Dziś, gdy wojna za progiem, wielka groza, tragedia, wróciłam do czasu gdy wszystko było w miarę normalnie. Znalazłam ten post. Czy wówczas ktoś z nas mógł przewidzieć ale też czy potrafił się cieszyć tamtą chwilą ????
Stale czekaliśmy na niespodziewany marcowy atak zimy, ale przyszła wiosna. Mam nadzieję, że o śniegach i mrozach możemy zapomnieć. Nawet mój osobisty kierowca zdecydował zmienić opony zimowe na letnie. To już widomy znak, że należy odrzucić wątpliwości i najnormalniej się cieszyć wiosną.
Wiosną, wiosenką….prasłowiańską Vesną wywodzącą się prawdopodobnie od” was” czyli świecić lub „wes” tzn. wesoły….
Na razie
oszałamia nagłe ciepło, wilgotny zapach ziemi i wonie iglastych drzew i
krzewów gęsto rosnących w moich Michałowicach.
Już od kilkunastu
dni cieszą oko krokusy, maleńkie żonkile uśmiechają się do słońca,
błękitnieje barwinkowy kwiatek a jakieś maleńkie chwaścikowe kwieciaki
bieleją i kotki wierzby iwy nagle zakwitły.
A dzisiaj rano usłyszałam poza wrzaskiem bażantów szum wielki nad tą wierzbą.
Jej korona była
otulona mnóstwem miodnych brzękadełek. Z radością zauważyłam, że to
pszczoły wstały ze snu zimowego . Pstrykałam zdjęcia, ale albo uciekały
z planu, albo zoom był za słaby więc tych milutkich owadów prawie nie
widać. Ale musicie mi uwierzyć na słowo…..
Tak sobie przeglądam stare wpisy. To już minęło 10 lat od kiedy założyłam ten blog…. jak ten czas leci…. tylko my jesteśmy tacy sami 🙂 prawda ?
niedziela, 15 stycznia 2012 8:52
Bardzo wcześnie zakochałam się w motocyklu. Miłością pierwszą wierną i niespełnioną. Zdjęcie ze starego rodzinnego albumu. Gorzów Wlkp, ul. Kos. Gdyńskich 106, 1948 roku
Narodziny uczucia
Pierwszy świat to podwórko. Pachnące wiosną czarne błoto. Dwie małe dziewczynki, odwieczne przyjaciółki, na konarach cherlawego bzu. W dole cuchnący śmietnik. Ciekawe w nim śmieci. Wizyty zaprzyjaźnionego szczura. Piękny podwórkowy świat. Dopiero później odkrywany.
Przedtem to zdjęcie. Na gorzowskim podwórku motocykl.
To nie był przypadek, że na siodełku posadzono wyrośnięte niemowlę.To jest dziewczynka. Jedna z tych, co potem na bzie przesiadywały. Jej bezzębny, rozkoszny ale bezgrzeszny uśmiech świadczy o tym, że właśnie wtedy przyszło do niej wielkie zauroczenie. Miłość na całe życie. I chociaż nigdy potem nie jeździła motocyklem, pozostał w jej marzeniach. Razem z wyobrażeniem, że jest symbolem tego, co uwielbia. Nieograniczonej przestrzeni, wolności, radości z przemieszczania się i wiatru na policzkach.
Dojrzałość
Już nie ma tej małej dziewczynki. Ta bardzo dojrzała kobieta stale z dziecięcym zachwytem ogląda motocyklistów. Mimo, że czasami niefrasobliwie niosą śmierć na szosach lub są dawcami narządów. Ta kobieta stale nosi pod powiekami obrazki szalonych ludzi na stalowych rumakach. I wraca do zdjęcia ze starego albumu. I musi się przyznać, że nawet „żużlowe„ artykuły w gorzowskiej MM -ce poruszają struny jej wzruszenia.
I czasem otwiera komputer, czyta o najstarszych motocyklach. Dziwi się, że czas urodzin tych pojazdów to zaledwie 80 lat przed tym, kiedy było jej dzieciństwo i kiedy wykonano to podwórkowo – motocyklowe zdjęcie.
Lubi sobie wyobrażać tamte czasy i tamtych ludzi.
Oto historia pierwszych jednośladów w telegraficznym skrócie:
W 1490 r. Leonardo da Vinci zaprojektował rower, ale jego pomysł nie został zrealizowany.W 1791 roku w Paryżu hrabia Made de Sirvac połączył drewnianą ramą dwa koła z wozu konnego. W roku 1869, Francuz Michaux Perraux przyczepił do welocypedu tłokowy silnik parowy.
W roku 1885 Gottlieb Daimler wymyślił silnik napędzany ropą naftową. Chciał sprawdzić działanie silnika i skonstruował proste podwozie. Były to dwa drewniane koła z silnikiem umieszczonym pomiędzy nimi. Całość układała się wzdłuż jednej linii. Taki układ nadal definiuje motocykl. Pojazd miał silnik czterosuwowy z mocy 0,5 kM, ważył 70 kg i osiągał zawrotną prędkość 22 km/godz. Daimler nazwał ten pojazd „Reitwagen mit Petroleum Motor„ ( co w dowolnym tłumaczeniu oznacza wózek do jeżdżenia okrakiem jak na koniu, z silnikiem na ropę naftową ).
Daimler wykonał jazdę próbną w ogrodzie swojego domu i po pustych ulicach miasta Cannsttat, gdzie mieszkał a następnie odbył pierwszą długodystansową jazdę nieprzerwanie na odcinku aż 3 km! Jazda na drewnianych kołach nie była przyjemna. Konstruktor miał zamiar przekazać go wiejskim listonoszom. Wobec zdecydowanej odmowy, patent wylądował w kącie domu.
Teraz można oglądać ten pojazd w Muzeum firmy Daimler- Benz w miejscowości Stuttgart – Unterturkheim.
W 1894 roku dwaj monachijczycy wprowadzili opatentowaną nazwę „ Motorrad” . To właśnie oznaczało – motocykl.
Zmierzch
Gdy wyłączam komputer, chcę wracać na gorzowskie podwórko. Tropię dawne ślady, czuję stare zapachy, widzę barwy. Z trudem sobie wyobrażam, że już nie jestem tym podwórkowym dzieckiem. Przecież mam w sobie takie młode zachwyty i odwieczne zauroczenie. I wierzę, że tam na mnie jeszcze czeka mój motocykl ze zdjęcia. Motocykl, moja miłość…
Zdjęcie z ukochanym pieskiem otrzymane od Córki – Justyny
Czarne włosy, świetna
figura, unoszący się dookoła zapach perfum i ogromne, dobre serce – to właśnie
nasza Pani Kierownik.
Powszechnie funkcja
kierownika kojarzy się z wydawaniem poleceń, zarządzaniem i raczej oschłością.
Jednak nie w tym przypadku.
Mieliśmy to szczęście,
że przez wiele lat naszym kierownikiem była wspaniała Osoba- energiczna, silna
i dobra.
Pani Doktor bardzo
kochała życie, ludzi, rozmowy.
Nigdy się nie
poddawała, nie pokazywała słabości.
Nie szukała
współczucia czy litości. Absolutnie zawsze była pełna radości, energii, uśmiechnięta
– pomimo przeciwności losu, bo przecież każdy je w życiu napotyka.
Jej serce było otwarte
na każdego.
Zawsze służyła pomocą,
potrafiła rozmawiać absolutnie z każdym. W rozmowach z pracownikami nigdy się
nie wywyższała, można było z Nią rozmawiać jak z najbliższą osobą, na każdy
temat.
Bardzo cenne było to,
że absolutnie zawsze stawała murem za swoimi pracownikami, nigdy nie podnosiła
na nas głosu, doceniała i szanowała.
Pani Doktor swojego
gabinetu nie traktowała jedynie jako miejsca pracy. Dbała, by była tam domowa
atmosfera, dlatego starała się o jego wystrój. Parapety i biurko wypełniały
piękne storczyki, a w głównym miejscu znajdowała się ramka ze zdjęciem
ukochanej wnuczki – Misi.
Dzięki Niej i my
mogłyśmy cieszyć się piękniejszymi wnętrzami, w których pracujemy. Podarowała
nam wiele przepięknych rzeczy, które dziś są pamiątkami – obrazy, kwiaty.
Była przede wszystkim
wspaniałym człowiekiem, ale też świetnym medykiem.
Rok 2020 nie był łatwy
dla nikogo a zwłaszcza w służbie zdrowia. Była lekarzem bardzo oddanym
pacjentom co niejeden raz było niedocenione, ale mimo to odnajdywała siłę, by
iść dalej z podniesioną głową.
Dzięki energii, którą
miała, Jej czas wolny to nie był
odpoczynek ani monotonia. Spędzała go na działce, ze swoimi bliskimi, przepięknym
pieskiem Bregusem. Uwielbiała podróże.
Dzień 31 grudnia 2020
roku był dniem, gdy żegnaliśmy Panią Doktor jako kierownika. Nie oznaczało to
końca naszych kontaktów. Potrafiłyśmy obojętnie kiedy wymienić się sms-ami czy
telefonami pełnymi wzajemnej sympatii. Nigdy o nas nie zapomniała.
Na emeryturę
odchodziła z wieloma planami, marzeniami. Chciała podróżować, zdobywać świat,
wypoczywać na działce, ale też wciąż być aktywną.
Przeżywaliśmy to, gdy
zaczęła chorować, ale nikt nawet nie myślał o tym, że może się spełnić czarny
scenariusz, bo wierzyliśmy, że dzięki swojej sile i te przeciwności pokona.
Niestety tak się nie stało.
Wiadomość o śmierci Pani
Doktor trafiła prosto w nasze serca.
Nigdy Jej nie
zapomnimy, bo takich ludzi się nie zapomina.
Pomimo tęsknoty i
smutku ważne jest to, że pozostało tyle pięknych wspomnień.
Jesteśmy bardzo wdzięczni
losowi, że przez tyle lat było nam dane współpracować z tak cudowną i mądrą
Kobietą, że mogliśmy Ją poznać.
Dla mnie osobiście
Pani Doktor była najlepszą Szefową, jaką mogłam sobie wymarzyć, dlatego tak
bardzo Ją uwielbiałam i uwielbiam – to już się nigdy nie zmieni.
Była Osobą godną
szacunku, podziwu i pamięci – w niej będzie żyła wiecznie.
Dziękujemy za te
wszystkie wspólnie spędzone lata.
Angelika Kozłowska –
współpracownica dr Mikuły-Telengi w latach 2015-2020
Kochana
Heniu
Pomimo tego że już poznałaś ten Drugi Lepszy Świat bez cierpień i
niepokoju, stale jesteś naszą Kochana Henią. Koleżanką ze studiów na
ówczesnej Akademii Medycznej (obecnie Uniwersytet Medyczny) w Poznaniu.
Spędziłyśmy tam 6 lat od 1965 do 1971 r. W czasie zajęć byłaś poważna, skupiona
na pochłanianiu potężnej wiedzy, aż niektóre koleżanki postrzegały Ciebie jako
osobę zamkniętą nieskorą do młodzieńczych żartów i wybryków.
Dopiero gdy
wydostałyśmy się na wolność wyjeżdżając wspólnie na obozy sportowe poznaliśmy
Twój piękny uśmiech, radość życia, przyjazne opiekuńcze gesty. Obdarowywałaś
nas swoją Dobrocią i Pogodą ducha, obdarowywałaś nas po prostu Sobą.
Niezapomniane chwile tych obozów zostały utrwalone na zdjęciach. Żyjesz w
naszej pamięci i dopóki my jeszcze na tym świecie – żyjesz w nas. Potem
pozostaną te wspomnienia, zdjęcia – wszystko zawieszone gdzieś daleko w tzw.
Chmurze internetowej.
A te nasze rozmowy niedokończone na Zjazdach naszego roku, długo długo później.
O wszystkim i o niczym. Babskie wesołe optymistyczne gadanie – bo obie tak
miałyśmy. Wiele godzin przy wspólnym stole gdy inni szaleli na parkiecie lub
skrycie popijali winko. My może czasem podobnie, choć Niezwykłe jest to, że
zapamiętałam tylko te nasze rozmowy….
….. niektóre
z minionych zdarzeń wywołują bunt , żal i westchnienie jak u
córki Heni „gdybym wiedziała że to tak się skończy ” …..
Stałam z
Henią w holu czekając na przyjazd Jej córki. Jeszcze ostatnie szukanie
wspólnych zdjęć z naszego 50 lecia przywiezionych przez fotografa, śmiechy bo
każda z nas uważała że wyszła na nich okropnie, żarty, obietnice że na pewno
się spotkamy na następnym corocznym ( może już w czerwcu) spotkaniu naszego
roku.
Przyjechała
córka – Henia przedstawiła ” moja radość i podpora”-, jeszcze przytulenie,
uśmiech, ręką „Pa, Pa” i poszły.
Teraz kłębią
się myśli: gdybym wiedziała, gdybym przeczuła….
Dlaczego nie
?
Stale powtarzam sobie że życie to chwila – dlaczego minęła ?
Mariola…. ta po lewej stronie na wspólnym naszym zdjęciu ze studenckiego obozu sportowego….
Głos Wielkopolski dnia 18.11.2021
Z głębokim
smutkiem przyjęliśmy wiadomość o śmierci
Lek. med. Henryki Mikuły-Telengi
naszej Koleżanki z lat studiów i wielu wspólnych wyjazdów.
Pożegnanie i pogrzeb odbędą się 20 listopada 2021 roku o godzinie 14:00
na Cmentarzu Parafialnym przy ul. Lutyckiej w Poznaniu.
Rodzinie składamy wyrazy współczucia
Koleżanki i
Koledzy
Absolwenci Wydziału Lekarskiego
i Oddziału Stomatologii Akademii Medycznej w Poznaniu
w latach 1965-1971
Przeglądam moje stare blogowe
pisanie. W listopadzie 2013 r. , przejęta zwiedzaniem opisanego poniżej miejsca
zamieściłam tak wpis….. może już nikt nie pamięta tamtego czasu…. Ocalić pamięć….
Cmentarz
żydowski w Otwocku.
Największy
na Mazowszu cmentarz żydowski znajduje się w odległości ok. 25 km od
centrum Warszawy, w Otwocku a właściwie w obecnych granicach administracyjnych
Karczewia. Jest położony w lesie sosnowym przeciętym ulicami Andriolliego
(m. in. projektanta miejscowych domów i twórcę stylu nazwanego przez K.I.
Gałczyńskiego- świdermajer) a ul . Czerwonej Drogi ( wyłożonej gruzem ze
zburzonej Warszawy ) .
Kirkut
został założony w XIX wieku. Chowano tam przede wszystkim zmarłych w
miejscowych szpitalach i sanatoriach p/gruźliczych.
Chorzy
przybywali tu na leczenie nawet z dalekich zakątków Polski, wierząc w cudowną
moc klimatu . Gdy umierali, zgodnie z tradycją żydowską , tego samego dnia
musieli być złożeni w grobie. Jeżeli mieszkali daleko, nie można było
transportować ciał i grzebano je na tutaj.
II wojnę
światową cmentarz przetrwał w całkiem niezłym stanie.
Jednak w
latach powojennych stał opuszczony, dewastowany , zabierano stamtąd macewy ,
które ponoć po zlikwidowaniu żydowskich napisów przerabiano na kamienie
nagrobne cmentarzy katolickich. Wiele grobów rozkopano a wydobyte kości
odsprzedawano studentom medycyny .
A może śpią
tutaj szczęściarze …..
Anno,
Polu, Felicjo, Stefanjo urodziłaś się w takim dobrym ciepłym domu. Od chwili
przyjścia na świat byłaś właściwie szczęściarą. Twój Bóg wybrał dla
ciebie wygodne miejsce, bo chyba nie byłaś dzieckiem żydowskiej
błotnistej biedoty, której nie byłoby stać na leczenie daleko od domu.
Wówczas pewnie nigdy by ciebie tutaj nie przywieźli , nie zobaczyłabyś
tych pięknych podotwockich lasów. .
Rosnąc w
dobrobycie, oglądałaś spokojnie jak płoną światła menory i
dzieliłaś się sabatową chałką z rodzeństwem. Czasami Twojej mamie
śmiesznie przekrzywiała się peruka na głowie. Nie zastanawiałaś się nad tym, że
ma ogoloną głowę. Przyjmowałaś swoje życie i głęboką tradycję jako rzecz
zwykłą. Baraszkowałaś z rodzeństwem w letnim czasie, gdy zawozili cię na
letnisko. Niewiele dzieci polskich miało takie wakacje a tym bardziej dzieci
biedoty twojego narodu. Tak więc byłaś wyróżniona wśród rówieśników . Może
kiedyś umierał w twoim domu jakiś młody człowiek, ale odbywało się to
dyskretnie, nie byłaś bezpośrednim świadkiem żadnej rodzinnej tragedii.
Ubierano ciebie w ładne szatki, a w domu stół i kredens był
pełen smakołyków . Jednym słowem niczego ci nie brakowało .
I przyszedł taki poranek , kiedy się poczułaś jakoś inaczej niż zwykle. Wstałaś
z łóżka lepka od potu i nawet pościel była mokra. Ale pomyślałaś, że przecież
upalny wieczór był i noc gorąca. I tylko nie wiadomo dlaczego mama z
zaniepokojeniem oglądała twoją poduszkę. Potem mierzyli ci temperaturę i
kręcili głowami. Przecież ty się czułaś właściwie dobrze, byłaś podniecona,
ożywiona a nawet przychodziły do ciebie takie dziwne sny, nasączone
tajemniczą seksualnością, jeszcze ci nieznaną w realu. Czasami kaszlałaś,
ale na wiosnę przecież zdarzały się przeziębienia. Kiedyś , gdy tak sobie
kaszlałaś coś dziwnego wyplułaś i wówczas zauważyłaś krew na chustce, którą
ocierałaś usta . Pewnie pomyślałaś, że to krwawienie z rany po wyrwanym zębie.
Słodki smak w ustach przecież był ci już znany….
Odwiedzał ciebie twój ukochany pan doktor , delikatnie badał, a potem zamykał
się z rodzicami w drugim pokoju.
Zostawałaś w
łóżku z ciekawą książką, bo uwielbiałaś czytać a teraz trafiła ci się taka
niepowtarzalna okazja, bo miałaś dużo czasu na lektury…
A potem wieźli ciebie bladą z zapalającym się rumieńcem na policzkach na
letnisko, jak mówili. Znałaś takie wyjazdy, tylko jeszcze nigdy nie byłaś w tej
okolicy, w podwarszawskich lasach. Podróż była długa, bo twoi wybrali to
odległe miejsce, twierdząc, że jest dla ciebie najlepsze.
Cieszyłaś
się na zmianę w swoim życiu, przecież lubiłaś podróże. Nie mogłaś zrozumieć
smuty rodziców , ich badawczych , pełnych niepokoju spojrzeń.
Może tak nie
było, bo ty już wiedziałaś . Wiedziałaś, że jesteś bardzo chora. I wiedziałaś,
że to gruźlica.
Ale myślenie
o złym końcu w twoim wieku było tak dalekie i tak nieprawdopodobne, że go w
ogóle nie było.
Tylko te
twoje nienaturalnie błyszczące oczy. Oczy , które im, twoim rodzicom
mówiły, że ich dziecko jest bardzo chore. Z tych oczu czytali chorobę i
widzieli w nich czającą się śmierć. Ale odpędzali od siebie takie myśli ,
bo mieli wiarę w to miejsce i lekarskie cuda. Ta wiara podstępnie ofiarowywała
im różowe okulary nadziei.
Witałaś się
z radością z tą krainę piasków i pięknych lasów sosnowych . Potem pobiegałaś do
swojego domku, który czekał letniskowo obiecując nieznane ci jeszcze rozrywki.
Wszystko ci się podobało , i pokój ozdobiony kwiatami i łóżko nakryte
barwną kapą. Bez żalu żegnałaś się z rodziną wydobywając swój najpiękniejszy
uśmiech z oczu ciemnych a jednak już lękliwych zmęczonych wiecznym kaszlem
. Łapczywie wchłaniałaś tutejsze żywiczne suche i lekkie powietrze, jak dobrze
się czułaś, gdy wpadało do twoich biednych chorych płuc ….
Może nie
zdążyli ciebie więcej zobaczyć żywej. Odeszłaś jakiejś nocy pozornie
cicho i niepostrzeżenie.
A może
oni , twoi rodzice czy bracia, byli przy tobie , trzymali za rękę i
przeprowadzali przez ciemną rzekę na jaśniejący na horyzoncie drugi brzeg
tego nieznanego nam innego świata.
Pożegnali
ciebie tak jak przystało na prawdziwą dziewczynę z żydowskim rodowodem.
Musiałaś spocząć tutaj gdzie ostatecznie zamknęłaś oczy, w tej ziemi, gdyż
pochówek był konieczny w ciągu tej samej doby od odejścia. Nie wróciłaś
do swojej rodzinnej miejscowości, ale wcale tym się nie przejmowałaś, bo
zdążyłaś polubić te strony.
Zostałaś pod
sosnami, które kochałaś , w towarzystwie kamienia, na którym napisano, że
byłaś – Anną, Polą, Felicją czy Stefanją.
Zostałaś
opłakana jak należy, pożegnana czule.
Może twoi
bliscy czasami ciebie odwiedzali z nieodmiennym smutkiem . W domu wspominali
ciebie miłą zwiewną teraz już nieobecną.
Oni jeszcze
nie wiedzieli, że to właśnie ciebie wyróżnił los . Pewnie, że byłaś za
młoda na odejście, chorowałaś, ale zabrałaś tam, w zaświaty ich czułe
pożegnanie….
Bo po latach nadeszła fala brunatnego oceanu, bezwzględna, zachłanna i
zagarnęła cały twój , wasz świat …. było getto, Treblinka, Oświęcim, brud
wagonów towarowych wiozących ufnych jeszcze Żydów do jakiegoś miejsca na ziemi,
gdzie ponoć miało się żyć lepiej … a potem dusze twoich bliskich
opuszczały ciała przez wysokie kominy , odpływały w niebo gdzie ponoć wolność i
sprawiedliwość tylko. Nikt po nich nie płakał, nie żegnał a
szczątki spopielone zmył z powierzchni ziemi ciepły wiosenny litościwy
deszcz. Spoczęły w ziemi bez uroczystego tradycyjnego
pochówku ….
Ominęło
ciebie to , dziewczyno, więc nie płacz, a się ciesz pod otwockim słońcem.
Niedawno
znaleziono twój cmentarz, zarośnięty wielkimi krzewami, ukryty przed oczami
ludzi, uporządkowano nieco i czasami ktoś przybywa w to miejsce pochylając się
z zadumą nad twoim nagrobkiem – i czyta Anna, Pola, Felicja, Stefanja tu leży,
kochana kiedyś opłakana i pożegnana.
Chciałoby
się rzec że leży tutaj prawdziwa szczęściara … .ale nie można, bo oczy
wilgotne i niespokojny wiatr wielki w sosnach i serce przerażone powagą ogromu
tego miejsca …
zdjęcie własne, dla mnie symbol samotnej wędrówki mojej Mamy przez życie.
Poniżej ostatnie odcinki wspomnień Mamy do czasu poznania mojego Taty……
Opowieści mojej Mamy. Pierwsze spotkanie z bolszewikiem.
Moja Mama mając 18 lat
znalazła się sennym kresowym miasteczku, Rakowie. Nieopodal przebiegała
granica z Rosją. Pas przygraniczny zajmował tereny pięknych lasów a granica w
jednym miejscu zaginała się tworząc uchyłek.
Któregoś dnia Mama,
zbierając grzyby zapuściła się w ten teren. I nagle zobaczyła nieomal przed
sobą bolszewika w baniastej stożkowatej czapie z czerwoną gwiazdą nad czołem,
który spoglądał na Mamę z wysokości swojego konia.
Przerażona uciekła, i
potem wiele razy w nocy miała złe sny z bolszewikiem w tle.
Opowieści mojej Mamy. Wieczorne zajęcia w wynajętym pokoiku.
Mama razem z młodziutką
koleżanką też nauczycielką, która przybyła tutaj z Ukrainy , zamieszkała w
wynajętym pokoiku niewielkiej chałupki. Gospodarze byli dobrymi, gościnnymi
ludźmi i Mama czuła się tam dobrze.
W długie jesienne
wieczory siadywały z koleżanką przy stoliku, na którym ledwie się tliła lampa naftowa,
poprawiały prace domowe uczniów a w wolnych chwilach wyszywały. Ukrainka
nauczyła Mamę wyszywać krzyżykami, i po wojnie w naszym nowym gorzowskim domu
mogłam podziwiać prace Mamy. Były to serwety, serwetki, bieżniki a nawet cudny
bardzo kolorowy kilim wyszyty na bordowej aksamitnej tkaninie .
Podziwiałam kunszt i
precyzję tych prac a także fakt, że Mama uratowała je z pożogi wojennej i
przywiozła do Gorzowa.
W pokoiku , który
zajmowała moja Mama z koleżanką zamieszkały także myszki.
Mama wielokrotnie
opowiadała, że siedziała cichutko i wówczas z norki wyłaniał się wąsaty nosek ,
potem następny i myszki wdrapywały się na stół, gdzie młode nauczycielki
zostawiały im okruchy chleba.
Którejś nocy, mama
usłyszała pisk , który się wydobywał spod jej poduszki. Uniosła poduszkę i
prześcieradło i zobaczyła , że w sienniku ma swoje gniazdo rodzinka mysia. I
właśnie urodziły się młode, co oznajmiały całkiem donośnym piskiem.
Podobno Mama wcale nie
była przerażona i nie reagowała na takie sąsiedztwo.
Słuchałam z
niedowierzaniem tej opowieści. Do tej pory nie mogę wyjść ze zdumienia, że
można było przyjaźnić się z myszami.
Ale Mama opowiadała to
z takim uśmiechem i sympatią dla tych stworzonek, że w końcu uznałam, że tak
było naprawdę.
W czasie pobytu
w Rakowie, Mama przyjaźniła się z księdzem Żukiem, który uczył razem z Nią w
szkole.
Zresztą nie było osoby
w miasteczku, która by o nim powiedziała złe słowo.
Był jedynym księdzem w
tej parafii.
Drobnej postury, z
ryżawymi włosami, wnosił wszędzie uśmiech i pogodę ducha. Emanował dobrocią i
łagodnością. Był skromny, uczynny i biedny. Nosił sutannę gęsto połataną i
wypłowiałą.
Opiekował się biedną
młodzieżą, wszyscy do niego lgnęli i wielokrotnie szukali pomocy lub porad w
rozwiązywaniu różnych problemów szkolnych i domowych.
Gdy był czas na lekcję
religii, ksiądz Żuk przybywał do klasy . Tam czekały na niego z utęsknieniem
dzieci wyznania katolickiego. Po małych Żydów przychodził rabin a po dzieci
wyznania prawosławnego- pop. Te dzieci ociągając się nieco przechodziły do
innych pomieszczeń na swoje zajęcia. Mówiły głośno, że też chciałyby posłuchać
tego o czym opowiada ksiądz Żuk. Ale miały poczucie obowiązku i nie
protestowały głośno.
Nikt się temu nie
dziwił, wszyscy uważali, że różnorodność wyznaniowa jest normą. Dopiero dalsze
karty historii pokazały jak straszliwa może być nietolerancja. Ksiądz
uczył religii, ale też organizował zajęcia sportowe, w meczach piłki
nożnej sam brał udział, zakasawszy uprzednio poły sutanny. Poza tym był
animatorem różnych czynów społecznych. Na zachowanym zdjęciu z naszego
rodzinnego albumu widać grupę młodzieży , która pod batutą księdza sadzi
nowe drzewka wokół szkoły.
On dawał moim Rodzicom
ślub, przedtem musiał ośmielać Mamę, by się nie krępowała pójść do niego do
spowiedzi, gdy mu to wyznała w rozmowie w szkole. Mój Tato opowiadał, że
ksiądz wygłosił do nich piękne i mądre kazanie.
Taki był niezapomniany
ksiądz rakowski- ksiądz Żuk.
Mama dobrze się
czuła w gronie pedagogicznym, lubiła swoich uczniów.
W to wierzę, gdyż
miałam wielokrotnie okazję obserwować Jej gorzowskich uczniów. Bywało, że rano
ktoś dzwonił do drzwi naszego domu, otwierałam , a za drzwiami stał maluch z tornistrem.
Z bardzo poważną miną oświadczał, że przyszedł po swoją panią.
Kilka lat temu
rozmawiałam ze znanym starym ortopedą , profesorem Malawskim i zapytałam, czy
pamięta moją Mamę, swoją rakowską nauczycielkę. Popatrzył na mnie bystrze i
powiedział z uśmiechem – oczywiście- miała takie piękne oczy – i
wymienił kilka szczegółów z życia Mamy, co świadczyło, że pozostała w jego
pamięci jako osoba niezwykła, sam dodał, że pamięta też Zenona i
Wacusia…..
Opowieści mojej Mamy. Polacy, uciekinierzy z bolszewickiej Rosji..
Bardzo mocnym
przeżyciem nie tylko dla mojej Mamy były nocne odwiedziny polskich uciekinierów
z Rosji. Ludzie ci, po utworzeniu państwa polskiego znaleźli się
przypadkowo poza granicą ojczyzny.
Panujący w Rosji
terror i wszechwładny głód a także tęsknota za Polską powodowały, że z
wielkim trudem pokonywali oni zasieki graniczne cudem unikając śmierci z rąk
bolszewików i szukali pomocy w tym kresowym miasteczku.
Oczywiście władze
polskie zgadzały się na przyjmowanie tych ludzi, starały się dać im
zatrudnienie i zapewnić godziwe warunki życia.
Jednak w pierwszej
chwili , po przekroczeniu granicy, zwykle nad ranem pukali do drzwi
mieszkańców prosząc o kawałek chleba. Byli wynędzniali, obdarci, brudni i
głodni. Ludziska starali się jak mogli, by im pomagać. Jednocześnie byli
przerażeni tym, do czego są zdolne władze radzieckie.
Mama długo nie mogła
zapomnieć, a właściwie nigdy nie zapomniała, wracając w swych opowieściach do
obrazka samotnej kobiety w łachmanach, która uciekając z Rosji , przerzucała
kolejno przez kolczaste graniczne zasieki swoją piątkę małych
dzieci. Każde z nich było zapakowane do worka ….
Gdy zobaczyłam
chorągwie w cerkwii Lwowskiej, a na nich haft krzyżykowy, doznałam rozczulenia
serca. Odezwały się we mnie najpiękniejsze i najczulsze wspomnienia opowieści
mojej Mamy. Miałam wtedy niewiele lat, siadywałam na podłodze przy łóżku często
chorującej Mamy, w naszej złocistej poniemieckiej gorzowskiej sypialni i
słuchałam. Mama lubiła opowiadać. Jej opowieści były barwne i zawsze miały
wyraźny początek i ciekawe zakończenie.
Teraz został
przywołany obraz dwóch młodziutkich nauczycielek, które rzucił los na
Wileńszczyznę. Były tutaj samotne, więc wieczory spędzały w swoim maleńkim
pokoiku i przy chybotliwym świetle dziergały sobie coś tam. Mama pochodziła z
Beskidzkiej wsi, ukończyła seminarium nauczycielskie w Bielsku- Białej a
koleżanka była Ukrainką. Mama uczyła ją ściegów, które poznała do zakonnic- Niemek,
które prowadziły jej seminarium. Ale Ukrainka odkryła przed Mamą zupełnie nowy,
barwny i piękny świat haftów krzyżykowych.
Koleżanka nauczyła
Mamę tej sztuki, i potem w gorzowskim domu rodzinnym mieliśmy sporo
serwetek tak zdobionych.
Gdy miałam może 3-4
lata, krawcowa uszyła mi płaszczyk z białego sukna, który Mama obszyła z przodu
dwoma pasmami tkaniny z wyhaftowanym krzyżykowym barwnym wzorem. Całość
była przepiękna, płaszczyk bardzo lubiłam . Nie był zapinany, ale miał dwa
splecione kolorowe sznureczki, zakończone niewielkimi pomponikami.
I gdy teraz tak
stałam przed chorągwią w tej lwowskiej cerkwi, przed oczami przesuwały
mi się obrazy z młodości mojej Mamy i z mojego dzieciństwa, zamglone już
ale bardzo bliskie sercu i ciepłe.
Po powrocie ze Lwowa ,
zajrzałam do Wikipedii. I znalazłam nieco informacji nt tego haftu.
Ma on na Ukrainie
zadziwiająco długą historię .
Otóż już Herodot,
opisując najazd Dariusza w 513 r. p. n.e. na ludy trackie i dackie, ,
mieszkające na terenie dzisiejszych Bałkanów oraz Zach. Ukrainy, wspomniał o
niezwykłych ozdobach stroju tych ludów. Opisał jak wygląda ów haft krzyżykowy.
W trakcie wykopalisk
prowadzonych na terenie dzisiejszej Ukrainy, znaleziono haftowane stroje z I
wieku n. e., ozdabiane właśnie takim haftem.
Inne wczesne
przykłady haftów, obejmujących motywy bogini przedchrześcijańskiej,
takiej jak bogini Berehynia
Na XI wiecznych
freskach i miniaturach w Soborze Mądrości Bożej w Kijowie, też znajdujemy ten
element zdobienia szat.
Współczesne rękodzieła
hafciarskie wykazują wyraźne podobieństwo do lokalnego haftu tworzonego
przez wieki.
Na Ukrainie, w XIX
wieku, haftowanie było codziennym zajęciem mieszkańców.
Dekorowano nim stroje,
tkaniny oraz domy i kościoły. Ozdobione haftem przedmioty , takie jak ręczniki,
mają znaczenie symboliczne w wielu ceremoniach i rytuałach na Ukrainie.
Haft wg wierzeń
ludowych wiązał się z wierzeniami , mitami i przesądami, w tym również
dotyczącymi ochrony przed złymi mocami jak również płodności.
Teraz gdy
pomyślę- Lwów- mam przed oczami zdjęcia , które tutaj zamieściłam
– chorągiew ze lwowskiej cerkwi z pięknymi krzyżykami oraz
dzieciaki pląsające pod cerkwią z bliżej nam nie znanego powodu, w towarzystwie
rodziców i pod uśmiechniętym okiem kapłanów. Dzieciaki mają bluzki i
koszule zdobione haftem krzyżykowym. Udało mi się uchwycić takie ozdoby tylko u
pojedynczego dziecka. I widać to na zdjęciach. Bałam się wykonywać zdjęcia , bo
nie znałam miejscowych zwyczajów …..I gdy pomyślę Lwów, widzę dwie młodziutkie
dziewczyny na Wileńskich polskich kresach , pochylone nad płótnem, w migotliwym
światełku lampki , wyczarowujące haftowane kolorowe szlaki.
Losy moich Rodziców. Jedyny taki karnawał Roku Pańskiego 1926.
Przy granicy z Rosją drzemie małe
polskie miasteczko, a groźni bolszewicy czuwają za miedzą.
To Raków. Miejsce urodzenia
pradziadka-Bolka Rodziewicza i Babci-Stanisławy Rodziewicz i Tomasza
Łukaszewicza i ich syna, mojego Taty- Wacława a także brata Zenona….
Ta Kresowa gałąź moja mocno się
trzyma swojej ziemi. Czerpie z niej miłość do ojczyzny, nienawiść do zaborców,
poetyckie wzloty i romantyczne spojrzenia.
W tym miasteczku wszyscy się
znają i wydaje się, że są zamknięci w swoim kresowym świecie i może nawet nie
czekają na jakieś nadzwyczajne wydarzenia. Chłopcy mają swoje krasne
dziewczyny, miłe i znajome.
Wszystko jest ułożone , w jakiś
sposób przewidywalne i oswojone.
I właśnie rozpoczyna się
niezapomniany rok 1926.
Nadchodzi styczeń wlokąc za sobą
syberyjskie wielkie mrozy . I przyfruwa radość z ferii szkolnych .
Nowa mieszkanka Rakowa, Stefa
Jakubiec, młodziutka nauczycielka urodzona na obcej ziemi, w dalekich
górach , która porzuciła rodzinne strony , od września 1925 roku pracuje
w miejscowej szkole . Jest tak zajęta nowym środowiskiem, swoją pracą i
gromadzeniem funduszy na pomoc rodzinie, że chyba nawet nie myśli o sprawach
swojego serca.
I wówczas do Rakowa wpada na ferie
młodzieniec, Wacław Łukaszewicz, który jeszcze się uczy w Szkole
Technicznej w Wilnie. Właśnie się grzeje w domowym ognisku, konsumując
smakołyki, którymi raczy go Mama. Gdzieś w Wilnie jest jego świat-
kolorowy ciekawy ozdobiony pięknymi pannami, które krążą jak barwne
motyle wokół wychowanków Szkoły Technicznej. Raków to tylko cicha,
spokojna i miła rodzinna przystań.
Ale teraz jest karnawał, czas
potańcówek w miejscowym kasynie Wojsk Ochrony Pogranicza.
Zapraszane są miejscowe nauczycielki
i różni miejscowi młodzi ciekawi chłopcy.
Stefa się ociąga, ale wreszcie
namówiona przez koleżankę, jeszcze nieświadomie podąża ku przeznaczeniu.
Wacława chyba też wyciągają koledzy,
mimo, że nie ma ochoty, bo zna miejscowe dziewczyny i żadna nie wydaje mu się
dość ciekawa. Nie to co wileńskie panny, myśli, idąc ospale w stronę kasyna.
I tak doszłam w opowieściach
rodzinnych do momentu, który rozpoczął nowy rozdział.
Bo nadszedł rok 1926 i razem z nim
czas spotkania moich Rodziców.
I od tej pory dzieje Stefy
Jakubiec i Wacława Łukaszewiczów stały się wspólne .
Tym było ich zauroczenie,
zakochanie i wytrwanie razem do bardzo późnej starości, mimo wielu
trudności .
Dla mnie jest to pewnego rodzaju
fenomen. Było to małżeństwo z wielkiej, chyba częściowo wyidealizowanej
miłości, ale potem pewnie już tylko wierność ideałom wyniesionym z domów
rodzinnych .
Zastanawiam się na jakiej zasadzie
trwają stare małżeństwa i nie znajduję jednej odpowiedzi. Prawdopodobnie składa
się na to wiele czynników, większość z nich to tylko ich tajemnica, którą ci
ludzie zabierają ze sobą do grobu.
No cóż, nie ma co filozofować. Życie
pędzi dalej, więc czas, bym spisała kolejne , trudne losy moich Rodziców.
Zapraszam więc do rozdziału pt. Losy
moich Rodziców, a właściwie to sama przenoszę się w tamte czasy ….
Gdy czerwcowa noc zapala za moim
czarnym do tej pory oknem domku w Gulczewie nad Bugiem, wielki lampion, z
jarzącymi tajemną bielą światełkami jaśminowych kwiatów, czuję, że
nadeszła pora na zakochanie. Nie moje, bo moje było stokrotkowe, frezjowe przypieczętowane
gerberami, ale zakochanie moich rodziców.
I cofam się do roku 1926 i jestem w
maleńkiej polskiej kresowej mieścinie, tuż przy granicy z Rosją, w Rakowie,
gdzie jest 19 letnia Stefa, bo tyle lat miała gdy przybyła w dalekie dla niej
strony by uczyć polskie dzieci . I jest Wacław, miejscowy chłopak w tym samym
nieomal wieku, absolwent wileńskiej Szkoły Technicznej. I spotykają się na
potańcówce, na którą iść nie miała ochoty, ale zaciągnęła ją koleżanka. On
właśnie przyjechał do rodziców, a od kilku lat bywał w Rakowie rzadko. I
zobaczył tę beskidzką góralkę o niespotykanej tu surowej urodzie i wielkim
błękicie trochę nieśmiałych oczu . I popłynął do niej z przeciwległego krańca
sali, a miejscowe panny tylko patrzyły i było im żal, że nie do nich. tak
płynie. I ona zatonęła w jego szarozielonych dobrych i łagodnych oczach.
I tańczyli do rana, razem, tylko sami na parkiecie , bo tak im się zdawało.
A rano ktoś zapukał w okienko izby w
której mieszkała. Jeszcze senna, gorąca od marzeń, wyjrzała …
Pod oknem
stał Wacek, ten, którego dłoń jeszcze czuła i ramię opiekuńcze i który zamęt
spowodował w jej głowie …bez słowa podawał jej czapkę wypełnioną kwiatami
jeszcze wilgotnego po nocy jaśminu. Krótkie były jego łodyżki, jak to jaśmin ma
– jeśli się nie chce łamać całych gałęzi, łatwo zerwać te krótkie łodyżki.
Nigdy kwiatów od nikogo nie
dostawała, a może dostawała, ale nie opowiadała. Tylko o tym jaśminie w czapce
i tamtym dniu wspominała. I tato nieraz wspominał. I żyli razem długo i
szczęśliwie. Chyba do pełni szczęścia dużo im brakowało. Opisywałam już kiedyś
ich losy. Ale do końca swoich dni jaśmin ten wspominali….
A teraz
pozostał we mnie, jaśmin, symbol zakochania i jest i co roku zapala noc
czerwcowa białoświetlisty lampion na ciemnym niebie za moim oknem ….
Opowieści mojej Mamy. Dziesięcioletnia Stefka na ulicach obcego miasta.
Dziewczynka ma
zaledwie 10 lat a już dźwiga potężny ciężar samotnego życia. To małe
wiejskie dziecko zostaje wrzucone do obcego wielkiego miasta, musi
docierać do obcej szkoły. Wędruje ulicami, coraz bardziej oswajając się z
pędzącymi obok samochodami. Ogląda robotników wychodzących z fabryk, których jest
dużo, bo to miasto przędzalni. Podziwia ich elegancję . Wszak zwyczajowo nawet
po najcięższej pracy każdy robotnik musi się umyć i zmienić ubranie robocze na
codzienne, czyste i w pojęciu dziecka wytworne. Pewnie są to nawyki niemieckie,
które tutaj się przyjęły. Po prostu nie wypada pojawić się na ulicy w brudnej
odzieży. Do końca życia Mama o tym opowiada, dziwując się zwyczajom
przyniesionym do Polski ze wschodu, gdzie umorusany człowiek na ulicy nie jest
dziwowiskiem
Opowieści mojej Mamy. Mama jest dzieckiem z innego świata…
Dziecko wałęsa się po
mieście, szeroko otwierając błękitne oczęta. Wszystko jest niezwykłe. Ale
najpiękniejsze są wystawy sklepowe. Zachwyca się kolorowo ubranymi manekinami
ale zawsze długo się przygląda wystawom cukierni. Za szklaną niedostępną wielką
zaczarowaną szybą piętrzą się stosy różnokształtnych ciastek. Gdy ktoś wychodzi
z cukierni, dziecko wchłania całym organizmem cudny zapach kawy i słodkości dla
niej niedostępnych.
To jest inny świat,
nie jej świat.
Nawet nie ma pomysłu,
by tam wejść.
Jest jak dzikie biedne
zwierzątko, bierny obserwator zwykłego dla innych życia.
Zresztą i tak nie ma
pieniędzy, a tyle rozumie, że te wyroby można tylko kupić….
Moja Mama, długo
później, gdy już jest w seminarium nauczycielskim, zamienia swoje czarne
kawałki chleba na białe bułeczki okraszone masłem i wędliną z rozpieszczonymi
zamożnymi koleżankami. Dla nich czarny chleb jest egzotycznym pachnącym
rarytasem….
Opowieści mojej Mamy. Ziemniaki drogocenne…
Mama jest jeszcze
bardzo mała, ma niewiele ponad 10 lat. W moim wyobrażeniu jest stale za mała na
samodzielne życie. A jednak….Uczęszcza do 5 klasy szkoły podstawowej w
Białej która wtedy jest samodzielnym miastem położonym obok Bielska.
Mieszka w tym
mieście, w ciemnym kącie wspólnej izby z rodziną niemiecką .
Którejś nocy, budzi
się nagle, bo czuje, że ktoś szura obok jej legowiska. I widzi swoją
gospodynię, właścicielkę mieszkania, która po ciemku wyjmuje z leżącego obok
siennika worka ziemniaki . Ten worek przywiózł ojciec Stefki, Michał. A
przedtem w pocie czoła uprawiał kamienistą górską ziemię . Ziemniaki są podstawą
pożywienia tego wiejskiego dziecka. Zalękniona niebieskooka dziewczynka leży
cichutko, nie reaguje, pewnie się boi poruszyć. Potem długo płacze,
płacze do rana . A może nie płacze, może już wypłakała łzy i tylko twardnieje
jej serce.
Gdy nadchodzi sobota,
jak zwykle wędruje do domu, do Godziszki. Boi się opowiedzieć ojcu o tym,
że gospodyni ją okrada. Może się lęka, że ojciec zabierze ją do domu i umrą jej
nadzieje na edukację . W końcu mówi o tym matce, albo starszej siostrze.
Wreszcie ta informacja dociera do ojca.
Ten natychmiast
reaguje, jest oburzony i jedzie do Białej, rozmawia z gospodynią i
postanawia zabrać córkę na kwaterę do innych, może lepszych ludzi….
Opowieści mojej Mamy. Kolejny etap edukacji mojej Mamy- Seminarium
Nauczycielskie.
Stefka uczy się
pilnie. Zresztą lubi te chwile spędzane z książką. Ładnym okrągłym pismem zapełnia
ściśle limitowane ceną zeszyty. To pismo pozostaje na zawsze, nawet gdy jest
już stara i niesprawna, jej literki są równe i po dziecinnemu okrągłe….
Potem chce być
księgową , bo kocha matematykę. Ale ojciec decyduje , że powinna zostać
nauczycielką. Chcąc nie chcąc, zagrożona wyrzuceniem z domu, albo utratą szansy
dalszej edukacji, zdaje egzamin do Seminarium Nauczycielskiego w Białej.
Jak już pisałam, wówczas
Bielsko i Biała są odrębnymi miastami , przedzielonymi jedynie rzeką Białą.
Biała jest typowo przemysłowym miastem, tam kwitnie przemysł włókienniczy. W
odróżnieniu od Bielska, gdzie mieszkańcami są głównie Niemcy, w Białej jest
wielu Polaków.
Matka jest zachwycona
elegancko ubranymi ludźmi , robotnikami, którzy wychodzą z fabryk . Ogląda wystawy
gdzie piętrzą się białe bułki i różne ciasta. Nigdy nie wchodzi do środka , bo
po prostu nie ma pieniędzy.
Szkołę prowadzą
zakonnice, kobiety z zamożnych rodzin niemieckich. Jeszcze tam są , niedawno
widziałam ich przecudne suknie z przezroczystej delikatnej czarnej
tkaniny jedwabistej, miękko falującej na sztywniejszej czarnej podszewce.
Mama ciepło wspomina
jedynie te zakonnice , które pochodzą z najbiedniejszych rodzin i nie wnoszą
majątku do klasztoru. Muszą w zamian ciężko pracować fizycznie obsługując
internat i klasztor. Codziennie dźwigają węgiel na wysokie cztery piętra
klasztoru , szkoły i internatu. Mama czasami pomaga im w tych pracach, bo są
już w podeszłym wieku, wychudzone i prawie bez sił. Te najbogatsze, z
monogramami wyhaftowanymi na sukniach, opasłe i złe są złośliwe i bezwzględne w
traktowaniu zarówno uczennic jak i ubogich współzakonnic.
Opowieści mojej Mamy. Profesor Koterbski.
Matka lubiła opowiadać
o wspaniałym nauczycielu , z którym zetknęła się w Seminarium Nauczycielskim.
Nauczał tam muzyki i
nazywał się pan profesor Koterbski.
Był ojcem późniejszej
znanej piosenkarki- Marii.
Był wzorem
wytwornego i w dodatku niezwykle przystojnego dżentelmena.
Nigdy w czasie lekcji
nie wychodził z roli. Był dostojny , zawsze zrównoważony i bardzo opanowany .
Do wszystkich odnosił się z szacunkiem i powagą.
Ubierał się elegancko
i zawsze roztaczał miły zapach jakiejś dobrej wody kolońskiej.
Do uczennic zawsze
zwracał się per pani, mimo, że nie wszystkie dziewczyny były
pełnoletnie w czasie edukacji.
Uczennice uwielbiały
go i otaczały wielką estymą. Muzyki uczyły się pilnie, by mu nie sprawić przykrości.
Gdy kroczył ulicami
Białej, wyróżniał się z tłumu smukłą elastyczną sylwetką , ozdobioną
wytwornym kapeluszem i ogólną wielką elegancją .
Gdy mijał którąkolwiek
swoją uczennicę, nawet najbiedniejszą czy najmłodszą, pierwszy się
kłaniał, zdejmując kapelusz.
Czasami odwiedzała go
w szkole jego żona z małą córeczką, która przypominała żywe srebro. Wbiegała do
klasy wnosząc żywiołową dziecięcą radość. I wówczas uczennice widziały
piękny czuły uśmiech swojego ukochanego profesora.
Była samą radością .
Potem wyrosła z niej
piękna zdolna rozśpiewana pannica, która do starości zachowała młodość. To
Maria Koterbska, nasza rodzinna bardzo ulubiona piosenkarka.
Ile w tym naszym
uwielbieniu było projekcji opowieści Mamy o jej ojcu, niezwykłym nauczycielu
a ile zachwytu nad talentem Marii, trudno powiedzieć….
Opowieści mojej Mamy. Rzetelne przygotowanie do zawodu nauczyciela.
Uczennice Seminarium
Nauczycielskiego poznają różne tajniki skutecznego nauczania. Po wojnie, gdy
Mama uczy w Szkole Podstawowej w Gorzowie, zwaną Ćwiczeniówką, prowadzi lekcje,
na których obserwatorami są uczniowie Liceum Pedagogicznego a potem Studium
Nauczycielskiego. Wykładowcy tych szkół średnich lubią Jej lekcje. Mama
ma ich dużo i pamiętam jak w domu opracowuje konspekty swoich lekcji i także
planowanych lekcji, które muszą prowadzić przyszli nauczyciele. Przybywają oni
do naszego domu i w wielkim skupieniu przygotowują się do nich. Potem Mama
ocenia jakość i styl przeprowadzonej przez młodzież lekcji. Jej głos jest ważny
w ogólnej ocenie studenta.
Jeszcze długo po
przejściu na emeryturę i po przeprowadzce do Warszawy, Mama otrzymuje
okolicznościowe pocztówki od tych wykładowców. Niestety nie zachowały się
bardzo miłe kartki od ówczesnego dyrektora Studium Nauczycielskiego pana Jodki,
szkoda.
Podobno, gdy władze
oświatowe wprowadzały kolejne reformy nauczania, nie zawsze były one zrozumiałe
dla nauczycieli. Przychodzili wówczas do Mamy i prosili o wyjaśnienie. Te
reformy nie były dla Niej żadnym odkryciem, przecież tego uczyła się w swoim
przedwojennym Seminarium.
Opowieści mojej Mamy. Fundusz socjalny w Seminarium…
Zakonnice, które
prowadzą Seminarium Nauczycielskie w Białej, do której uczęszcza moja
Mama dbają o ogólny rozwój wychowanek.
Realizują plan
wspólnych wyjść do teatrów, wyjazdy do Krakowa . Przedtem na lekcjach omawiają
treść sztuki, scenariusze i zapoznają się z najciekawszymi przedstawieniami na
świecie. Wyjazd jest bardzo uroczysty i pozostawia głębokie wrażenie wydarzenia
bardzo ważnego w życiu.
Już na uroczystym
rozpoczęciu edukacji w Seminarium, dyrektorka szkoły mówi o wspólnych
wycieczkach i wyjazdach do teatru i od razu uspokaja uczennice, że te, które są
niezamożne mogą korzystać ze specjalnego szkolnego funduszu pod warunkiem
złożenia oświadczenia, że po zdobyciu zawodu, ze swoich pierwszych pensji,
oczywiście w miarę możliwości, będą zwracały zaciągnięty dług. Podobno
nie zdarzyło się , by dziewczyny zawiodły. W ten sposób wszystkie miały szansę
przeżyć pięknie czas nauki.
Mama wspomina o tym
wielokrotnie i pewnie Jej stałe zainteresowanie światem zachowane do bardzo
późnej niedołężnej starości zostało pobudzone właśnie w okresie nauki w
Seminarium.
Pewnie też trafiło na
bardzo podatny grunt niezwykłej osobowości mojej Mamy.
Opowieści mojej Mamy. Wyprawy w góry.
W Seminarium są
organizowane wycieczki w góry .
Beskidy , Tatry są na
wyciągnięcie ręki. I na szczęście wyjazdy nie są kosztowne.
Potem wędrują
górskimi szlakami, odziane w długie spódnice. Nie wiem jak to jest możliwe, że
te spódnice nie przeszkadzają w pokonywaniu wspinaczki. Ale to takie czasy, gdy
dziewczyny w spodniach to jedynie wyraz ekstrawagancji. Tak więc opatulone w
swoje kreacje lądują na Giewoncie , co widać na zachowanym zdjęciu. Na głowach mają obowiązkowe czapki z
ładnym monogramem na czole.
Dziewczyny czekają na
te wyprawy, nie straszne im trudy, bo widoki zapierające dech w piesiach dodają
im skrzydeł.
Gdy córka mojej
kuzynki, nauczycielka w szkole w Łodygowicach, miejscowości u podnóża Beskidu
Małego , zapalona miłośniczka górskich wędrówek, zabiera młodzież ze swojej
szkoły na kilkudniowe wyprawy, spotyka się z zarzutem rodziców, że dzieci są
przemęczone po łażeniu w góry. Nawet trudno to skomentować. Czy to znak czasów?
Nadopiekuńczość to czy głupota? Co wyrośnie z tych dzieci?
Opowieści mojej Mamy. Mama zostaje nauczycielką.
W ostatniej klasie
Seminarium Mama już nie mieszka w internacie, bo pobyt w nim obciąża budżet
rodzinny. Z domu maszeruje na stację kolejową w Łodygowicach, pokonując
trasę ponad 3 km. Polna droga zbiega w dół Kotliny Żywieckiej , i w dwóch
miejscach wiedzie przez strumyki, które w czasie ulewnych opadów bardzo
przybierają. Mama musi przejść nad nimi wąską chybotliwą kładką.
Nadchodzi maj i dni
matur. Jest rok 1925. Wystrojona odświętnie Mama pędzi do pociągu. Woda w
strumykach jest wielka, ciemnobrązowa, mętna i skłębiona. Na kładce Mama traci
równowagę i wpada do potoku. Wydrapuje się na brzeg i ociekając wodą wpada do
pociągu. Dopiero w szkole wyciera się, wyżyma spódnicę i wylewa wodę z butów i
wkracza do sali egzaminacyjnej. Nikt nie zauważa, że jest przemoczona i dygocze
z zimna. Ale pisze , jest przygotowana i nie ma problemów z wiedzą. Wraca do
domu tą samą drogą. Następnego dnia podąża na kolejny egzamin.
Gdy po zakończeniu matury
ze świadectwem dojrzałości, dyplomem nauczyciela w kieszeni przychodzi do domu,
chce się pochwalić, ale nikt nie ma czasu na rozmowę.
Jedynie jej
matka, odwraca się od garów i pyta- czy zdałaś? Odpowiada zdałam – to dobrze,
słyszy odpowiedź.
Gdy wraca ojciec z
pola, chwali córkę, i od razu mówi, że teraz ona musi pomagać finansowo
rodzinie, gdyż edukacja była kosztowna.
Dla Mamy jest to
oczywiste, więc słowa ojca trochę bolą. Ale przełyka to pokornie.
Opowieści mojej Mamy. Wyjazd na kresy…
Po uzyskaniu dyplomu
nauczycielki Mama od razu rozpoczyna poszukiwanie pracy. Nie jest o nią łatwo.
Miejscowe szkoły mają już stałą kadrę nauczycieli, zresztą Mamę kusi Świat
daleki.
I dlatego, gdy się
dowiaduje, że są wolne etaty na Wileńszczyźnie, od razu podejmuje decyzję
wyjazdu. Jest rok 1925, niedawno powstała Polska i nowe polskie szkoły na
terenach wschodnich bardzo potrzebują nauczycieli.
I Mama mając
poczucie misji, że niesie tam kaganiec oświaty, opuszcza rodzinny dom i
rozpoczyna wędrówkę na dalekie kresy.
Czy rodzina Ją tkliwe
żegna, nie wiemy. Pewnie się już wszyscy przyzwyczaili do Jej nieobecności w
domu. Starsze przyrodnie siostry są zajęte swoimi sprawami, są już
zamężne, albo przygotowują się do ślubu. Młodsze rodzeństwo może zazdrości,
może podziwia. Ale poza Mamą żadne dziecko z tej rodziny nie opuściło stron
rodzinnych , więc pewnie ta zazdrość i ten podziw dla starszej siostry, jeśli w
ogóle były, były niewielkie.
Ale tego dnia
wyjątkowo Ojciec dowozi ją i jej niewielki kuferek na stację w Łodygowicach.
Podróż pociągiem trwa około dwóch dni.
Z Łodygowic znajomy
pociąg unosi Mamę do Bielska, potem podróż jest nowością. Nowe
krajobrazy za oknem, inne klimaty. Jej góry zostają daleko. ..
W Bielsku Mama wsiada
do innego już, obcego pociągu, który kończy bieg w Warszawie. O czym myśli ta
młoda osiemnastoletnia dziewczyna, gdy siedzi sama w tłumie innych
podróżujących. Czy ma lęk i niepewność w sercu? Pewnie nie, bo już jest
zahartowana, przecież od 10 roku życia żyje wśród obcych.
Gdy dobija do Warszawy,
wie, że musi pokonać znaczą trudność. Gdyż Jej pociąg dojeżdża do dworca
głównego, a kolejny, do Wilna wyrusza z warszawskiej Pragi.
By tam dojechać trzeba przemierzyć kawał Warszawy. Ale i to
pokonuje.
Z Warszawy do Wilna
podróż jest nieomal komfortowa, mimo, że twarde deski wpijają się w pupę. Ale
Mama ma odporną na niewygody pupę góralki i twardy charakter ….
W Wilnie ostatnia już
przesiadka do pociągu na Petersburg .
Teraz trzeba uważać,
by nie przegapić maleńkiego miasteczka nieopodal Rakowa, gdzie jest
docelowa stacja Mamy.
Stamtąd zabierają Ją
wozem dobrzy ludzie.
I wkrótce ląduje w Rakowie, małym sennym miasteczku, pachnącym gnojem i brudem a także łagodnymi uśmiechami miejscowych. Mowa ich zaśpiewna, miękka, trafia prosto do serca. Mama jest zadziwiona nowymi dla niej wrażeniami, ale ogólnie od razu czuje, że jest w domu….
Opowieści mojej Mamy. Wątpliwości Stefy czy jest kochana przez rodziców.
Jak już napisałam, 14
kwietnia 1907 roku w Godziszce, dużej Beskidzkiej wsi, przychodzi na świat
pierwsze dziecko Marianny i Michała Jakubców.
Niestety jest to
kolejna dziewczynka. Nadają Jej imię Stefania, Stefa.
Ma duże
intensywnie błękitne oczy, w których, do Jej ostatniego dnia życia
– do tych 93 lat których pomimo bardzo
trudnego życia dożyła – niespodziewanie
rozjarza się radość i ciekawość wszystkiego co dookoła .
Gdy zaczyna dorastać,
myśli, że jest niekochana. Wychowywana bez czułości. Bo tak było w tym domu ,
bo dzieci w domu dużo i rodzice zapracowani.
Lubi przesiadywać
na wysokim progu przysadzistego, drewnianego i sczerniałego
dotykiem lat domu i obserwować świat .
Czasami pylistą
drogą przejeżdża powóz z parą dorodnych koni , a w nim wytwornie
ubrana kobieta.
Pewnego dnia powóz
zatrzymuje się przed domem, kobieta wysiada i pyta dziewczynkę o jej ojca.
Wchodzi do izby . Rozmawiają. Kobieta mówi że jest bezdzietna , że od
dawna obserwuje to dziecko. Dziewczynka jej się podoba
się i chce ją adoptować a wychowa tak jak zechce ojciec.
I dziewczynka słyszy
słowa ojca- ja nie mam dziecek (tak tam mawiano) na rozdawanie.
Od tej pory już
wie, że jest kochana.
Opowieści mojej Mamy. Odcienie gestów.
Nikomu nie mówi, że
słyszała rozmowę ojca z wytworną panią, kiedy to ojciec na propozycję
oddania jej do adopcji zdecydowanie odpowiada- nie.
Mama swoje
odkrycie , że jednak jest kochana, ukrywa głęboko w sercu, opowiada
dopiero o tym pod koniec swojego życia córce, która zasłuchana siedzi na
podłodze, obok łóżka matki a teraz to opisuje w tym miejscu….
Stefania pozostaje
nadal nieufna, surowa, nie okazująca nigdy miłości swojej córce a może wszystkim swoim dzieciom. Dobrze,
że córka czuje Jej ciepło i wcale nie tęskni za przytuleniem. Też się tego nie
nauczyła. Rozumie, że możliwy jest bliski kontakt z mężczyzną . Ale z kobietą?
I gdy przytula ją jej przyszła teściowa, dziewczyna odsuwa się zniesmaczona.
Jak długo trwało,
zanim zrozumiałam, że przytulenie ma wiele znaczeń i barw…
Opowieści mojej Mamy. Marzenia Stefy.
W wieku 6 lat Mama
rozpoczyna edukację w miejscowej czteroklasowej szkole w Godziszce. Nauka
jej przychodzi łatwo i jest najmilszym zajęciem pod słońcem. Wychodzi w pole z
książką i zaczytana, czasami zaniedbuje podstawowe obowiązki i nie
zauważa, że krowa wchodzi w szkodę. Oczywiście grozi to laniem, więc spłoszona
przepędza krowiny na swoją część łąk, ciągnąc opierające się zwierzęta za
wielki łańcuch, za duży i za ciężki dla maleńkich dłoni drobnej dziewczynki.
Ale działa siłą woli a lęk przed karą dodaje energii. Wie, że nie lubi zajęć w
gospodarstwie. Nie lubi prac na polu i w ciemnej dużej kuchni, gdzie
stale parują sagany z jadłem dla wielkiej rodziny a nieopodal nich gary z
ziemniakami dla prosiąt….marzy o nauce, książkach, wielkim świecie
i podróżach. Wie, że jest to mało realne, bo w gospodarstwie przydaje się każda
para rąk, a jej mama stale unosi wielki brzuch i wydaje na świat kolejne
rozwrzeszczane stworzenie.
Gdy czas edukacji w
godziszczańskiej szkole dobiega końca, Mama jest coraz bardziej zamyślona
i ponura. Ma już 10 lat i wielkie nierealne marzenia….
Ale któregoś dnia
dzieje się coś, co w umyśle dziecka jawi się jak cud. Oto miejscowy ksiądz ,
który uczy w szkole religii, wzywa ojca na rozmowę. Ojciec odświętnie ubrany
idzie długą żwirową drogą wiodąca przez środek wsi, a ona drepcze obok niego.
Nie wie o co chodzi, ale czuje powagę chwili. Tata znika w głębi korytarza, a
ona siedzi cichutko na podłodze pod oknem i czeka.
Małe serce bije
niespokojnie
Opowieści mojej Mamy. Michał podejmuje decyzję , która wpływa na całe życie
Stefki- mojej Mamy.
Gdy wracają do domu,
tato milczy. Milczy dalej, gdy zasiada do obiadu, a Marianna pyta o powód
wezwania go do szkoły.
Michał umie milczeć,
swoje problemy rozwiązuje w milczeniu, zwykle namyślając się długo, czasami
nawet kilka dni nad wydaniem decyzji. Ale gdy wreszcie przerywa milczenie, to
wiadomo, że z nim dyskutować nie wolno i nie warto.
Tak jest i teraz.
Nazajutrz jest
niedziela. W takim dniu nie wolno pracować, jedynie oporządzić trzeba zwierzęta
domowe.
Po śniadaniu ojciec
obwieszcza uroczystym tonem, że zdecydował, że ksiądz go przekonał i jego
córka- Stefka pójdzie do miasta, by dalej się kształcić.
Dziewczynka
zaszlochała, bo ogarnął ją lęk przed nieznanym. Przecież była raz w mieście z
matką i o mało się nie zgubiła na ogromnych ulicach wśród spieszącego gdzieś
stale tłumu. Ale ojciec ją zgromił i kategorycznym tonem oznajmił, że nie ma co
płakać, że jest zdolna, bo tak powiedział ksiądz i na pewno da sobie rade.
Mama przygarnęła ją ,
co było niezwykłe , przytuliła a inne dzieci patrzyły na tę scenę z podziwem.
Te starsze , które już
rozumiały, może zazdrościły, może nie ale na pewno inaczej popatrzyły na
zahukaną młodszą siostrę.
Opowieści mojej Mamy. Michał znajduje lokum dla córki…
Michał wsparty słowami
księdza, że jego córka jest zdolna i warto ją nadal kształcić, podejmuje
ostateczną decyzję . Przecież w tej rodzinie nigdy pęd do wiedzy nie był
głównym celem życia. Może był i jaki ksiądz w rodzinie, bo to było najwyższym
stopniem kariery dziecka wiejskiego, ale nic o tym nie wiemy.
Późnym sierpniem a
może lipcem o mglistym już poranku ojciec Stefki jedzie do Bielska ze
świadectwem córki i błądząc po ulicach Białej odnajduje szkołę, którą
polecił mu miejscowy godziszczański ksiądz. Za pazuchą trzyma list polecający
od księdza i świadectwo córki. Co przeżywa, nie wiemy. Może jest nawet dumny i
szczęśliwy, gdy uzyskuje od kierownika tej szkoły akceptację. Przecież to krok
milowy w jego życiu, w życiu tej wioski. Pierwsze wiejskie dziecko z Godziszki
ma się kształcić. To jednak musiało być niezwykłe przeżycie.
Potem odszukuje
adres pewnej rodziny niemieckiej, których tutaj wielu mieszka. Może
również ksiądz doradzał, może podano ten adres w szkole. Ludzie godzą się , że
za niewielką opłatą udzielą małej kąta w swoim wielkim pokoju, gdzie sami śpią.
Na początku września
1917 roku odbywa jeszcze jedną podróż do Bielska, tym razem już swoim wozem.
Przywozi wiązkę siana , którą upycha w zgrzebny worek i we wskazanym przez
gospodarzy ciemnym kącie układa go na podłodze. Na chwilę zapachniało wsią ,
świeżym górskim powietrzem, ale po chwili ten upojny zapach pochłonęła wilgoć
izby. I siano stało się zwykłym łożem dla córki , zresztą podobnie było w ich
domu.
Potem wnosi worek z
ziemniakami, które zgodnie z umową ma gotować gospodyni dla Stefki. To ma być
podstawowe jadło dla jego dziecka.
Drugim elementem
pożywienia ma być mleko. Co tydzień dziewczynka ma wracać do domu i stamtąd
przywozić dwie kanki mleka. Z jednej wypija mleko świeże, w międzyczasie
kwaśnieje mleko w drugiej kance i też jest smakowite. Do tego są albo ziemniaki
albo czarny suchy chleb, który również przywozi z domu
Opowieści mojej Mamy. Droga do nowej szkoły.
Droga z domu do szkoły
wydaje się długa, mimo, że obiektywnie jest to zaledwie około 20 km. Najpierw
musi dotrzeć na dworzec kolejowy w Łodygowicach, dużej wsi na obrzeżach Kotliny
Żywieckiej, u podnóża Beskidu Małego, oddalonej od Godziszki o 3 km.
Początkowo ojciec dowozi ją na stację wozem, ale jest to dla niego
uciążliwe i wkrótce, gdy już nastaje wiosna, dziewczynka sama brnie do
stacji kolejowej. Zawsze niesie swoje dwie kanki z mlekiem.
Jak to możliwe, że tak
mała dziewczynka sobie radzi.
Ale to nie są obecne
czasy, gdzie dzieci wychowywane są pod kloszem.
Stefka jest dzielna,
przecież całkiem niedawno była ze swoją przyrodnią siostrą Kaśką na pielgrzymce
do Kalwarii Zebrzydowskiej….
Może nawet Michał się
cieszy, że dziewczyna jest płodna. Na pewno spodziewa się, że urodzi mu
upragnionego syna. Ciąża mija dość spokojnie. Czas płynie na oczekiwaniu.
Marianna wraca myślami do swojego Boga, który już raz ją zawiódł i odebrał
miłość ale może tym razem …. pokornie
błaga o syna.
Jej przybrane
córki patrzą ze swojego kąta i pewnie proszą swojego Boga o kolejną
siostrę. Urodzenie brata, dziedzica ziemi , nieomal następcy tronu, oznaczałoby
odsunięcie dziewczyn na drugi plan.
Któregoś dnia
zaczyna się poród. Pierwsze dziecko rodzi się długo. Już mijają kolejne wschody
słońca nad Babią Górą i krwiste zmierzchy nad Skalitem. Wreszcie słychać krzyk
noworodka. Kobiety, które pomagają rodzącej oznajmiają ojcu, że dziecko jest
dorodne i zdrowe. Nie jest tym zainteresowany, czeka tylko na informację, czy
doczekał się syna.
Pokazują mu niemowlę.
Wstrzymuje oddech i patrzy. Patrzy długo , aż odrywa zimny , zły wzrok i
mówi lodowatym głosem. Mam kolejną córkę….
To dziecko urodzone
14. kwietnia 1907 roku otrzymuje imię Stefania.
Pierwsze dziecko
Marianny jest moją przyszłą Matką….0
Opowieści mojej Mamy. Moje ciotki góralki.
Gdy przyjeżdżaliśmy do
Godziszki , zawsze się spotykaliśmy z ciotkami z pierwszego małżeństwa
Dziadka.
Rozpoznawałam z
daleka, jak nadchodziły drogą swoim lekkim tanecznym krokiem. Wiotkie i
szczupłe, zwiewne ale i silne , odważne kobiety. Gdy tak szły, ich
szerokie spódnice zebrane w cienkiej talii szerokim paskiem
porywał gwałtowny beskidzki wiatr, zwany tutaj wiatrem „ od Orawki”
a będący odpowiednikiem zakopiańskiego halnego.
Zapamiętałam doskonale
ich wielkie roześmiane jasne oczy ocienione gęstymi czarnymi rzęsami.
Wszystkie miały gładko
uczesane ciemne włosy a na szyi krwiste korale.
Gdy na nie patrzyłam,
przychodziło mi na myśl , że są tak piękne jak prawdziwe artystki-
a może tylko śliczne młode Cyganki .
Ich wielka radość
życia i witalność świadczyła, że były dorodnymi owocami miłości swoich
rodziców.
Opowieści mojej Mamy. Moje ciotki góralki- Kaśka i dygresja…
Aż dziw, że tak
wcześnie straciły matkę a nigdy nie odnalazłam w nich smutku.
Moja mama była
pierwszym dzieckiem Marianny i Michała. Była niewiele młodsza od Kaśki
dziewczynki urodzonej ze zmarłej przy porodzie poprzedniej żony ojca.
Tak dalece się
różniły, że na podstawie ich wyglądu, budowy i temperamentów można było
już na pierwszy rzut oka wnioskować, że ta różnica wynika z podobieństwa
do swoich matek, pewnie też całkowicie różnych .
Moja Mama wielokrotnie
opowiadała o swojej rodzinie i młodości. Lubiła opowiadać. Zwykle siadywałam na
podłodze obok jej łóżka w naszym gorzowskim domu, bo często chorowała na
zapalenie stawów i zalecano unieruchamianie.
Siadywałam więc na
podłodze, oparta o brzeg łóżka a Mama rozpoczynała różne opowieści. Opowiadała
pięknie. Każda historia przez Nią opowiadana była zamkniętą całością – z
początkiem, rozwinięciem i zakończeniem . W dodatku opowieści były tak barwne,
że gdy zamykałam oczy wędrowałam razem z Nią w Jej góry albo w inne miejsca ,
gdzie przebywała.
I znowuż na
klawisze mojego komputera wcisnęła się dygresja . Ale wypłynęła z mojego serca.
Proszę o wybaczenie.
Więc teraz siedzę na
podłodze obok łóżka mojej mamy, mam kilka lat i długie bardzo jasne warkocze i
słucham i widzę . Ocknęłam się. O nie, jestem starszą panią, jeszcze dość
sprawną, babcią i piszę te słowa zasłyszane od Mamy i zapamiętane jak piękne
obrazy a właściwie krótkie filmiki.
Właśnie to opowiadała
mi wielokrotnie Mama.
Kaśka roztrzepany radosny człowiek, z kipiącą aktywnością, wyciągała Stefę (moją Mamę ) na wyprawy na Skrzyczne. Bo właśnie tam dojrzewały czarne jagody. Prowadziła młodszą siostrę pionowo w górę ale któregoś dni moja mała wtedy mama się potknęła i zaczęła spadać. I gdyby nie litościwe drzewo, które ją przygarnęło, nie byłoby co zbierać. Wracały do domu , ukrywając przed rodzicami posiniaczoną twarz małej Stefki- mojej Mamy….
Opowieści mojej Mamy. Stefka z Kaśką wybierają się pieszo do Kalwarii
Zebrzydowskiej.
Pewnego razu
dziesięcioletnie może wtedy dziewczyny wybrały się na wymarzoną pielgrzymkę do
Kalwarii Zebrzydowskiej.
Gdy niedawno tam
byłam, odległość od Godziszki wydawała się nie do przebycia pieszo. Moja Babcia
Marianna, matka Stefy a macocha Kaśki początkowo nie chciała się zgodzić,
ale Kaśka przekonała, bo miała niewyobrażalny dar przekonywania. Czyniła to z
wielkim wdziękiem, podlizując się przy okazji swojej przybranej matce- a może
naprawdę ją lubiła. Przecież jej rodzona matka zmarła przy porodzie, a potem
była jeszcze taka maleńka, gdy w domu pojawiła się nowa gospodyni .
Gdy więc decyzja
została podjęta i wszystko załatwione z matką, otrzymały na drogę postne
placki z mąki i wody, zawinęły w szmatki i wyruszyły przed siebie, na wschód.
Poszły, drogą na skróty, przez strumyki . Podczas pokonywania strumyka,
moja Mama spadła z kładki- chwiejącej się wąskiej deski zawieszonej wysoko
nad jarem , w którym płynęła niewielka o tej porze roku strużka . Dobrze,
że nie było wtedy ulewnych opadów i strumyk miał niewiele wody.
Ale najgorsze było to,
że razem z Mamą do tego strumyczka wpadł tłumoczek a w nim drogocenne placki.
Jednak udało się je
uratować, potem się żywiły mokrymi, wyciskając z nich wodę, ale do Kalwarii
dotarły, odbyły Drogę Krzyżową i w dodatku wróciły!!!
Z dziecka urodzonego
ze zmarłej matki wyrosła moja ukochana ciocia Kasia. Wyszła za mąż za
spokojnego dużego Pawła, który pozwalał jej wychodzić na wiejskie zabawy.
Bardzo ją kochał, wierzył w jej wierność i zawsze czekał, kiedy wróci.
Zawsze wracała.
Paweł tymczasem hodował kanarki i papużki. Klatki z ptaszkami były w całym domu, a gdy tam mieszkaliśmy w czasie wakacji, budził nas niezwykły śpiew ptaków .Ich gościnny dom , w Łodygowicach, nad szeroką rzeką Żylicą , był dla mnie miejscem cudnym , bajkowym , niepowtarzalnym.
Nie mieli dzieci.
Ciocia Kasia kilkakrotnie była w ciąży, ale gdy mijał termin porodu,
dziecko nie chciało się rodzić. A potem umierało w jej łonie.
Gdy o tym teraz
myślę , wydaje się nieprawdopodobne, że tak mogło być.
A działo się to
całkiem niedawno, w latach 40 czy 50 ubiegłego wieku.
Nie zapomnę takiej
sytuacji. Otóż jak zwykle przybywszy w góry, zamieszkaliśmy u Kaśki i Pawła.
Chyba jeszcze przed świtem wybyła do Bielska Białej na targ. Gdy wstałam Tata
orzekł, że pójdziemy na dworzec PKO, spotkać Ciotkę i pomóc dźwigać zakupy, od
odległość od domu była znaczna. Gdy dotarliśmy, pociąg nadjechał ale Ciotki ani
śladu….kolejny był znacznie później. Wróciliśmy więc do domu niezadowoleni i
dość smętni. Aż tu nagle, kto nas powitał u progu? Jak to możliwe, czy
przegapiliśmy a na to Kaśka – ze
śmiechem – e tam, jeszcze do pociągu długo było czekać więc…. przyleciałam na piechotę…. J Niezłe, prawda ?
Potem już nie
przyjeżdżaliśmy do Ciotki, bo adoptowali dziewczynę, która szybko założyła
rodzinę. I Ciotka z wielkim zapałem hodowała troje dzieci wychowanicy.
Najstarszy był Adaś z którym spała w jednym łóżku i zwykle rano wstawała z
zasiusianą koszulą, bo mały się nie
obudził, oznajmiała z uśmiechem….potem urodził się chyba dość flegmatyczny
Edzinek a imienia trzeciego nie pomnę….
Marianna,
moja przyszła Babcia nieustannie jest w kolejnych ciążach i rodzi z
wielkim trudem 9 dzieci.
Dzieci są duże, mają
szerokie ramiona , podobnie jak ich ojciec. Matka jest drobna, ma wąskie biodra
co nie ułatwia dźwigania dużego dziecka w łonie i porodu. Wiem, że najmłodsza
jej córka – ciocia Ela urodziła się przy użyciu kleszczy. Chyba były źle
założone, bo pozostawiły na jej policzku długą bliznę, którą nosi do tej pory. (
od tego blogowego wpisu ciocia Ela odeszła w zaświaty). Jednak na szczęście
wszystkie pozostałe dzieci były zdrowe, bez śladów uszkodzeń okołoporodowych.
Radość pojawiania się
na świecie kolejnych potomków burzy fakt, że niestety rodzą się głównie
dziewczyny. Pierwsza jest moja Mama. Nadają Jej imię Stefania, potem kolejne-
Bronisława, Maria, Hanka.
Jest tylko 4 chłopców,
z których dwóch umiera we wczesnym dzieciństwie. Ci, którzy przeżyli do późnej
starości i dobrze ich zapamiętałam to Szczepan i Michał. Byli zupełnie
różni. Szczepan masywny ciemnooki, despotyczny, dużo i mądrze opowiadał ,
czytał podręczniki hodowli zwierząt i magazyny rolnicze. W czasach , gdy
poznałam rodzinę mojej Mamy, jej rodzice , czyli moi dziadkowie już nie żyli, a
całym majątkiem ojcowskim zarządzał wujek Szczepan.
Drugi żyjący do starości brat mojej Mamy – Michał był szczupły, delikatny. Miał wielkie błękitne oczy, w których odbijał się stan jego duszy. Można było tam odczytać radość smutek ale także niestety zamglenie alkoholowe, co mu się czasami zdarzało. Wodzem w Jego rodzinie była żona, ciocia Antosia. Była dużą, energiczną , pogodną i rezolutną kobietą. Nie wiem czy byli szczęśliwi. Z mojego punktu widzenia, tj. dzieciaka kilkuletniego, w tym domu czuło się ciepło rodzinne, więc może się kochali.? Jednak moja Mama opowiadała, że w czasie II wojny światowej ojciec cioci Antosi podpisał volkslistę. Oznaczało to, że czuł się Niemcem, albo węszył jakieś korzyści z tego wynikające. Tego się nie dowiemy. Ale ten człowiek bardzo pomagał naszej rodzinie, szczególnie w trudnych czasach wojny. On pierwszy dowiedział się swoimi kanałami, gdzie się podział mój Tata, gdy zniknął 30 sierpnia 1939 roku, przymusowo jadąc do pracy w Poznańskie. O tym, że Tato wylądował w obozie koncentracyjnym, wiadomość uzyskaną od ojca Antosi, rodzina przekazała Mamie na Wileńszczyznę, gdyż już tam mieszkała po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego o czym będzie dalej. Po namierzeniu adresu obozu koncentracyjnego gdzie więziono Ojca, wysłano do niego list, na który odpowiedział a potem tą samą drogą- tj. przez wieś beskidzką Rodzice wymieniali pomiędzy sobą korespondencję. Zachowały się dwa obozowe listy Taty pisane po niemiecku gdyż tego języka a także angielskiego nauczył się w obozie…na swojej wileńszczyźnie jedynie rosyjski był znany, w szkole nauczył się francuskiego…..i tak w tych listach jest np. pozdrawiam ciocię i po polsku -Czosnek….mama się zorientowała, że prosi o przysłanie czosnku na panujący tam szkorbut…..a w liście po niemiecku musiało być napisane (były cenzurowane), że jest tam super, w tym obozie koncentracyjnym….
Spośród licznych moich
górskich ciotek , córek Babci Marianny najbardziej lubiłam ciemnooką i
ciemnowłosą Hanię i jaśniejszą Elę. Obie były bardzo podobne wewnętrznie, z
wyraźnym podobieństwem do opisanego wujka Michała. Ciche, o skoncentrowanym
nieśmiałym spojrzeniu, ale z widocznym obrazem silnej osobowości w oczach.
Gdy cała rodzina
gadała, one milczały uśmiechając się tajemniczo.
Życie ich nie
oszczędzało, ale dzielnie sobie radziły i stanowiły wielką podporę dla
bliskich.
Może to i dobrze, że człek nie zawsze wie co go czeka, wówczas żyje bez
lęku i stale ma nadzieję…
Opowieści mojej Mamy. Marianna w obcym domu.
Rzecz dzieje się w Godziszce, 1906 r.
Po ślubie Michał
zabiera swoją nową żonę – Mariannę do Godziszki, do swojej wielkiej,
przysadzistej posadowionej przy drodze od kościoła (w tym czasie była tylko
kapliczka) w Godziszce do Łodygowic chałupy ze sczerniałych bali modrzewiowych
gdzie nieufnie patrzą na nią niechętne dziecięce oczy. Tu na marginesie –
wówczas nie było jeszcze obecnego kościoła – powstał dopiero w 1923 r. ale za
to była trwająca do tej pory kaplica z ponoć XVII wiecznym obrazem…
Pewnie długo czują
urazę że matka opuściła ten dom, nie
rozumieją, że już nigdy nie wróci. Choć zapewne widziały już zmarłych
umieszczanych na katafalku w centrum największego pokoju w odkrytej trumnie,
czasem mieli podwiązane jakąś chustką brody – ponoć by nie otwierały się usta ?
mówiono wtedy – to taki widok wujków i towarzyszący mdły zapach przejmujący,
przerażający poznany przeze mnie w dzieciństwie, i tak bardzo zapamiętany… Ale myślenia,
zastanawiania się nad nieodwracalnością
tego co się stało chyba u dzieci nie było….
Te biedne półsierotki,
moje przyrodnie ciotki (które potem bardzo
kochałam i podziwiałam za zwiewną góralską urodę uśmiech i dobro) na pewno wtedy, w tym dawnym czasie, który się
dział na początku XX w., widząc wchodzącą do ich izby młodą kobietę o smutnych
oczach jak matki boskie pisane na ikonach,
a może rozbawionego i dumnego ojca wiedzą i czują jedno – ta obca młoda
kobieta nigdy nie będzie dla nich mamą ze swoim tylko jedynym na
świecie zapachem i dotykiem dłoni…..
Marianna bardzo
się stara, by dać tym osieroconym dzieciom ciepło. Opiekuje się mężem.
Codziennie pierze mu białe płócienne koszule i starannie je prasuje. Bo chłop
beskidzkiej ziemi , gdy idzie w pole musi mieć świeżą białą koszulę.
Marianna wychowana w posłuszeństwie wobec męża, bardzo
się stara, rozkłada na trawie właśnie wypraną pościel, by deszcz i wiatr
ją jeszcze bardziej wybielił. Tak jest zawsze, codziennie, mocno zapamiętane
i wyobrażone z opowieści mojej mamy, pierwszej córki tego drugiego małżeństwa dziadka
– Michała….
Na pewno cała wieś ją
obserwuje ocenia i komentuje, bo tak tam mają. Zresztą może wszędzie tak
mają, gdy społeczność nieliczna i coś ciekawego się dzieje. Dlatego niektórzy
uciekają do dużych miast, gdzie anonimowość ….
Sama się przekonałam, jak dalece ta
ciekawość mieszkańców wsi ale też wielka siła tych ludzi, która
przetrwała wszystkie dziejowe kataklizmy
dziejowe hartowana przez surowość gór jest pierwotna…
Opowieści mojej Mamy. Najstarsza córka pierwszej żony dziadka Michała.
Pierwszym wrogiem Marianny jest najstarsza
córka umarłej matki, Teresa. W tym czasie zdążyła już wyrosnąć i jest prawie
rówieśnicą macochy. Dawno przejęła władzę w domu, zanim dojrzała do bycia
panią domu jej macocha- Marianna. Teresa jest piękna, o jasnych oczach
okolonych gęstymi czarnymi rzęsami, jest piękna ale despotyczna.
Zresztą po bardzo wielu latach, gdy odwiedzaliśmy
ją w czasie pobytu w Godziszce, dom sąsiadujący ze starą rodzinną chałupą
(opisaną wcześniej) był pachnący czystością, deski podłogowe, jak zresztą
u wszystkich ciotek , zawsze wymyte do białości ryżową szczotką maczaną w
wodzie z mydlinami. Na podłogach leżały ładne długie chodniki wyplatane z
pasków tkanin, i żadne dziecko nie mogło postawić kroku poza ów chodnik. By nie
zabrudzić podłogi. Wystarczyło zobaczyć złowrogi wyraz oczu ciotki. Ja jej się
po prostu bałam. A cóż dopiero młoda jej macocha, Marianna. …
Opowieści mojej Mamy. Zawiść Teresy nie ma
granic
Pedantyczna
Teresa dostrzega wszelkie, nawet najdrobniejsze, wady macochy, właściwie jej
równolatki. Jest zazdrosna o serce ojca.
Gdy ten wraca z pola i
zmęczony próbuje odpocząć, Teresa wyprawia rodzeństwo do łóżka. Przepędza z
izby macochę – Mariannę, a gdy ta potulnie odchodzi, sączy do ucha ojca
wszystkie wydarzenia całego dnia. Codziennie opowiada mu historie o
niezaradności macochy.
Ojciec jej wierzy,
może został w nim dawny sentyment do pierwszej zmarłej żony, który przelał na
swoje córki z tego małżeństwa. Albo jest tak sugestywna w swoich
opowieściach, że w Michale narasta agresja do nowej żony.
A ona płacze w
sąsiedniej izbie. I nikt tego nie widzi i nie słyszy. Może widzi to moja mama,
bo jako pierwsze dziecko pięknie już
rośnie choć następne poruszają się w
maminym brzuchu. A może dopiero po
bardzo wielu latach, gdy Mama przyjeżdża na wakacje z Wileńszczyzny jej mama
się otwiera i żali jak było. Słyszałam to
wielokrotnie, bo Mama lubiła opowiadać i nic to, że często powtarzała te same
opowieści – były mocne zwięzłe,
niedługie, zawsze z puentą – nigdy nie usypiające…..
Marianna, młodziutka
nowa żona Michała po przepędzeniu przez przybraną córkę Teresę idzie do kuchni
lub zwierzątek a może usypia „dzieciska”
(tak mawiała moja ukochana ciotka Kaśka –
gdy ktoś jej chciał pokazać swoje dziecko – mawiała- „a co mnie dzieciska nie
nowość”), A może „dziecisek” nikt nie usypia jak teraz często – bo same się
kotłują aż posną zmęczone…..
Marianna potem zamyka
się w izbie sypialnej, gdzie piramidy poduszek jedna na drugiej a jedna od
drugiej mniejsza w wykrochmalonych na sztywno śnieżnobiałych sterta (mam do dziś w oczach tamte łoża u ciotek
góralek), pod obrazem świętej Rodziny, dygocze pod pierzyną bo już wie.
Wie, że niebawem
nadejdzie bardzo przystojny, wielki,
mocarny, silny, pachnący wiatrem od gór i sianem, ale zły i gwałtowny,
zbulwersowany opowieścią najstarszej córki której przedtem wysłuchuje cierpliwie, i jak co noc
będzie ją zniewalał bez czułości – bo może
górale tak mają. A może to tylko moja wyobraźnia.
O tak, Marianna dobrze
już poznała smak gorzkiej miłości swojego męża.
Kto wpadł na pomysł,
by to conocne zniewalanie , gniewne, milczące dalekie i obce
nazywać miłością. Dlaczego zły los się nią tak okrutnie zabawił. A ona czuje
tylko ból.
Wszechogarniający ból
ciała i serca i duszy.
A może jest inaczej, może jest czułość, nie wiem….choć sądząc z zachowania mojej Mamy zewnętrznych oznak czułości nie doświadczałam a miałam porównanie z moją teściową. A może dlatego, że Mama czułości nie okazywała bo już jako 10 letnia dziewczynka zamieszkała kątem u okrutnej Niemki, w Białej (obecnie dwa ówczesne miasta Bielsko i Biała były odrębne) by tam się dalej uczyć i moje sugestie dotyczące Jej rodziny są nieprawdziwe. Może jednak tam była czułość….