale to nie jest powodem, że piszę ten list do Redakcji,

     Zauważyłem, że w tekstach dotyczących innych autorów Zenon Łukaszewicz skrupulatnie wylicza ich dokonania literackie. Szkoda, że zabrakło mu konsekwencji przy omówieniu mojego dorobku. Wymienił jedynie trzy pozycje książkowe ograniczając się do podania jedynie dwóch tytułów. Zupełnie pominął moje  trzy zbiory : „ Rodacy przy pracy”, „ Małe ZOO na wesoło”, „ Sprytny szarak”. Tomik „ Rodacy przy pracy” był recenzowany w „ Nadodrzu” nr 18 ( 649) z dnia 6-19.XI.87 r. przez Małgorzatę Kowalską –Masłowską i ….Zenona Łukaszewicza ( sic!) w „Gazecie Lubuskiej” nr 72 z dn. 26-27.IIII.88r. „Małe ZOO na wesoło”- recenzja w Magazynie „ Gazety Lubuskiej” nr 48 ( 9588) z dn. 26-27.II.83 r.” Sprytny szarak”- informacja w „ Gazecie Gorzowskiej” nr 35 ( 546) z dn. 31.08.90 r. Nie może więc Zenon Łukaszewicz twierdzić, że o tych pozycjach nie wiedział. W „ Alfabecie” nie figurują też następujące książki, których jestem współautorem: „ Coś w tym jest”, „ Zbiór wierszy okolicznościowych dla klas I- III, „ Aforyzmy w aforyzmach”. W tym przypadku trudno mieć pretensje, bo autor „ Alfabetu” o tych pozycjach mógł nie wiedzieć.

     Nie rozumiem czemu moje osiągnięcia twórcze  zostały przez pana Zenona Łukaszewicza pomniejszone o połowę. Mimo to dziękuję mu, że mnie w ogóle raczył zauważyć.

                                                    Jan Gross.>>

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Krystyna Kamińska.

 

W tomiku Zenona Łukaszewicza pt. ” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki”  wyd. w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich.( tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie) znalazłam tekst o Krystynie Kamińskiej , wielce zasłużonej dla Gorzowa literatce i organizatorce życia kulturalnego. Ta opowieść zamyka okres do 1993 roku, gdyż wtedy wydano ten tomik….

 

 

 

<< Krystyna Kamińska

 

  Znana i wielce zasłużona dla regionu gorzowska dziennikarka wcześniej była pracownikiem naukowym WSP w Zielonej Górze, jako doktor nauk humanistycznych prowadziła zajęcia z młodzieżą studiującą polonistykę. Po przeprowadzce do nadwarciańskiego grodu szybko rozpoczęła współpracę z miejscową prasą, udzielając się aktywnie w stowarzyszeniach społeczno- kulturalnych, później wykazując wiele inicjatyw jako miejsca radna, przez pewien czas przewodnicząc komisji kultury. Albowiem sens  życia tej z pozoru oschłej intelektualistki sprowadzał się i nadal sprowadza do wszechstronnych zainteresowań i aktywnej obecności w kulturze, pojmowanej bardzo szeroko- od amatorskiego ruchu po dokonania profesjonalistów. Tę rozpiętość jej fascynacji widać wyraźnie w pracy na rzecz Gorzowskiego Towarzystwa Kultury, jak i w zauroczeniu miejscowym teatrem, którego spektakle od wielu lat relacjonuje w sposób rzetelny i przejrzysty, choć nieraz wzbudza opinie kontrowersyjne, polemiczne wobec ferowanych przez nią ocen…

    Moje kontakty z Krystyną Kamińską sprowadzają się właściwie do trzech zaistniałych

 „ stopni wtajemniczenia” i mają charakter raczej typowo sporadyczny i okazjonalny. Gdy jeszcze mieszkałem w Gorzowie, ona zapewne w tym czasie przebywała w Zielonej Górze. Później musieliśmy się rozminąć, zmieniając nasze miasta pobytu. Dlatego też, zapewne podczas moich burzliwych gorzowskich lat, nie miałem okazji poznać Krystyny. Ale oto przy końcu 1979 roku nadarzyła się taka okazja. W tym miejscu muszę nieśmiało wyznać, że- oprócz krytyki literackiej- czasami zajmowałem się tzw. Twórczością oryginalną. Doświadczenia gorzowskie posłużyły mi zatem do napisania opowiadania , opartego na tamtych realiach , mającego charakter rozrachunkowy z tym wszystkim , co dane było mi przeżyć w mieście nad Wartą. Ten tekst miał się początkowo znaleźć w kolejnym almanachu prozy lubuskiej, lecz wcześniej postanowiłem go zaproponować miesięcznikowi „ Ziemia Gorzowska”, wydawanemu już przez RSW , choć pod patronatem Gorzowskiego Towarzystwa Kultury, I tak oto opowiadanie trafiło w ręce Krystyny Kamińskiej, która była w owym czasie w zespole redakcyjnym pisma. Podczas pobytu w Gorzowie odwiedziłem redakcję i z Krystyną przeprowadziłem dość długą rozmowę o tym tekście. Rozmowa miała charakter konsultacyjno- adiustacyjny i muszę wyznać, że z wdzięcznością słuchałem jej uwag, uwag krytycznych, acz bardzo rzeczowych i słusznych. W końcu poszedłem na pewne ustępstwa, coś tam wyrzuciliśmy z tekstu. I w rezultacie  to opowiadanie pod tytułem „Tylko echo?” ukazało się w styczniowym numerze „ Ziemi Gorzowskiej” z 1980 roku. Nie ukrywam, że dzisiaj tego tekstu nie chciałbym nigdzie opublikować, dostrzegając jego artystyczne słabości.

     Po raz drugi spotkałem Krystynę Kamińską w Serocku pod Warszawą, gdzie mieścił się ośrodek szkoleniowy RSW. Urządzono tam właśnie seminarium dla zastępców redaktorów naczelnych gazet codziennych i periodyków. Jako wiceszef „ Nadodrza” musiałem- chociaż z wielką niechęcią- w nim uczestniczyć. A było to za kadencji Waldemara Świrgonia, sekretarza KC PZPR do spraw kultury, zwanego potocznie „ Darem młodzieży”, jako że wywodził się z młodzieżowego ruchu wiejskiego spod szyldu ZMW. Było zimno, pomieszczenia niedogrzane, szybko nabawiłem się anginy i jako tako dotrwałem do zakończenia kursu, a to przede wszystkim dzięki troskliwej opiece Krystyny i Alicji Zatrybówny, które aplikowały mi cytrynę. Któregoś dnia zjawił się w Serocku Waldemar Świrgoń , aby wygłosić mowę do znudzonych żurnalistów funkcyjnych. A następnego dnia w Gorzowie miało się odbyć plenarne posiedzenie KW PZPR , poświęcone kulturze regionu. Gdy Krystyna dowiedziała się , że do Gorzowa wybiera się właśnie Świrgoń, szybko zmieniła sukienkę na bardziej wytworną i przekonała sekretarz KC, iż ona musi być na tym plenum. Dzięki umiejętnej perswazji udało się jej szybciej  wyjechać z Serocka, aby następnego dnia helikopterem ze Świgoniem wylądować w Gorzowie. Jak opowiadali naoczni świadkowie, ku zdumieniu miejscowych prominentów , przybyłych na  powitanie sekretarza KC, jako pierwsza w drzwiach helikoptera ukazała się majestatycznie dostojna….Krystyna Kamińska, a za nią dopiero oczekiwany gość. Choć brzmi to jak anegdota , to jednak zarazem w jakiś sposób charakteryzuje osobowość red. Kamińskiej- jej stanowczość i umiejętność pragmatycznego sposobu życia.

   I wreszcie- bodajże cztery lata temu, w Lubniewicach nastąpiło kolejne spotkanie. Wypoczywałem w ośrodku zielonogórskiego WZGS, Krystyna- na campingu gorzowskiej „ Warty Tourist”. Była rozluźniona, bezpośrednia i bardzo sympatyczna. Chociaż urlopowała, to jednak nie marnowała czasu. W pokoju swojego domku miała maszynę do pisania, sporo lektur pomocniczych i raz w tygodniu maluchem jeździła do Gorzowa, aby w redakcji pozostawić materiał prasowy. Zaiste, imponowała mi swoją pracowitością i sumiennością, zwłaszcza, że mnie ogarnęło wówczas wspaniałe lenistwo.

         Dzisiaj Krystyna Kamińska jest zastępcą redaktora naczelnego „ Ziemi Gorzowskiej”, wytrawną publicystką i sprawną  reporterką, po uroczej i niezwykle sympatycznej Ani Makowskiej- Cieleń przejęła rządy w Gorzowskim Towarzystwie Kultury. Ostatnio pod jej redakcją i w jej wyborze ukazał się zestaw tekstów poświęconych Papuszy, zebrany w tomie

 „ Papusza czyli Wielka Tajemnica”. Jest to jeszcze jeden z dowodów na to , że Kamińska nie ustaje w popularyzowaniu kultury regionu. A jak powiadają złośliwi, nawet w imię tych zacnych celów przygarnęła ze Szczecina pewnego poetę, który dzięki niej znalazł przytulisko w Gorzowie….

       A swoją drogą to ludzi jej nieprzychylnych nie brakuje!. Nawet w Zielonej Górze mocno rozgniewany jest Zbigniew Ryndak, którego tekścik o Papuszy znalazł się w jej publikacji, bez jego wiedzy i zgody, a do tego nie otrzymał książki, nie wspominając już o należytym honorarium….Ja sam wspominam czasy dobrych obyczajów, gdy gratisowo otrzymywałem gorzowskie wydawnictwa. Ba, tak. Były to przecież jednak naprawdę inne czasy.

 

 

 

Korespondencja

 

   Zenku! Dziękuję ci serdecznie za życzliwy tekst w „ Nowej”. Przyznam, że przypomnienie historyjki ze Świgoniem jeszcze teraz mnie zabawiło. Zresztą Bronka Słomkę widać także, bo ten fragmencik włączył do swojego felietonu w „ Ziemi Gorzowskiej”. Natomiast zupełnie nie pamiętam naszego- jak widać- pierwszego spotkania, gdy pouczałam Cię jak pisać opowiadanie. Rumienię się w tym miejscu.

    Są w tym tekście drobiazgi nie całkiem precyzyjne, ale dla całości nieistotne. Byłam radną nie miejską a Wojewódzkiej Rady Narodowej i moja komisja obejmowała oświatę, wychowanie i kulturę. Po drugie i ważniejsze. Ja nigdy nie mieszkałam na stałe w Zielonej Górze. Przeprowadziłam się do Gorzowa już po Twoim  stąd wyjeździe. Pracowałam 5 lat na WSP, miałam pokój w hotelu asystenckim, raz w tygodniu z niego korzystałam, ale nigdy formalnie w Zielonej Górze nie byłam zameldowana, więc nie mieszkałam. Czego dzisiaj żałuję , ale już się nie zmieni(…..). Krystyna( List nie datowany) >>

 

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. O Marii Przybylak.

O Marii Przybylak wspomina Zenon Łukaszewicz na stronie  157 tomiku zatytułowanego

” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” który był wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie.

Tekst załączam w całości, myśląc o  przyjaznej mi i bliskiej gorzowiance, która spędziła swoje życie zawodowe w „ Stilonie”, wielkim, nowoczesnym zakładzie, znanym ongiś nie tylko w Polsce ale i na świecie , który w ramach naszych przekształceń ustrojowych przeszedł w obce ręce a wkrótce potem został zlikwidowany ….I tutaj zacytuję słowa mojego brata :  „ jakoś smutno się zrobiło…”

 

 

 << Maria Przybylak

 

 

    Nazywa siebie robotnicą pracującą, choć już dawno odeszła na emeryturę z Gorzowskich Zakładów Włókien Sztucznych. Z tym miastem jest związana od 1953 roku, ale urodziła się w Nowosielu, na terenie właśnie byłego ZSRR.

      W swoich wierszach prostym, nieporadnym piórem próbowała opisać głównie trudy pracy fizycznej, a nawet procesy technologiczne w jej fabryce. Stąd debiutancki tomik wierszy, wydany w Bibliotece Literackiej Gorzowskiego Towarzystwa Kultury w 1980 roku, jest zatytułowany „ Polimer granulowany”. Jak przystało na poetkę – amatorkę, nie uprawia liryki wysublimowanej, iskrzącej się bogactwem metafor. W prostych, nieraz nieporadnych strofach , ujawnia swoje przeżycia, obserwacje, snuje marzenia. Często sięga do własnych przeżyć i dramatycznych doświadczeń. W opublikowanym przez Robotnicze Stowarzyszenie Twórców Kultury zbiorku pt. „ I ciągle jestem do nazwania „ ( Warszawa 1984), poetka wyznaje : „ Przyjacielu / pisanie jest / podróżą /  mojego wnętrza….” . I tak jest rzeczywiście – autorka lirycznych obrazów nie tylko opisuje świat dookolny, lecz również stara się wyartykułować swoje bogate „ ego”.

    Przez kilka lat, Maria Przybylak, której  twórczość należy postrzegać przede wszystkim w kategoriach socjologicznych interesującego zjawiska, a nie jako wytwory artystycznie dojrzałej  mowy wiązanej, była działaczką gorzowskiego ośrodka Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury i co roku organizowała w zakładowym ośrodku wczasowym w Lubniewicach kilkunastodniowe „ warsztaty poetyckie”. Pomimo  jej licznych zaproszeń , niestety nie udało mi się uczestniczyć w lubniewickich imprezach. Pani Maria była srogo zagniewana, aż wreszcie przestała słać zaproszenia….Dziś, gdy mógłbym pojechać, jest już za późno. Zabrakło pieniędzy na tę działalność o zasięgu ogólnopolskim , a i sam zakładowy ośrodek jest zapewne w likwidacji po tym, gdy w zakładach gościł były premier Bielecki i gniewnym głosem wyraził zdziwienie, że „ Stilon” , przeżywający kłopoty produkcyjne i finansowe, stać na wydatki na tzw. sferę socjalną. Nie mnie komentować to wydarzenie, choć jakoś smutno się zrobiło…>>

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Henryk Krysiak.

Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Na stronach 94-97 mój brat opowiada o Henryku Krysiaku. Chcę ocalić od zapomnienia tego niebanalnego człowieka, zdolnego, o poplątanym życiorysie i ostatecznie tragicznym losie i dlatego wrzucam w całości ten tekst.

Zastanawiam się nad tym, jak dalece sami układamy sobie życie, kierujemy swoimi dziejami a może jesteśmy tylko liściem , który kiedyś spada i miota nim wiatr po bezdrożach…….

 << Henryk Krysiak

 

  Mało go  kto z pewnością pamięta , nie wie, iż w dziejach gorzowsko- zielonogórskiej prasy codziennej jego nazwisko w minionych latach pojawiało się dość często, sygnując teksty publicystyczne i reportażowe. Poznałem go bodajże we wczesnych latach sześćdziesiątych , gdy jeszcze redagowałem „ Stilon Gorzowski”- gazetę zakładową, obejmującą jednak swoim zasięgiem miasto, a zwłaszcza jego problemy kulturalne. Przyjechał z Łodzi z dyplomem inżyniera  włókiennictwa i został asystentem dyrektora naczelnego Gorzowskich Zakładów Włókien Sztucznych „ Stilon”. Była to niezła fucha, bardziej reprezentacyjna aniżeli pracochłonna. I odpowiadała mu w zupełności , gdyż daleki był od technokratycznych aspiracji. W imieniu dyrektora udzielał  informacji prasie , reprezentował go na różnych konferencjach i imprezach. Od razu zauważyłem, że ze względu na wszechstronne zainteresowania humanistyczne właśnie taka praca najbardziej mu odpowiada, nie związana bezpośrednio z produkcją. Do tego miał odpowiednie predyspozycje – zawsze elegancko ubrany, elokwentny, umiejący wzbudzić zaufanie. W krótkim czasie zaczął pisywać na różne tematy w mojej gazecie, został członkiem kolegium redakcyjnego, żywo uczestniczył społecznie w redagowaniu pisma, chociaż i upominanie się  wyższe honoraria nie było mu obce. Po prostu był pragmatykiem , cenił swoje możliwości, dopracowywał się coraz lepszego, sprawniejszego pióra. Z czasem też zdałem sobie sprawę, że jest to człowiek obdarzony talentem dziennikarskim i literackim, że z konieczności i bez zbytniego entuzjazmu przebywa w tym zakładzie , którego produkcja tak naprawdę go zbytnio nie interesuje. Ale zarazem pełnienie funkcji reprezentacyjnych w owym okresie prosperity zakładu wymagało uczestniczenia w suto zakrapianych alkoholem przyjęciach, organizowanych dość często dla miejscowych władz i gości z łódzkiego zjednoczenia lub z jakiś resortowych ministerstw. I Henryk Krysiak ani się spostrzegł , jak zdołał się przyzwyczaić do tego wystawnego trybu życia , do tych hojnie serwowanych koniaków, jak uzależnił się od alkoholu. Nie dostrzegł w porę wynikających stąd zagrożeń dla zdrowia.

     Poznaliśmy się bliżej podczas pewnej eskapady za miasto. W tymże bowiem czasie w podgorzowskiej Kłodawie mieszkał Zygmunt Trziszka , późniejszy dziennikarz „ Gazety Zielonogórskiej „ i autor wielu książek prozatorskich. Był tam nauczycielem, kiedyś jego debiutancki tekst wydrukowałem w „ Stilonie Gorzowskim „. Gdy zjawił się w redakcyjnym pokoju podczas kolejnej wizyty, a był przy tym akurat Henryk Krysiak , zgadaliśmy się iż warto by było się udać w zbliżającą się sobotę na wiejską zabawę do Kłodawy, aby zobaczyć jak też bawią się ludzie na wsi. Decyzja zapadła. I oto w późne sobotnie popołudnie , wsiedliśmy z Henrykiem d taksówki , aby udać się do Kłodawy. Na miejscu rachunek opiewał gdzieś na około 300 złotych i został uregulowany przez mego współtowarzysza podróży pod warunkiem , że kiedyś zwrócę mu połowę kwoty. Niestety, nigdy już nie nadarzyła się ku temu sposobna okazja…

    Świetlica w Kłodawie była wspaniale ozdobiona kolorowymi lampionami, Zygmunt Trziszka z żoną czekali już przy stoliku, dużo dobrego jadła i wódki. I wcale niezły zespół muzyczny. Zygmunt tańczył prawie cały czas z żoną, my- zdani tylko na siebie, gdyż jakoś dziwnie nie było przy sąsiednich stolikach urodziwych dziewcząt do tańca- rozmawialiśmy na luzie o literaturze, o własnych fascynacjach twórczością wybitnych pisarzy. Krysiak był bardzo oczytany i wygłaszał kompetentne opinie. Rozmowa z nim należała do prawdziwych przyjemności. Zarazem uznaliśmy, że nie będziemy wznosić specjalnych okazjonalnych toastów , tylko po prostu każdy z nas może napełniać sobie kieliszek gorzałą, kiedy tylko zapragnie. Obserwując kątem oka salę, dostrzegłem zarazem, że Krysiak coraz częściej sięga po flaszkę. Było to tempo zbyt duże nawet dla mnie, na miarę ówczesnych możliwości. Faktem jest, że ranek powitaliśmy w mieszkaniu Trziszki w raczej żałosnej kondycji. Chociaż Krysiak, młodszy ode mnie, jakby lepiej zniósł tę zabawę….

   Wkrótce potem wyjechałem do Zielonej Góry, a niebawem przyjechał  do niej Henryk. Rozwiódł się, porzucił intratną pracę, zapragnął zawodowo „ załapać” się w dziennikarstwie. Niestety, ciągnęła się już za nim legenda tęgiego pijaka. I chociaż nieźle znał się na ekonomii , sprawnie władał piórem, miał spore kłopoty z uzyskaniem etatu. Przez pewien czas był przedstawicielem „ Trybuny Ludu” , a później dostał się do „ Gazety Zielonogórskiej „, gdzie opublikował sporo tekstów publicystycznych chyba niezłej jakości. Niestety, zbyt częste alkoholowe periody powodowały zaniedbywanie dziennikarskich obowiązków i po pewnym czasie Krysiak musiał opuścić redakcję. To jednak nie opamiętało go- było już po prostu za późno. Pił coraz więcej, chodził coraz bardziej zaniedbany , niedożywiony, a jego mieszkanie przy Ptasiej coraz bardziej przypominało melinę. Przy końcu życia egzystował na marginesie środowiska. Żył zapewne już tylko z tego, co udało mu się sprzedać. Pewnego razu, po dłuższej libacji z pewnym zielonogórskim fotoreporterem , serce Henryka Krysiaka zatrzymało się na zawsze. I nawet nie wiem, czy jego zwłoki spoczywają na miejscowym cmentarzu. Odszedł w pełni sił twórczych człowiek zniszczony przez alkohol, o niewątpliwych zdolnościach dziennikarskich i nieprzeciętnej inteligencji. A przecież mógłby zostać  wybitnym publicystą, znanym reporterem lub znakomitym redaktorem funkcyjnym. A może znanym i uznanym pisarzem?

     A tak, pozostawił p sobie  wiele tekstów , opracowanych niekiedy na kanwie własnych doświadczeń, m. in. cykl przejmujących relacji o dramatycznych przeżyciach alkoholika, opublikowanych w „ Stilonie Gorzowskim „ już po moim wyjeździe z Gorzowa, niezły reportaż „ Jeden dzień inżyniera”, wyróżniony w konkursie ogólnopolskim na reportaż o tematyce współczesnej, związanej z regionem zorganizowanym przez Komitet Organizacyjny „ Święto Prasy” , Wydział Kultury WRN, oddział ZLP, LTK i redakcję „ Nadodrza” w 1976 roku. I pozostał  pewien reportaż…Zbigniewa Ryndaka, którego bohaterem jest właśnie Henryk Krysiak. Będąc już na rencie, zaprosił do siebie Ryndaka, ten wziął pół litra wódki i magnetofon. I nagrał wstrząsającą relację Henryka  własnej poplątanej biografii. Tekst Ryndaka, zatytułowany „ Aria na strunie G” został po latach również nagrodzony, a następnie w wersji skróconej i poprawionej opublikowany w jednym z magazynowych wydań „ Gazety Nowej”, tym razem pod tytułem „ Inna barwa księżyca”. >>

 

Teksty brata-Zenona Łukaszewicza. Kazimierz Jankowski.

O Kazimierzu Jankowskim wspomina Zenon Łukaszewicz na stronach 61- 82 tomiku pt.

” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” (wyd. w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich ). Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie.

Tekst ten ( jak i inne z „ Alfabetu…” ) załączam w całości.  Czytam z podwójnym wzruszeniem, bo po pierwsze napisał go mój brat i teraz w miarę upływu lat coraz bardziej doceniam silne związki Zenona z tymi ziemiami, gdzie przyszłam na świat a wreszcie po trzecie w Gorzowie mam bliską mi Osobę, która spędziła swoje życie zawodowe w  nieodżałowanym „ Stilonie”, niegdyś chlubie miasta i kraju…. 

 

 

 

 << Kazimierz Jankowski

 

 

 

   Skromny poeta- amator, na co dzień pracownik gorzowskiego „ Stilonu”. Urodzony w 1945 roku w Siedlcach, w 1959 roku zamieszkał w grodzie nad Wartą. Związał się z Robotniczym Stowarzyszeniem Twórców Kultury oraz Gorzowskim Towarzystwem Kultury. Obdarzony niewątpliwym talentem poetyckim, początkowo nieporadnie a później coraz kunsztowniej zapisywał swoje liryczne teksty, poświęcone głównie trudowi pracy, jej etyce i kształtowaniu ludzkich postaw w tej codziennej mozolnej egzystencji. W licznych utworach , publikowanych w wielu czasopismach. podejmuje tak ważkie problemy , jak powinności obywatelskie, szeroko pojmowany patriotyzm , śląc humanistyczne przesłania. Ale w tym jego poezjowaniu nie znajduję pompatycznego zadęcia, frazeologii i pustosłowia. Jeśli demaskuje obłudę i fałsz, sprzeciwia się złu w jego różnych postaciach, to czyni to dyskretnie , z jakimś wewnętrznym, pełnym smutku ale i protestu, nastrojem.

      Kazimierz Jankowski w 1983 roku wydał arkusz poetycki w Bibliotece Literackiej GTK, zatytułowany „ Apelacja”. W zawartych w nim utworach odwoływał się do fundamentalnych wartości etycznych, obowiązujących człowieka. Z pewną satysfakcją byłem redaktorem jego debiutanckiej publikacji. Później, w 1989 roku, również w oficynie Gorzowskiego Towarzystwa Kultury ukazał się jego kolejny tomik pt. „ Napięta struna czasu”. Trzeba dodać, że dwa lata wcześniej nakładem RSTK w Poznaniu wydał Jankowski poemat „ Robotnicy”, zaś w 1988 roku , także w Poznaniu, tomik „ Słowa niekochane”. We wszystkich tych utworach jest wierny etosowi robotniczego trudu, w imię uczciwości zwalczając poetyckim słowem pozory moralności i fałszywe wartości czasu realnego socjalizmu. Jest jednym z nielicznych utalentowanych artystów pochodzących ze środowisk wielkoprzemysłowych.

    W 1992 roku- przy pomocy „ Stilonu”, w którym nadal pracuje – wydał kolejny zbiorek wierszy pt. „ Słowa w drelichu”, opatrzony przychylnym wstępem Zdzisława Morawskiego. Był to jeden z ostatnich opublikowanych tekstów gorzowskiego „ księcia poetów” przed jego nagłym zgonem. Co zaś do tomiku Jankowskiego, to potwierdzają się moje wysokie oceny poziomu twórczości tego pracowitego człowieka. >>

 

 

 

 

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Posłowie do ” Alfabetu…” które napisał Z. Trziszka

Posłowie do tomiku Zenona Łukaszewicza pt „ Mój alfabet albo pstryczki i potyczki” wyd. Oficyna Wydawnicza „ Ziemia” Warszawa- Zielona Góra, 1993 napisał Zygmunt Trziszka. Oto cała treść….

 

 

Posłowie

 

 

W czasach tego strasznego bezhołowia , gdy już nie wiadomo czy spośród żyjących pisarzy mamy wyłącznie samozwańców, gdy nie ma na lekarstwo prawdziwej beletrystyki , a o krytyce literackiej nie ma już nawet co wspominać – pojawia się na  rynku „ wolnym” książka Zenona Łukaszewicza.

    Jego książka „ Mój alfabet albo…” jest książką niezwykłą z kilku powodów. Zenon Łukaszewicz krytyką literacką zajmował się całe życie , a przy tym ułatwił poprzez mądre doradztwo ulokowanie się paru pisarzom na polskim Parnasie. To była i jest prawie Instytucja Kulturalna, ale z usposobienia człowiek mówiący wyłącznie prawdę w oczy nie ma łatwego życia ani w komunizmie, ani w postkomunie, ani u „ leberałów”. Ci ostatni przez jakiś czas zabiegali o jego teksty w „ Gazecie Nowej”, ale jakoś się zmiarkowali , że są to teksty „ antysystemowe” w ogóle . Szuka się przyczyn , czemu Zenon Łukaszewicz nie pasuje do żadnego układu i ktoś sobie przypomniał , że dla „ chleba panie” pracował w pismach dawnej nomenklatury , która i dzisiaj jest na dobrej pozycji . Nikt nie chce pamiętać , że jedyny Łukaszewicz przez całe życie pozbawiał wszystkich grafomanów ( bez względu na czerwoną maść) dobrego samopoczucia , że znał miejsce Kajana i Koniusza, że Izy K. nie widział wśród literaturorobów . Dużo by o tym mówić – ale o tym wszystkim jest ta książka.

      „ Mój alfabet albo…” bardziej jest z potyczek wzięty aniżeli z „ sylabizowania alfabetycznego”. To po prostu książka prezentująca „ krytykę żywą” w znaczeniu wziętym z nomenklatury Leopolda Buczkowskiego. W tym przypadku na zasadzie „ uderz w stół”, na bodziec krytyka reaguje krytykowany , niejeden grozi sądem albo sądem bez kryminału , to znaczy vice versa.

       Zresztą niestosowne są te wszystkie moje skłonności do prześmiewstwa , które zresztą nigdy nie obejmowało Zenona Łukaszewicza , bo to mój najprawdziwszy literacki  ojciec chrzestny , który wywiódł mnie na wolność twórczą z domu gorzowskiej niewoli , gdzie patent na pisarzy władze partyjne przyznawały wyłącznie Morawskiemu i Ankiewiczowi . Prawa tego nigdy też nie otrzymał Zenon Łukaszewicz , który pojawiwszy się w stołecznej Zielonej Górze jako człowiek utalentowany , skazywany był przez różnych mocodawców słowa na dolę murzyna . Dosłownie.

    I tak by było po dzień dzisiejszy , gdyby nie ukazanie się tej książki . To rzeczywiste lustro przechadzające się po  gościńcu , gdzie pełno brukowców zamiast książek . Gazety , brukowce to już domena innych.

    Książka ma dodatkowy walor- staje murem przy kulturze narodowej w krainie Oderlandzkiej . Trzeba sobie i z tego zdawać sprawę , bo my tu oparci o Odrę zrobiliśmy sporo dla sprawy tożsamości tego narodu , a Zenon Łukaszewicz był pierwszy wśród tych , którzy nie znosili literatury koniunkturalnej , tępił zaprogramowane przez mecenasów ludnościowe integracje , fikcyjne , urodzone wyłącznie w ich mózgach . Niżej podpisanemu też potrafił wynaleźć sporo takich kartek , a tym samym pozwolił ocknąć się i nie brnąć w schematy.

    Moim zdaniem ta książka zadziwi Warszawę i „ warszawkę”, jedna przyzna się do zadziwienia , inna zbagatelizuje , dopytując czy to Łukaszewicz z tych Łukasiewiczów.

     Niech ta krytyka niezależna od nikogo toruje drogę literaturze polskiej , która przyjdzie po obecnym piśmiennictwie polskojęzycznym.

                                                                  Zygmunt Trziszka

Teksty brata- Zenona Łukaszewicza. Jak wykreowałem Zygmunta Trziszkę.

” Mój alfabet czyli pstryczki i potyczki” Zenona Łukaszewicza, został wydany w 1993 roku nakładem Związku Twórczego Pisarzy Polskich. Tomik ten znajduje się w Polskiej Bibliografii Literackiej Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Stamtąd jest ten tekst,

JAK WYKREOWAŁEM

ZYGMUNTA TRZISZKĘ

 

    Autora wielu interesujących tomów prozy nowelistycznej i powieściowej , poświęconej tzw. tematyce zachodniej , zaliczanego przez krytykę , z Henrykiem Berezą na czele , do głównych przedstawicieli nurtu wiejskiego polskiej literatury współczesnej , poznałem w 1961 roku w Gorzowie . Redagowałem wówczas gazetę zakładową „ Stilon Gorzowski”, starając się o otwartą formułę pisma na problemy całego miasta , zwłaszcza wiele uwagi poświęcając wydarzeniom kulturalnym . Gazeta była kolportowana przez kioski „ Ruch” i nie miała wtedy oczywiście żadnej konkurencji , gdyż tygodnik „ Ziemia Gorzowska” zrodził się dopiero po 1975 roku.

      Nie zaniedbując tedy problematyki stricte fabrycznej , starałem się wraz ze społecznym zespołem zaistnieć w życiu społeczno – kulturalnym Gorzowa , publikując m.in. recenzje Zdzisława Morawskiego pod pseudonimem Z. Rawskiego , teksty miejscowych dziennikarzy- profesjonalistów z oddziału „ Gazety Zielonogórskiej” , żeby przykładowo wspomnieć Henryka Ankiewicza czy Stanisława Fertlińskiego , dziś zielonogórzan . I pewnego dnia – nie pomnę już w jakich okolicznościach – poznałem Zygmunta Trziszkę , który wraz z żoną pracował w szkole podstawowej w podgorzowskiej Kłodawie . Trziszka zrobił na mnie duże wrażenie , z różnych powodów. Nie wspominam już tego , iż to nazwisko kojarzyło mi się z zabawną czeską komedią filmową „ Kłopoty referenta Trziszki „  , ale głównie dlatego , że poznałem człowieka niewątpliwie impulsywnego , o okropnych manierach , usposobieniu choleryka , aczkolwiek przy tym wytwarzającego wokół siebie jakby aurę typowego „ homo ludens”, w całej swej wiejskiej krasie i prostocie . Zaproponowałem mu współpracę z gazetą i nawet coś w niej wydrukował . Ale bliżej poznałem go nieco później.

      Otóż właśnie wówczas w Gorzowie powstał ośrodek Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy , działający pod egidą Związku Młodzieży Wiejskiej. Zygmunt Trziszka został jego przewodniczącym . Ujawnił swoje talenty prozatorskie oraz umiejętności organizacyjne . Postanowiliśmy, że wspólnie wydamy jednodniówkę KKMP jako dodatek literacki „ Stilonu Gorzowskiego”, dając jej tytuł „ Nadwarcie”.

      Przed opisem realizacji tego zamysłu chciałbym jednak wyjaśnić , skąd w Kłodawie znalazł się Zygmunt Trziszka . Otóż przyszły pisarz , urodzony w 1936 roku w Wełdzirzu w dawnym województwie stanisławowskim , po wojnie wraz z rodziną znalazł się na Ziemi Lubuskiej . Matka i młodszy brat do dzisiaj mieszkają w Lubsku , on zaś- po ukończeniu zielonogórskiego Studium nauczycielskiego – pracę znalazł właśnie w Kłodawie . Wraz  z żoną mieszkał w zaniedbanym , nie ogrzewanym zimą domu , mając za sąsiada człowieka niezbyt sympatycznego , pracującego jako sprzątacz  w gorzowskim szpitalu psychiatrycznym.  Ta kłodawska wegetacja jawi się dziś pisarzowi jako koszmarne wspomnienie , głębokie pasmo cienia . Jednak niezwykle mocny instynkt witalny rodził w nim potrzebę ucieczki z tego wątpliwej jakości azylu , rodził przeczucie potrzeby pisarskiego powołania i wyrażenia osadniczych wspomnień i wyrwania się w środowiska  o większym intelektualnym i głębszych aspiracjach artystycznych . Otóż myślę , że taką pierwszą próbę dojrzewania ludzkich i pisarskich imperatyw była działalność Trziszki w gronie ludzi , stawiających dopiero pierwsze kroki w literaturze , a także – ów zamysł wydania jednodniówki , o czym wcześniej wspomniałem.

       Po przełamaniu wielu barier biurokratycznych i uzyskaniu niezbędnych funduszy udało nam się wreszcie w grudniu 1961 roku wydać” Nadwarcie”, odnotowane zresztą później w wielu publikacjach prasoznawczych.  Na czterech stronach niewielkiego formatu zdołaliśmy pomieścić sporo różnych tekstów . Zygmunt Trziszka , poza informacyjnym komentarzem na temat działalności ośrodka KKMP , opublikował opowiadanie „ Jesień” oraz ponureskę

„ Smak Pióra”, Henryk Ankiewicz wydrukował jedyne chyba w swoim dorobku opowiadanie „Kosmata łapa” oraz reportaż „ Listy miłosne mordercy”, niżej podpisany- młodzieńcze opowiadanie „ Rozmowa przy kratach”. Nie poskąpiliśmy miejsca dla poetów in spe . W jednodniówce znalazły się wiersze Andrzeja K. Waśkiewicza , Wincentego Zdzitowieckiego , Czesława M. Czyża, Floriana Nowickiego , Jadwigi Wawrzyniak i Tadeusza Mazura. Całość wzbogaciły piękne fotogramy Waldemara Kućki , szata graficzna była całkiem niezła. Ta inicjatywa została przychylnie przyjęta , przygotowaliśmy się do następnej, ale życie pokrzyżowało plany i nic z tego już chyba nie wyszło.

       Zygmunt Trziszka , sądząc po jego samopoczuciu , zyskał wówczas potwierdzenie własnych możliwości pisarskich . Gdy podczas pobytu w Zielonej Górze dowiedziałem się , że WK ZSL poszukuje dziennikarza z wiejskim rodowodem do redagowania zielonogórskiej mutacji poznańskiej „ Gazety Chłopskiej” , niezwłocznie powiadomiłem tym Zygmunta, zwłaszcza iż czekało również ładne mieszkanie . I tak w 1962 roku pisarz przeniósł się do Zielonej Góry , gdzie bliżej zaprzyjaźnił się z Andrzejem Waśkiewiczem , wydając potem wspólne publikacje pt. „ Dojrzewanie”, czyli sylwetki zasłużonych działaczy ruchu ludowego na Ziemi Lubuskiej . Trzy lata później w LSW ukazał się debiutancki zbiór opowiadań Trziszki pt .” Wielkie świniobicie”. I tak to się zaczęło…

     Pisarz jedną ze swoich późniejszych książek eseistycznych nazwał „ Podróżami do mojej Itaki”, wykazując serdeczne związki , jakie połączyły go z Ziemią Lubuską . A mnie, podczas nieczęstych spotkań , nazywa swoim kreatorem , co brzmi prześmiewczo, w stylu Trziszkowatym . Ale prawdą jest też , że przypadek losu zetknął nas i mogłem mu w jakimś małym stopniu dopomóc , na miarę własnych możliwości , choć nie wszystko bezkrytycznie oceniając, co potem napisał i wydał.

       Toteż , jeżeli trudno określić czas i miejsce stworzenia świata przez Pana Boga , to łatwiej precyzyjnie umieścić w czasie i przestrzeni narodziny pisarskie Zygmunta Trziszki.