niedziela, 08 stycznia 2012 8:21
Wybieramy się w dość długą podróż. Oczywiście, samochodem. Jestem starym kierowcą, ale prowadzić nie mogę, bo są odgórnie narzucone zasady.
Kierowcą w tym wypadku może być tylko on, mój mąż. Potulnie siadam obok. Trasa prosta i znana. Nie muszę szukać mapy a potem odpowiadać za źle wybraną drogę. Ulga.
Wyjechaliśmy za późno, bo mąż nie przewidział niespodziewanych trudności, a ja przecież mówiłam….
Jedziemy. Pogoda jesienna, dzień krótki, nieuchronnie zbliża się szarówa, zaczyna siąpić, potem już pada równo.
Czuję jakieś skurcze w nogach od wciskania nie istniejących po mojej stronie pedałów. Potem zaczyna drżeć prawa ręka od obsługiwania mojego kierowcy. A to przecieranie szkieł okularów, podawanie butelki z wodą, ocieranie potu z czoła.
Wprawdzie potu nie widzę, ale za to skutecznie zasłaniam kierowcy pole widzenia. Lewy, całkiem zdrętwiały łokieć mam przyciśnięty do boku, by przypadkowo nie przekroczyć granicy jego królestwa. Bardzo pilnie obserwuję szosę, moja wyciągnięta szyja przypomina szyję Masajki, a oczy pokrywa mgła od wypatrywania wszystkich znaków przydrożnych. Już dawno zachrypłam.
Jest źle. Kierowca coraz bardziej zdenerwowany. Zamiana miejsc nie wchodzi w grę. Jestem zbyt lękliwa, by wysiąść w biegu .
Gdy już z trudem hamuję narastającą falę mdłości, wyjmuję aparat fotograficzny .
Robię zdjęcia.
Wszystko odpływa. Deszcz nadal pada, ale jest ślicznie. Czuję błogi spokój .
Wracamy bez problemów.
Mąż jakoś dziwnie zrelaksowany wysiada z samochodu.
Do wieczora nie opuszcza nas dobry nastrój .
W szampańskim nastroju opisuję tę podróż, odpowiednio ją ubarwiając.
Teraz mam zdjęcia z mokrej trasy i praktyczne wnioski.
Może te wnioski komuś się przydadzą w podróży:)