Tytuł jest pompatyczny i miał być dołączony uśmiech- ale tam się nie zapisał.
I nadal o moim Tacie opowiadać mi się chce.
Nie wiadomo po kim Tato odziedziczył umiarkowanie w jedzeniu i piciu, natomiast bardzo wiadomo po kim odziedziczył ukochanie przyrody.
Jego Matka- Staśka kochała kwiaty, ogród i jej ogród był pełen roślin, które zda się rosły jedne na drugich w istnym gąszczu. Jednak gąszcz ten układał się w najpiękniejszą na świecie harmonię barw i zapachów.
Tato także uwielbiał rośliny a ponadto kochał chmury. Ale to temat na osobną opowieść. W Gorzowie mieliśmy działkę pracowniczą na zabudowanych teraz terenach cudnych wzgórz morenowych. Rosły tam wielkie, rozłożyste , jeszcze poniemieckie śliwy węgierki , które rodziły najpyszniejsze pod słońcem owoce. Grządki były równiuteńkie, kształtne, a na nich obok niewielkiej altanki ułożył pole tulipanów o wszystkich możliwych barwach, na innych szczypiorek , koperek, pomidory . Tyle zapamiętałam. O tych śliwkach napisałam mały art. do MM- Gorzów , który pewnie tutaj niebawem wrzucę.
W Warszawie kwiaty jedynie fotografował, bo ogrodu tam nie mieliśmy, ale już w Gulczewie nad Bugiem dbał o stan naszych grządek , krzewów i drzewek owocowych. Gdy rano wstawałam, Tato już od wczesnego świtu, był na swoim ogrodowym posterunku.Z właściwą sobie pedanterią montował równiutkie paliki przy pomidorach , skrupulatnie wyskubuwał chwasty i w ogóle przez pół dnia Go nie było widać w domu.
Niestety moje działania w ogrodzie przypominały przejście huraganu. Rzucałam się pomiędzy grządki wykorzystując jakieś wolne chwile pomiędzy pracą, nieobecnością dyżurową ,praniem, karmieniem. W efekcie w tamtych latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku mieliśmy dość duże uprawy warzyw i to nawet dorodnych…
aha, zapomniałam dodać, że jeździłam z wózkiem i małąPauliną na okoliczne błonia. W koszu pod wózkiem ustawiałam wiadro z łopatką.
Pewnie nik się nie domyśli po co to było.
Otóż poza pięknem owych łąk nadbużańskich wypatrywałam kup krowich. Gnałam w to miejsce i zbierałam . Dzieciątko zupełnie nie reagowało na smakowity zapach unoszący się spod wózka, najspokojniej spało lub szczebiotało, a ja dumna wracałam na działkę by zdobyczne kupy umieścić w metalowej beczce, gdzie po dodaniu wody po pewnym czasie zamieniały się w pienistą cudną gnojówkę. Podlewane nią pomidory rosły jak na przysłowiowych drożdżach.
O gdzie te czasy piękne młode i świeże