Brody Żarskie jak ze snu

 

 

Zdjęcie0194.jpg

Pałac w Brodach Żarskich w 2015 roku. W 1955 oglądaliśmy ruiny, które teraz uzupełniono cegłami. Można sobie wyobrazić jak wyglądały, tylko ” odrzucić” cegły….

P5310578.JPG

Nasz dawny dom kolonijny, teraz hotel.

BrodyNet.jpg

Wytworne wnętrze obecnego hotelu. Chodziłyśmy po taaaaakich  schodach , no trochę bardziej sfatygowanych. Było cudnie i wytwornie…zdj. z Wikipedii.

 

Był Gorzów,  poniemieckie miasto , które stało się  naszym miejscem urodzenia i zajęło na stałe najcieplejsze miejsce w sercu i był rok 1955. Byłyśmy uczennicami pierwszej klasy szkoły przy ul. Estkowskiego . Niewątpliwa uroda tej szkoły miała wpływ na rozwój odczuć estetycznych uczniów. Oczywiście sądzę po sobie , gdy wspominam jej kształtną bryłę, klinkierowe, gładkie, nieco lśniące mury, duży ale nieomal wtapiający się w ścianę zegar w górnym narożniku budynku, duże okna, szerokie wejścia, świetliste korytarze, dwie sale gimnastyczne przestronne i jasne oraz posadzki z lastriko, w którym zamiast kamyków wtopiono muszelki. Uff, ależ się rozpisałam, jak zwykle dygresja wykwitła jak niechciany dziki kwiat, a ja pozwoliłam mu na bujanie….Wracam więc do głównego  tematu tego wspomnienia…

    Tak więc 60 lat temu dumna i być może blada poszłam na pierwszą zbiórkę zuchów. Zabawy było co niemiara, czułam się szczęśliwa wśród dzieci, za którymi zawsze tęskniłam. Brat był starszy o 13 lat, młodszy umarł zanim się urodziłam, więc byłam właściwie jedynaczką. Kolejne zbiórki to właściwie tylko zabawa była.

Ale najważniejsza była obietnica kolonii zuchowych. Gdy pojawił się temat wakacji i  tych  kolonii, natychmiast zajarzyłam. Od razu bardzo bardzo chciałam pojechać. Mama nie była pewna, czy wysyłać swoją trochę wychuchaną siedmiolatkę. Ale ja się zapierałam z uporem młodej kozy.  Wtedy Mama użyła ostatecznego argumentu, oznajmiając , że do mnie nie przyjadą, nie odwiedzą , nawet gdybym płakała . Skwapliwie na to przystałam . I rodzice byli konsekwentni jak zawsze zresztą . Której niedzieli pojawiło się wielu rodziców, oczywiście moich nie było. Dzieci miały rozwalony dzień a potem się mazały. Ja ani razu nie płakałam, chyba nawet nie zdążyłam zatęsknić za rodzicami, bo tam tyle się działo.

Zawieźli nas tam chyba autobusem, może pociągiem, szkoda, ale nie pomnę. Jak widać podróż zakryło wspomnienie tamtego miejsca i następujących po sobie wydarzeń. Pomimo upływu tylu lat tamten pobyt stale jest wyraźny, jakby zaledwie wczoraj, ma kolory, ba, nawet zapachy.

Miejscowość Brody Żarskie , poza śmieszną wtedy dla nas nazwą, kojarzącą się z wielką siwą lub czarną jak smoła brodą, leżało jakby na końcu świata. Ukryte w lasach, nad rzekami tuż przy zachodniej granicy wydawało się ostoją tego co piękne. Tam kryła się wolność i czaiły niespodzianki. Czułam to przez skórę…

Po krótkim marszu przez małe miasteczko stanęliśmy naprzeciwko innego świata. Tak niezwykłego, że widok zapierał dech. Było po prostu bajkowo. 

Mur, który nam się wydawał niebotycznie wysoki  okalał to miejsce i wstępnie zasłaniał, to co za nim. Gdy otwarto wielką żelazną, ażurową bardzo ozdobną bramę otworzył się przed nami inny świat, świat jakby z bajki.

 Za murem rozciągała się  wielka przestrzeń, częściowo porośniętą trawą, a jej obrzeżami biegły aleje obsadzone chyba niewysokimi drzewami, zbiegające się tuż pod ogromniastymi ruinami. Bo tam, daleko w tle wyrastały zębate szczątki wielkiego pałacu. Wpatrywałyśmy się przerażone, chociaż też zauroczone a na pewno onieśmielone.  Nigdy przedtem nie widziałyśmy takich ruin. Owszem, a naszym Gorzowie były ruiny domów wypalonych  w 1945 r.  przez Sowietów 2 tygodnie po tzw. wyzwoleniu, ale nie sterczały tak wysoko , raczej to były duże gruzowiska cegieł, niewiele przypominające dawne siedziby ludzkie. Do takich widoków  byłyśmy przyzwyczajone. A tutaj po raz pierwszy  w życiu widziałyśmy taaaakie ruiny. Gapiłybyśmy się dłużej, ale nas ponaglano, gdyż należało się zakwaterować.  Dopiero teraz zauważyłyśmy , że po  obu stronach są dobrze zachowane , ułożone łukowato niewysokie domy. Potem odkryliśmy , że po prawej stronie od bramy mieści się kaplica.

Tymczasem  poprowadzono nas do pięknego budynku znajdującego się po stronie lewej w bezpośredniej bliskości pałacu. Pałac budził w nas grozę, która narastała w miarę zbliżania się.  Nie ma co ukrywać, był straszny.  Patrzył na nas czarnymi pustymi oczodołami ocalałych łukowatych wysokich okien. Przez wyrwy w murze widać było jakieś ogromne malowidła  , a na schodach mieszkała tylko trawa.  Puste to było i smutne. Starałyśmy się nie patrzeć w tym kierunku , po prostu się bałyśmy. Jednak już po pewnym czasie przywykłyśmy do tego widoku i myślałyśmy, że to jest nasz pałac. I tak zostało do dziś. Jeśli Brody wspomnę, to m.in. właśnie te ruiny.

Obiekt w którym zamieszkałyśmy był jak już napisałam bardzo ładny. Chyba w  dawnych czasach mieszkali w nim znamienici goście gospodarzy pałacu. Dziwnym trafem budynki przedpałacowe nie uległy dewastacji wojennej jak i powojennej . Tym bardziej dziwny się wydawał  upadek tego wspaniałego pałacu.

Wejście do naszego budynku kolonijnego było dość szerokie , zakończone u góry łagodnym łukiem a na piętro, gdzie były nasze sale wchodziło się po zaokrąglonych bardzo wygodnych urodziwych  schodach. Sale były wielkie. W nich poustawiano mnóstwo łóżek , moje było gdzieś po prawej w głębi. Były z nami dzieci z domu dziecka, nawet już dość wyrośnięte dziewczyny z którymi wkrótce się zaprzyjaźniłyśmy. Dla nas hasło: dom dziecka nic nie znaczył,  nie miałyśmy żadnych myśli na ten temat,  w naszym wieku wszystko było naturalne, zwykłe, jeszcze nie urodziła się w nas podejrzliwość czy uczucia rozróżniania „ innego”.

Kilkoro dzieci moczyło się w nocy. Tak więc poranne zapachy biły w nos, jednak my, prawie maluchy, uważałyśmy, że to może być normalne. Bywało, że schody były zarzygane, bo widać nie wszystkim odpowiadało jedzenie stołówkowe a wucety chyba były na dole ( dokładnie nie pomnę). Nie był to miły widok, ale dawało się wytrzymać. Podobnie nie zapamiętałam stołówki, nawet usiłując teraz dotrzeć do zakamarków pamięci.  

   Bo najważniejsze były nasze zajęcia. Cudowne. Opiekunowie organizowali podchody w parku i pobliskim lesie, których urok pozostał we mnie  do dziś i umawiamy się w wnukami na podobne w nadbużańskich lasach. Niech tylko nadejdą wakacje…

   Ale przede wszystkim każda grupa otrzymała zadanie wybrania sobie miejsca na swój „gród”i urządzenia się tam. Wszystko miało się odbywać  w wielkiej tajemnicy. Nikt nie mógł zdradzić, gdzie zbiera się jego grupa . Ta tajemnica nas łączyła, uczyłyśmy się , że raz danego słowa nie można złamać- a przecież dałyśmy. Tak więc po codziennych zwykłych wspólnych zajęciach biegliśmy chyłkiem, by nikt nas nie wypatrzył, na wszelki wypadek klucząc w celu zmylenia śladów  I w swoim grodzie kokosiliśmy się z rozkoszą.

Pod koniec pobytu nasi wychowawcy, a może tylko pan Petri, znakomity organizator, szef kolonii zawiadomili nas, że odbędą się podchody w grupach z latarkami. Dlaczego z latarkami, pytałyśmy. A odpowiedź była jedna, mrożąca krew w żyłach. Podchody odbędą się czarną nocą. Tego nigdy nie przeżywałyśmy, przecież noc służyła do spania. Celem tej nocnej wyprawy miało być odszukanie innego  grodu ,  a w przypadku znalezienia, zdobycie go ( ostatecznie nie wiem na czym to polegało- chyba tylko na wielkim wrzasku), drużyna, która pierwsza zdobędzie wraży gród, będzie jakoś nagrodzona.  Nie wiem jak się porozumiewali ze sobą wychowawcy, przecież wtedy  telefonów komórkowych nie było. Pewnie używali jedynie gwizdka. A w cichej nocnej ciemności głos roznosił się daleko, zwielokrotniony przez liczne tu przestrzenie wodne ( stawy, jeziorka czy wreszcie dość daleką rzekę).

 Na tę noc czekałyśmy drżąc z emocji. Dzień jakoś minął, i powoli nadchodził zmierzch. A my byliśmy już zwarci i gotowi do akcji. I wreszcie rozległ się sygnał- wyruszamy. Brnęliśmy w tę smolistą noc, dygocąc z zimna i emocji. Straszyły nas konary drzew wyglądające jak żywi ludzie, z lękiem przemknęliśmy się obok śpiącego czarnego martwego pałacu  Cały teren wydawał się nam ogromniasty, wszystko miało inny wymiar.  Szliśmy w tę noc cichutko jak myszki i odnaleźliśmy gród kolegów na chyba wyspie lub półwyspie niedalekiego jeziora. Nasz był na jakimś wzgórzu, wśród wielkich drzew. Miałyśmy tam siedziska z gałęzi, a nawet stoliczek ze znalezionego pniaka. Ozdobiony był wstążeczkami koralikami i piórkami. Cudny był. Tamten na wyspie wydawał się  mroczny, zresztą w nocy wszystko było mroczne….

Potem poszliśmy grzecznie do łóżek a rano ogłoszono wyniki i odbyliśmy jeszcze jedną wycieczkę tym razem turystyczną zwiedzając już oficjalnie inne grody. W dzień, w pełnym słońcu, zapachach lata wszystko było bliskie, piękne i przyjazne. A lato było piękne tego roku.  

Tak , tamte czasy były cudne.

Nigdy już nie wrócą.

Zresztą gdyby nawet, to i tak wszystko wyglądałoby już inaczej.

Tylko dlaczego tak często myślę z czułością o Brodach Żarskich, o tej przygranicznej miejscowości, gdzie teraz w naszym budynku kolonijnym działa wytworny hotel, i próbują odbudować pałac.

Myślę o słodkim niewinnym dzieciństwie, gdzie wszystko było pierwsze, o wolności, przygodzie i tamtych czasach z ciepłem i nawet ukrywanym wzruszeniem.

I pytam kolegów którzy mieszkają w Gorzowie, czy odwiedzają Brody. I opowiadają że byli i zdjęcia przysyłają….i tyle mi tylko zostało. Zostało wspominać moje pierwsze kolonie, Brody jak z bajki znalezionej w pięknej książce z dzieciństwa i oglądać zdjęcia. I dziękuję im za ten piękny sen na jawie…

 

 

Zdjęcie0197.jpg

 

Zdjęcie0199.jpg

 

Zdjęcie0198.jpg

Tak było kiedyś. Zdjęcia plansz posadowionych nieopodal pałacu.

 

Za wszystkie zdjęcia dziękuję Ryszardowi Mikołajewskiemu

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *