Opowieść o Nadludzkim Człowieku

Gdy redaktorzy naukowi – uznani specjaliści swoich dziedzin (m.in. prof. Elżbieta Krajewska – Kułak)-  planując  pozycję dotyczącej medycznego, społecznego, prawnego i kulturowego aspektu kontekstu Dextera zwrócili się do nas z propozycją napisania rozdziału od razu przyszedł na myśl niezwykły Człowiek, którego w różnym stopniu poznaliśmy  i stale żyje w naszej pamięci – śp. Remigiusz Drzewiecki (ps. LUCA, Laudanozyna). I m.in. zamieściliśmy tam opowieść o Nim, Człowieku Niebanalnym, Lekarzu- Policjancie, walczącym o prawdę i sprawiedliwość ale z otwartą przyłbicą, podpisując się zawsze imieniem i nazwiskiem a skutki tych działań podajemy w cytowanym poniżej fragmencie. Książka właśnie się ukazała w wersji papierowej i elektronicznej:  https://wydawnictwo-silvarerum.eu/produkt/konteksty-dextera-medyczny-spoleczny-prawny-i-kulturowy/.  


Niepokorna i bezkompromisowa osobowość Remigiusza Drzewieckiego
Remigiusz Drzewiecki walczył od dawna z nieprawościami w służbach. I to z odkrytą przyłbicą – nie pisząc anonimów, co bywa powszechne, nie ferując wyroków. Swoje uwagi zgłaszał przełożonym i kierował mnóstwo pism z opisami sytuacji, które podpisywał imieniem i nazwiskiem. Efekt był taki, że media postrzegały go jako bohatera. Pisano o nim: „Lekarza z policyjnego laboratorium w Szczecinie przełożeni wysłali na ulicę, bo pisał raporty na nieprawidłowości w komendzie. To po jego doniesieniu policja wszczęła postępowanie przeciw komendantowi wojewódzkiemu. Teraz Remigiusz Drzewiecki, lekarz w stopniu posterunkowego, rano jeździ karetką, a wieczorem w mundurze patroluje ulice. Na przykład we wtorek od godz. 15 do 23 chodzi w patrolu, w środę o godz. 7 bierze dyżur w pogotowiu, a już o godz. 18 wchodzi na kolejny patrol do drugiej w nocy. Drzewiecki osiem lat temu skończył studia lekarskie na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Pracował jako lekarz wojskowy, jeździł w pogotowiu. Przez ostatnie dwa lata w laboratorium Komendy Wojewódzkiej Policji (KWP) robił oględziny zwłok, badał zatrzymanych, zabezpieczał w karetce akcje oddziałów prewencji oraz ćwiczenia na strzelnicy. – Chciałbym być koronerem, mówił…”*.
Inny cytat: „Jest niepokorny i bezkompromisowy. […] Drzewiecki próbował też poprawić warunki pracy – wywalczył np. jednorazowe kombinezony do badania zwłok, ale już nie udało mu się wyprosić montażu zlewu w gabinecie, defibrylatora do policyjnej karetki oraz pieczątki, dzięki której mógłby dla potrzeb policji sporządzać karty zgonu – teraz robią to za dodatkowe pieniądze lekarze z zewnątrz. Wreszcie, kilka dni temu, założył Komitet Obrony Policjantów. W zamian przełożeni wysłali go na ulicę […]. Stara się. W ciągu dwóch miesięcy wypisał ok. 60 mandatów. Obstawiał też ostatni weekendowy mecz Pogoni […]. Rzecznik prasowy zachodniopomorskiej policji mówi: «Po prostu nie potrzebujemy lekarza w laboratorium kryminalistycznym». Przełożeni zaproponowali Drzewieckiemu pracę genetyka, ale odmówił: – Nie chcę być laborantem, jestem lekarzem – tłumaczy. – Ale odmówił też wyjazdów w karetce, bo nie było w niej defibrylatora, na który nas nie stać. – Jest arogancki i niezrównoważony psychicznie: napisał ok. 30 raportów i pół inspektoratu ma przy tym zajęcie! – mówi ów rzecznik. Inaczej uważa zwierzchnik Drzewieckiego w pogotowiu ratunkowym. – To dobry pracownik, nie mam zastrzeżeń ani do niego, ani do jego fachowości”.
Dalej autor przytacza przykłady innych pracowników, którzy ujawniali np. kontakty komendantów z miejscowym półświatkiem. Remigiusz Drzewiecki i tak miał szczęście, że trafił tylko na ulicę, bo innych niewygodnych oskarżano o pomówienia i osadzano w więzieniu. W tej sprawie zabrał głos prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka – „To absurd. Obywatel nie może odpowiadać za to, co napisał w skardze do organów władzy”. Remigiusz Drzewiecki często zmieniał pracę. Uzyskał tytuł specjalisty z medycyny ratunkowej. Stale zabierał głos w mediach. Na przykład w 2016 r. na portalu miasta Płońsk  opublikowano: „List Remigiusza Drzewieckiego nadesłany do redakcji (publikacja bez ingerencji redakcji w treść, zgodnie z zastrzeżeniem autora listu)”.
Oto jego fragmenty: „Czytałem artykuł dotyczący agonii Szpitala Powiatowego w Płońsku… Płacze moje serce, byłem z Wami przez 4 lata swojego posługiwania w Płońsku i Raciążu, widziałem wszystko, agresywnych lekarzy, lekarzy niebadających pacjentów i odsyłających ich samopas na pewną śmierć, pracowałem z lekarzem bijącym po twarzy syna chorej na oddziale chirurgicznym, w zimie chodzącym w futrze z lisów i mającym czapkę jak ruski kniaź. Pracowałem ze zdemenciałym starcem 81-letnim chirurgiem, który w czasie dyżuru w pogotowiu ratunkowym w Płońsku dostał obrzęku płuc i umierający został zniesiony na krześle wprost na OIOM, po czym po 3 dniach wrócił i udaje, że dalej was leczy… Pracowałem w pomieszczeniach pozbawionych podłogi, w karetkach bez klamek z uszkodzonymi wahaczami przednimi kół, mając świadomość, że za każdym razem wsiadam do ambulansu jak pilot kamikaze, bez szans na powrót… Pracowałem z lekarzem, który w trzecią dobę po zawale serca chytry na pieniądze wrócił na cztery doby dyżuru do pogotowia w Płońsku, pracowałem z ordynatorem, który tracił kontakt ze świadomością, pracowałem z jego podwładną, która dyżurowała na SOR w Płońsku po cztery doby pod rząd, pracowałem z kardiologiem, który chwalił się, że dziś nie jest wyjątkowo pijany […] Nic nie trwa wiecznie. Wieczna jest tylko Prawda, która nas wszystkich wyzwoli i potępienie dla tych, którzy zniszczyli ludzi, ten cudowny Szpital i tych, co pozostali bezczynni. Dla nich nie znajdę wybaczenia. Dla nich tylko wygnanie. FIAT. Podpisał: Remigiusz Drzewiecki, lekarz, od marca 2016 specjalista medycyny ratunkowej, weteran Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, osoba niekarana o nieposzlakowanej opinii, świadek wierny i prawdomówny… Szczecin, w dniu 03 sierpnia 2016 r.”.
Wyrok bez sądu na Remigiuszu Drzewieckim
W grudniu 2020 r. na portalach internetowych i w prasie regionalnej pojawiły się tytuły stopniujące napięcie wśród czytelników: „Wrocław. Kontrowersje wokół zmarłego lekarza. Kim był Remigiusz D.?; Makabryczne odkrycie. Martwy lekarz w hotelu, znaleziono materiały pedofilskie; Czy zmarły lekarz wykorzystywał pacjentów? Szpital w szoku; Wrocław. Lekarz zmarł z przedawkowania narkotyków; Lekarz wampir z Wrocławia. Kim był Remigiusz D.?17; Wrocław. Zmarły lekarz był pedofilem? Szpital wydał oświadczenie18 ; LEKARZ – WAMPIR z Wrocławia: W dzień słuchał Mozarta, w nocy smarował się krwią? Kim był Remigiusz D.?”.
Do wydarzenia, które miało miejsce 4 grudnia 2020 r., powrócono na opiniotwórczym portalu Medonet w maju 2021. Podano tam przebieg historii oparty jedynie na zeznaniach osób podających się za świadków i podobno dokonanej analizy materiałów zawartych w telefonie zmarłego. „Plotkowano, że pracuje tak dużo, bo potrzebuje pieniędzy na narkotyki. W ostatnim miesiącu miał 22 dyżury!
W pracy jednak nigdy nie pojawiał się pod ich wpływem – mówił jeden ze współpracowników denata”.
Jak donosiła „Gazeta Wyborcza”, był uważany za człowieka konfliktowego i czepialskiego. Słuchał muzyki klasycznej i marzył o karierze lekarza. Z kolei na portalu naszemiasto.pl można było przeczytać: „Lekarz pochodził z Wągrowca (woj. wielkopolskie). W jednym z wywiadów zdradził, że od dziecka marzył, by zostać lekarzem. Remigiusz D. ukończył studia na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. «Ciągnęło mnie do tego, odkąd tylko skończyłem cztery latka. Ja nie badałem misiów w przedszkolu, ja robiłem im operacje. Na swoim rowerku goniłem pędzące do pacjentów karetki pogotowia»”.
Remigiusz Drzewiecki po sześciu latach edukacji został lekarzem z wojskowym stopniem oficera. „Po akademii medycznej, w 1998 roku, odbyłem staż podyplomowy w Elblągu. Po roku zostałem dowódcą Kompanii Medycznej oraz kierownikiem Ambulatorium, a także szefem Poligonowej Służby Zdrowia w 55. Pułku Obrony Przeciwlotniczej w Szczecinie. W międzyczasie zostałem mianowany porucznikiem Wojska Polskiego przez MON” . Właśnie w tym okresie na stałe związał się ze Szczecinem. Kupił tam mieszkanie i zaczął pracę jako kierownik zespołu „na karetkach”. Został także policjantem: „W 2003 roku zwróciłem się do Komendanta Wojewódzkiego Policji w Szczecinie o służbę w Laboratorium Kryminalistycznym przy Komendzie Wojewódzkiej Policji w Szczecinie. Dokonałem tam dokładnie 66 oględzin procesowych zabójstw w bardzo głośnych dla tego terenu sprawach kryminalnych. Do moich obowiązków należało także m.in. pobieranie DNA od osób wytypowanych jako sprawcy mordu. Przemiany w Policji owocowały likwidacją Pracowni Medycyny Kryminalnej, ja zostałem przeniesiony do Oddziału Prewencji Policji KWP Szczecin do patrolowania ulic. Rano jeździłem w karetce, a wieczorem byłem policjantem. Jestem jednak przede wszystkim lekarzem. Bycie ‘krawężnikiem’ to nie moja bajka. Odszedłem z Policji. Mogę się jednak pochwalić, że jako jedyny lekarz ukończyłem Szkołę Policji w Pile, profil dochodzeniowo-śledczy o specjalności operacyjno-rozpoznawczej”.
Drzewiecki pracował w kilkunastu szpitalach w Polsce, m.in. w Warszawie, Wałczu, Pile, Brzegu, Gorzowie Wielkopolskim, Poznaniu, Szczecinie czy Ełku. W 2017 r. pracował jako lekarz w zespole ratownictwa medycznego w miejscowym szpitalu rodzinnego Wągrowca. Ostatnim jego miejscem pracy był Szpital Wojskowy we Wrocławiu”. Według ustaleń „Gazety Wyborczej” w ostatnim miesiącu pracy miał podjąć 22 dyżury lekarskie! Ta sama gazeta oraz „Super Express” podały, że lekarz mógł usypiać swoich pacjentów, by wykorzystywać ich seksualnie. Prokuratura nie potwierdziła tych doniesień.

Remigiusz Drzewiecki miał dwa marzenia. Jedno: by został powołany w Polsce urząd koronera i wówczas pełniłby tę funkcję. W 2019 r.: mówił: „Jeśli wszystko potoczy się po mojej myśli, na wiosnę będę miał egzamin i zostanę specjalistą medycyny paliatywnej. Stworzę w przyszłości własne Hospicjum dla chorych wykluczonych. To pewne”. Przez dwa lata pełnił posługę w hospicjum Palium w Poznaniu. To właśnie z tą medyczną specjalizacją wiązał zawodową przyszłość. W czerwcu 2020 r. zdał egzamin specjalizacyjny z medycyny paliatywnej.
Epilog?
Od wydania wyroku przez media (bez sądu!!!) zapanowała w nich cisza. Czyżby tak długo prowadzono dochodzenie w sprawie? Wobec opieszałości sądów wszystko jest możliwe.
Wieloletni przyjaciele Drzewieckiego, jego współpracownicy i osoby, z którymi utrzymywał sporadyczne kontakty, jak Jerzy T. Marcinkowski, twierdzą, że Luca zachwycał erudycją, pasją i stałym pragnieniem, by szukać prawdy, docierać do źródeł. Może aż za bardzo… Widząc nieprawidłowości, mógł milczeć, jak większość społeczeństwa, co najwyżej pisać anonimy, lub jak Dexter samemu wymierzać sprawiedliwość. Szedł zbyt prostą drogą… Wieloletnia przyjaciółka i przez długi czas współpracownica Remigiusza Drzewieckiego, już po jego tragicznej, przedwczesnej śmierci, w styczniu 2021 r. napisała  list.  Jest on swoistą rozmową ze zmarłym będącym już „poza granicą cienia”: „[…] Kontakt z naszym Guru – Śp. Profesorem Tadeuszem Marcinkowskim uświadamiał dążenie do realizacji ambitnych planów. Część z nich udało się zrealizować, a resztę przyćmiło oddalenie i Twoje odejście. Choć mówiłeś o rychłej śmierci, tłumaczyłam, że to niedorzeczne. Myliłam się, niestety. Postawiłeś na życie treściwe i szybkie, bo w biegu łapałeś uciekające chwile. Spełniałeś się inaczej, dawałeś się ponieść uniesieniom, egzaltacji i zwątpieniom […]”.Gdy po tragicznej śmierci Remigiusza Drzewieckiego przytaczano jego życiorys oraz domniemane okoliczności śmierci, jeden z internautów napisał następujący komentarz: „Po prostu za słaba psychika do takiego zawodu. Zbyt wiele zobaczył. Nie wytrzymał”**. Pozostajemy w niepewności, czy faktycznie słaba psychika, czy nadludzka siła ?

*Pozycje z których pochodzą wszystkie cytowania posiadają autorzy rozdziału.

**Marcinkowski JT, Konopielko Z, Rosińska P, Klimberg A,  Inni niż Dexter. Opowieść w kilku odsłonach, podrozdział 1. HISTORIA REMIGIUSZA DRZEWIECKIEGO, str. 193-211 w:  KONTEKSTY DEXTERA…Medyczny, społeczny, prawny i kulturowy (red. Krajewska-Kułak E, Guzowski A, Surendra A, Wiśniewska PM), Wydawnictwo Naukowe SILVA RERUM, Poznań – Białystok 2023

O fenomenie odbioru społecznego Dextera, postaci powieściowo – filmowej pisze we Wprowadzeniu jedna z Redaktorek – Paulina Wiśniewska :  

 ***„Dexter Morgan to bohater powieści, na podstawie której nakręcono serial telewizyjny produkcji Showtime. Pierwszy odcinek został wyemitowany w USA 1 października 2006 r., ostatni – 22 września 2013 r. (…) . Powstało łącznie 96 odcinków w ramach ośmiu sezonów. Dexter Morgan stał się bohaterem niemal kultowym, a sam serial cieszył się bardzo dużym zainteresowaniem widzów. Każdy kolejny sezon bił rekordy oglądalności.. (..). Fani długo czekali na powrót swego ulubionego seryjnego mordercy, co stało się po ośmiu latach. Pobito kolejny rekord oglądalności. 7 listopada 2021 r. wyemitowano pierwszy odcinek Dexter. New Blood. (…). W powieści bohater przedstawiony został jako psychopata o rozdwojonej osobowości, w serialu problem ten ujęto mniej dosadnie, z większą dozą subtelności, dystansu i humoru. Wizje Dextera, będące wytworem jego chorej wyobraźni, uszkodzonej psychiki, jawią się jako dość naturalne, niebędące skazą na wizerunku bohatera. Może właśnie dlatego serial zdobył serca widzów zdecydowanie bardziej, niż powieść przyciągnęła czytelników. Znakomicie też został dobrany do roli Dextera Michael C. Hall, co przysporzyło mu tyleż korzyści, ile problemów związanych z rozpoznawalnością. Aktor opowiadał w jednym z wywiadów telewizyjnych, jak to mała dziewczynka na targu w Indiach krzyknęła na jego widok: „Tonight is the night!” – powiedzenie Dextera z pierwszych sezonów serialu, kiedy to wybierał się unicestwić zbrodniarza, który umknął wymiarowi sprawiedliwości. Bo tym właśnie jest Dexter z pierwszych ośmiu sezonów filmu – mścicielem działającym w imieniu pokrzywdzonych, w imieniu ofiar zabójstw, kiedy to mordercom udało się uniknąć sprawiedliwości.
System nie zawsze bowiem działa tak, jak powinien, i dobrze wiedział o tym Dexter, adoptowany syn policjanta z Miami. Genialna prostota kanwy opowieści o Morganie opiera się na tym, że w ciągu dnia morderca innych zabójców pracuje w Miami Metro Police Department jako analityk śladów krwi, a nocami uprawia swój mroczny proceder, wybawiając społeczeństwo z przestępców, którzy uniknęli zasłużonej kary. Widzowie, a wcześniej czytelnicy, mogli podchodzić z wielką wyrozumiałością do postaci Morgana, znając jego tragiczną przeszłość(…) ”. 

Zupełnie niespodziewane rozmowy z Hieronimem ( Hirkiem ) Głowackim .

 

Dzisiaj wstał dzień otulony zimną mgłą i zapowiadał się smętnie.  Moja zwykle radosna na przekór nazwie – ulica Szara nie zapraszała jak codzień . W naszej Grupie messengerowej Ewa wrzuciła zdjęcia i coś napisawszy, zamilkła, bo zrozumiałe – Dziewczyna pracuje . Próbowałam jakiejś dyskusji z tym co wczoraj wieczorem napisał Leszek o nowym warszawskim pomniku –  ale odpowiedziało mi echo….

Jednym słowem  mocno wiało   listopadowym chłodem….

…..i nagle – jakby zgadując moje wątpliwości czy warto udzielać się w tej Grupie – czy kogoś interesuje to, o czym myślę, co interesuje , co fotografuję  – zupełnie niespodziewanie  odezwał się Hirek – Hieronim Głowacki z naszego poznańskiego roku Akademii Medycznej ( 1965 – 1971).  

Od razu zapachniało wielkim światem, bo Hirek od wielu lat mieszka i pracuje za granicą  i zrobiło się ….ciepło ….ciekawie i tak jakoś radośnie , bliskopomimo tego, że w ogóle siebie nie pamiętamy z okresu studiów.

           Oto nasza dzisiejsza messengerowa rozmowa,  w całości skopiowana i  uzupełniona moją narracją ( litery  pochyłe ) . Zwyczajowo  słowa i inicjały Hirka są podane pogrubioną czcionką a moje – zwykłą :    

 H.G. – Sierpień 1976, przede mną otwarta droga na świat, kierunek – ł druga połowa kuli ziemskiej – północ albo dalekie południe. Język angielski albo francuski. Na taki się przygotowałem.

W drodze na duży świat odwiedziłem kolegę Włodka Koniecznego, który już się w zagłębiu Ruhry znalazł.

Dziwnym trafem – tam się moja mama 1912 urodziła. Przypadek?

I Włodek mi mówi – „mam pracę dla ciebie, u nas na ginekologicznym oddziale” zrobiłem duże oczy – strach jeszcze większy. Bo ja ani w ząb po niemiecku. Na to nie byłem przygotowany. Ale propozycja kusząca, więc się zgodziłem. A więc intensywna nauka języka – na to miałem tylko 2 miesiące czasu. Było nie łatwo, ale bardzo interesująco.

W głowie polski, na zewnątrz niemiecki.

Jak to każdy obcokrajowiec, próbowałem 1 do 1 z polskiego na niemiecki tłumaczyć. Nie da się.

Ale też próbowałem trochę Polski przenieść do mojego otoczenia.

Właśnie zaczęła się jesień, A więc moją łamaną niemiecczyzną próbuję im opowiadać – jesień, Polska, liście, złote, nasza, typowa i wyjątkowa.

Pakuję coraz więcej słów, zwrotów.

W końcu zdeterminowany pokazuję zdjęcie z naszej przepięknej polskiej złotej jesieni.

A oni na to znaleźli jedną odpowiedź:

ach – das meinst du. Das ist doch unserer wundarbaren, deutsche, goldene Herbst. Ist das nicht schön? –

ach to masz na myśli. To jest przecież nasza przepiękna niemiecka złota jesień. Czy nie jest to piękne?

 

            Gdy przeczytałam ten tekst – zachwyciła mnie mnogość wątków, rodziło się wiele pytań – rozpoczęliśmy rozmowę :

 Z.K. – Hirku, przeczytałam początek Twojej opowieści :  „Sierpień 1976, przede mną otwarta droga na świat, (…) ” –  Dlaczego akurat sierpień 1976 ?….

H.G. – Bo była wtedy okazja …..

 Nie pytałam dalej   – może przyjdzie taka chwila i sam opowie – pomyślałam.  

 Z.K. –  napisałeś : „ W głowie polski, na zewnątrz niemiecki.” – No tak. Wajda gdy odbierał Oskara podziękował  po polsku, objaśniając – że on myśli po polsku…

H.G. – Tak daleko w mojej głowie nie byłem ….

Z.K. –   Hirku, czuję w Tobie fajnie wrażliwą  duszę, gdy mówisz – „W końcu zdeterminowany pokazuję zdjęcie z naszej przepięknej polskiej złotej jesieni. A oni na to znaleźli jedną odpowiedź: ( … ) . To jest przecież nasza przepiękna niemiecka złota jesień. Czy nie jest to piękne?”

 –  tak,  Hirku, jest to piękne, bo przyroda , zdjęcia, muzyka nie znają granic….

Granice są w nas …..

Z. K. korzystając z okazji pogadania, zapytałam :

–  Czy miałbyś ochotę wrócić do Polski

– Czy masz przyjaciół rdzennych Niemców

– Choć Tyś półkrwi jak zrozumiałam

H. G. – Przyjaciół to mam całą masę. Więcej Niemców jak Polaków (bo ich tu nie ma). Urodzenie w Niemczech nie jest równoznaczne z narodowością

Z. K.  – Kolega lekarz który mniej więcej w tym samym czasie co Ty, wyjechał mówi, że nie lubi towarzystwa Niemców. Ma wrażenie że kpią z Jego akcentu

Pewnie każdy ma inaczej…

  –  Bardzo ciekawy problem …

– Co w duszy gra – zapytałam – myśląc – co gra w duszy naszemu Koledze, lekarzowi pracującemu od tak wielu lat poza krajem.  

– My tu sporo piszemy o sobie

– Lub pośrednio poprzez zdjęcia,  linki , czy nasze wypowiedzi – widać – jacy jesteśmy

– No trochę widać 🙂

H .G. : ( nie odpowiedział co Mu w duszy gra, tylko ciągnął myśl o moim koledze na emigracji )

Kolega lekarz – różnica pomiędzy bratem a przyjacielem jest znana. A więc jest niemożliwe, żeby w kręgu miliona ludzi nie można było znaleźć  paru sympatycznych osób.

Z.K : – Myślę że chyba mój kolega ma problem ze sobą:

Kompleksy. Nadwrażliwość. I to ogranicza. Tak tylko głośno myślę –  bo pozornie Superman:)

– Ale czy Twoi przyjaciele są narodowości niemieckiej ?

H.G. – Akcent – ja też myślałem, że się nabijają. Poszedłem do logopedy i chciałem mój akcent zmienić. To by było możliwe. A na to pani mówi – panie Głowacki właśnie pana akcent robi pana sympatycznym. To jest pan, przez to pana wszyscy poznają. To jest pana marka. Pytałem się moich znajomych co o tym sądzą. Tak śmiali się, ale nie ze mnie, tylko z tego głupiego pomysłu zmienienia własnej osobowości

Z.K. – W Niemczech ponoć jest  dużo mieszkańców  narodowości  tureckiej ..

– Trafiłeś na wspaniałych ludzi

–  pewnie Twoja empatia czy atrakcyjność fizyczna ( nie pomnę i nie wiem  jak wyglądasz) miała wpływ na kontakty z ludźmi ….

H.G. – Urodzenie w Niemczech nie jest równoznaczne z narodowością

 – W naszym otoczeniu nie podkreśla się pochodzenia.

 –  Ja jestem politycznie bardzo aktywny, a więc jestem znany jako         lekarz albo polityk ale nie jako Polak.

  – Turków jest u nas bardzo mało.

 Z.K. – Biedny Krzyś Szereszewski ( nasz kolega z roku, lekarz, poeta , fotografik , który popełnił samobójstwo ) nawet wśród Polaków nie znalazł ani przyjaźni ani miłości….

– To super że tak masz

– Miło się czyta

H.G. – Moja matka mówiła – Jak ty będziesz dla ludzi otwarty, to będą ludzie dla ciebie też otwarci.

Z.K. –  Pięknie. Właśnie o tym pomyślałam ….

H.G. – Dziękuję.

Z.K.Ale bywa że trafia się w próżnię z tą otwartością:)

H.G. – A teraz dajcie mi pracować.

Z.K. –   Jednak musiałam zadać jeszcze jedno pytanie – bom kobieta – matka –  a poza tym bardzo interesują mnie korzenie – bo przecież nie wzięliśmy się z pustki –

– Ciekawe powiedziałeś o swojej Mamie …

Napisz kiedyś o Niej…

– Już pozwalam pracować 🙂

Zażartowałam niezbyt zręcznie  

– Wybacz . ……

Ta niezwykle ciekawa i wielowątkowa a nawet trochę intymna rozmowa, która nie zdarza się często –  spontaniczna i piękna -wobec takiego dictum jak praca –  nie miała szansy na kontynuację.  –  rozeszliśmy się do swoich zajęć i zapanowało pomiędzy nami  milczenie…..

 Ponieważ niestety już jestem nieco uzależniona od zaglądania do smartfona – choć czy w tym wieku jakiekolwiek uzależnienia są groźne ? 🙂 – po kilku godzinach  nagle „zobaczyłam” Hirka, który właśnie wpisywał chyba wcześniej przygotowany tekst – kontynuację  przerwanej rozmowy i swoją odpowiedź .  Zachwycające, jak pomimo pracy – i długiej przerwy w rozmowie – nasza trochę urwana myśl – przetrwała i nagle pięknie dojrzała wpadła do naszej messengerowej Grupy 🙂 ….

 Na marginesie muszę wyznać  , że te niespodziewane,  nieomal

„ wiosennoburzowe”  pojawianie się  ze swoimi przemyśleniami – zarówno Hirka ale też  Leszka –  jest dla mnie radością .  A Ich poglądy na ludzi, życie tak bardzo budujące – nic tylko czerpać z Nich siłę i mądrość …..

Ale koniec dygresji.

Bo Hirek tak spuentował nasz przerwany wątek o otwartości :

 H.G.  – Otwartość i próżność – nie ma 100 procentowego szczęścia. Jest tylko szczęście .

I tak też jest z otwartymi ramionami. Nieraz nie ma nikogo, ale wyjątkowo –  nieraz jest ktoś nieodpowiedni, ale bardzo wyjątkowo – ale suma summarum przewaga jest bardzo pozytywna.

Dlatego pozostają moje ramiona otwarte.

Wyjątki nie wpływają na moja nastawienie.
Znacie te powiedzenie – butelka w połowie pusta i butelka w połowie pełna? O tym przy innej okazji……

 

zdjęcia własne

Z pamiętnika Leszka Milanowskiego ( 10 ). Wspomnienie o Teresie Gawrońskiej.

Kochani !

Jeśli Ktoś z Was już tu zajrzał wczoraj, może się zdziwić, że dołączyłam do Leszka.

Wybaczcie Wszyscy.

Miałam zamiar zostawić Go samego z tą opowieścią, ale obudziłam się rano z postanowieniem, że nie mogę. To nic, że ta „ kartka „ z Leszkowego pamiętnika jest długa, ale chcę Mu towarzyszyć. To jak spotkanie i wspólny spacer pod rękę – jakże inny niż samotność – teraz to doceniam. Albo jak intymna rozmowa wieczorową porą i bliskość i opowiadanie o sobie i swoich bliskich …rozmowa ….

Dziwnym zrządzeniem Losu tu się spotkaliśmy – Mariolka, Jurek, Ty Leszku i ja. Zadziwiające jak bardzo jesteśmy do siebie podobni – mamy tę samą potrzebę rozmowy –  o sobie, swoich losach i o Kolegach , szczególnie tych, którzy przedwcześnie nas opuścili – zapamiętaliśmy tych samych ludzi  – pomimo licznego roku. I chcemy utrwalać pamięć , by Ci którzy odeszli nie rozpłynęli się w niebycie – właściwie żyjący tylko w naszej i swoich Bliskich pamięci – by istnieli dalej . I czuję radość, że wróciłam do Was i  widzę  że te nasze  trzy pierwsze lata na wspólnej uczelni ( potem wyjechałam )  – Akademii Medycznej w Poznaniu stały się tak intensywne i tak dla nas Wspólne i że mogę za pośrednictwem tego blogu te nasze wspomnienia wysyłać w wirtualną przestrzeń ocalając od zapomnienia ….

O Teresce – tragicznie zmarłej w młodości naszej koleżance –  rozmawialiśmy już od pewnego czasu – a właściwie od momentu  naszego powtórnego spotkania po 50 latach  –  Leszek z czułością, Jurek , z męską oceną , że piękna, silna, zdecydowana , zawsze z planem na życie a jednocześnie z głosem w którym była i stal, szkło i aksamit.  Nigdy nie byłam z Nią blisko – ale mam Ją stale w oczach – bo była  zjawiskowej urody –  krucha i właściwie przezroczysta – z bardzo jasną karnacją i półdługimi prostymi włosami w kolorze nici babiego lata – blond ale z jakimś światłem –  jawiła się jak istota nieziemska  – jak Anioł będący tu tylko na chwilę ….. i tak też było …..

Leszek już dawno napisał o Niej Wspomnienie , i tak jak ja swoje opowieści – wysłał koleżance z roku – Irenie, która przygotowuje wersję papierową naszych pamiętników . Nie wiem dlaczego przed rokiem też dostałam od Niego ten tekst. Czytałam ze wzruszeniem, bo tyle w nim było ciepła i osobistego zaangażowania. Gdy teraz, po przeszło roku od odnowienia naszej znajomości przyszła pora na zamieszczanie pamiętników w tym blogu –  okazało się, że nikt z nas, tu piszących tego tekstu nie ma. Wszystkim zaginął w starych laptopach. Prosiliśmy Irenę, by nam wysłała tę pierwotną wersję  , ale odpowiedziała, żebyśmy szukali w „ chmurze”. Więc poszukaliśmy ……

Leszek wpatrując się w chmury , odnalazł tę właściwą i w różnych pociągach angielskich – bo stale podróżuje wykonując operacje plastyczne w wielu miastach w Anglii – od czasu lata spisywał swoje wspomnienia po raz drugi . I jak każda wersja poprawiona i uzupełniona – ta jest  znakomita …..znacznie lepsza niż poprzednia, którą dobrze pamiętam. Oddaję Ci głos Leszku – opowiadaj ….   

Uwaga: jest to druga uzupełniona wersja o Teresce. Proszę Irenę, by wycofała poprzednią, choć zgadza się w zarysach.

             Egzamin wstępny zdawałem w sali Anatomii Patologicznej na Przybyszewskiego. Nie bałem się. W końcu same piątki ze wszystkiego i tylko 4 z matematyki przez potwierdzoną pomyłkę  w zadaniu, w Dąbrowszczaku w Kutnie.  Nie miałem komu dotychczas się tym pochwalić i jak widać lubię dobrze mówić o sobie, zwłaszcza, że u dzieci mam opinie repetenta, bo powtarzałem drugą klasę Szkoły Muzycznej w Kutnie. Będzie z tego historia o ksywie „Krowa”.

Zaliczyłem jeszcze kurs przygotowawczy na WySRolu. ( czyli Wyższej Szkole Rolniczej na poznańskich Winogradach – przyp. Z.K. )

Egzamin wstępny to konsekwencja poprzednich decyzji. Trzeba dać z siebie wszystko.

Biologia to niewiadoma, rosyjski lubiłem jak i niemiecki i angielski na które Mama mnie posyłała. Mówiła, że trzeba znać języki sąsiadów, wrogów i przyjaciół. Sama znała  francuski i niemiecki. Ojciec tylko niemiecki. Zgadnijcie o kim myślała po pobycie w obozach koncentracyjnych i jako nauczycielka historii zmuszona omijać milczeniem prawdę w  tamtej „świetlanej” rzeczywistości? . Zadania z fizyki i chemii trzeba rozwiązać.

             W tłumie oczekujących  znalazłem się przypadkiem obok ślicznej blondynki. Takiej typowej, o jakich dziś się mówi „mądra jak blondynka”.  Naprawdę cała trzęsła się ze strachu co się rzucało w oczy bardziej niż u innych. Złapała mnie za ramię. Teraz już się nie przyznam – czy przypadkiem nie z chęci Jej poderwania nawet w tak krytycznej chwili – ale wtedy raczej w moim naturalnym odruchu chęci pomocy potrzebującym , pokazałem swoją spolegliwą (za Kotarbińskim)  stronę.  ( Leszek już kilkakrotnie wspominał, że w tak młodym wieku przeczytał wszystkie dzieła profesora Kotarbińskiego – przyp. Z. K. )

– Niech Pani się nie boi. Przecież przygotowywała się Pani przez całą szkołę średnią, zdała Pani maturę, zrobiła Pani wszystko żeby do egzaminu przystąpić i musi Pani zdać. Chyba trochę się uspokoiła.

– Na sali nie mogłem Jej znaleźć. Mimo własnych problemów ciągle szukałem Jej wzrokiem. Mi przeszkadzał jakiś facet, który i tak się nie dostał. Widocznie był krótkowzroczny bo ciągle pokazywałem mu moje odpowiedzi.  🙂 

„Biologia a medycyna”-  zabrakło mi czasu. Genetyka, budowa komórki, nauka zachowań i odruchów ( bez Łysenki!) , doświadczenia na zwierzętach… trans pisania. Chyba  nawet zdania nie dokończyłem z braku czasu.

           Po kilku dniach rozmowa. Siedziało kilku poważnych facetów, a ten najważniejszy w środku spytał się skąd jestem.” – Z Kutna”.  „-. A, to tam stoi ten słup milowy?”

A ja bezczelnie:  „Nie, proszę Pana. Słup milowy stoi w Koninie w połowie drogi między Gnieznem a Kaliszem. Postawił go komes Dunin za czasów Władysława Hermana”.

Wtedy nie skojarzyłem, dlaczego pozostali członkowie komisji odwrócili głowy i jakoś miny im się zmieniły. Ja bylem zbyt napięty. Więcej pytań nie było. Tak to stałem się lepszy od Pana Rektora Michalkiewicza o czym dowiedziałem się później.

          Z rodzeństwem i Rodzicami pojechaliśmy pod namiot nad Bug. Do najbliższego telefonu było ponad 5 kilometrów. W dniu ogłoszenia wyników poszliśmy całą piątką do Siemiatycz by od Stryjka dowiedzieć się  o wyniki. Poczta, międzymiastowa, słabo słychać  ale radosny glos mojego Ojca Chrzestnego:

„Jesteś przyjęty”  . Moje pytanie::”- A na którym miejscu?. ” I dumna odpowiedz: „-  na 21-szym” 

We mnie jakby strzelił piorun. Co? dopiero na 21-szym? co źle napisałem? A tylko pierwsza dwudziestka ma odebrać indeksy na podium Filharmonii. I mnie tam nie będzie! Wakacje popsute do samego końca.  🙂

           Po przyjeździe do Poznania pierwsze kroki do Collegium Maius .  Tłumek przed tablica i jest moja blondynka! Znów się cala trzęsie. Ja spokojny choć przybity podchodzę i pytam: – Może ja pomogę Pani się znaleźć ? Jak Pani się nazywa?” ” – Teresa Gawrońska, a Ty?” „- Leszek”. Ja zaczynam ciągnąć palcem od góry, Ona od dołu coraz bardziej zdenerwowana i trzęsąca. Jest! spotkaliśmy się w połowie.

          Jaka odmiana! Rzuciła mi się na szyje, zaczęła całować – „to dzięki tobie, Lechu”. a ja ciągle myślałem o swojej „klęsce”. – Poczekaj na mnie chwile, muszę wejść do Sekretariatu. „Tylko Lechu się pospiesz” – odtąd już  tak zawsze mnie nazywała.  W sekretariacie pytam, czy można sprawdzić jakie wyniki mam z poszczególnych przedmiotów. Można.. wszystko pięć, tylko fizyka cztery pada odpowiedź..

– A czy ja mogę zobaczyć swoją pracę z fizyki, bo chcę wiedzieć gdzie popełniłem błąd?

– A uciekaj mi smarkaczu i ciesz się że jesteś przyjęty” rozbawiona Pani sekretarka wyrzuciła mnie z pokoju.

Jeszcze bardziej przybity i z depresją wychodzę  w czarnym nastroju, Tereska czeka a ja zamiast zaprosić Ją do kawiarni, odprowadziłem na przystanek i pojechałem smutny w drugą stronę.

          Potem znaleźliśmy się w jednej grupie. Zawsze się denerwowała – ale gdy wymienialiśmy na anatomii spojrzenia, to już ani Kiersz, ani Woźniak nie potrafili Jej zniszczyć. Dobrze się przygotowywała, choć ja już nie miałem do Niej serca za to, ze była świadkiem mojej „klęski”.

Potem szalona anatomia z Zosią w Palmiarni i Andrzejem R i o Teresce już nie myślałem. Gdzie mi tam do tak pięknej kobiety. Ma na pewno wielu lepszych ode mnie wielbicieli.

Zresztą Zosia była na pierwszym miejscu. Konkretna, logiczna, z dobrą pamięcią i wyobraźnią. Dobrze mi się z Nią uczyło i nie myśleliśmy o „głupotach” bo nie było czasu.. Nie wyobrażałem sobie możliwości nauki z Tereską. Zosia była najlepszą partnerką!

            Tereska zawsze wydawała mi się taka uduchowiona, naiwna,  egzaltowana, błądząca w obłokach blondynka na której próbował się mścić najpierw Woźniak na anatomii, a potem pewnie i inni asystenci zwracający uwagę na Jej urodę. Na pewno nie miała lekko, ale milo mi myśleć, że w pewności siebie i racjonalnego rozpoznania swoich możliwości  pomogło spotkanie ze mną. O ile wiem, nigdy nie powtarzała żadnego egzaminu, ale wyglądała na zawsze zdziwiona. Typowa „blondynka” z wyglądu  i na pierwszy rzut oka jak to się dziś mówi. Była w rzeczywistości zaprzeczeniem tego epitetu.

           Gdy przez Olę  zmieniłem grupę ( o tym nieporozumieniu , hańbiącym  a po latach śmiesznym wydarzeniu Leszek opowiedział w poprzednich wpisach – przyp. Z. K. ) , widywaliśmy się rzadziej, ale ta nić porozumienia i wsparcia została. Po dyplomie wyszła za mąż za naszego starszego o rok Kolegę, z którym zresztą jakiś czas potem pracowałem u Wojnerowicza.  Mieszkali po sąsiedzku na Obozowej w domku, w którym potem mieszkała Ela Wojnerowicz z Andrzejem Pawlakiem.

           

        W czasie ciąży uporczywe wymioty ciężarnych. Dostała Dolargan, zapaść, tragiczne odejście. Bylem świadkiem tragedii Zdzicha M. A mnie też to mocno przybiło. Jakby wtedy skończył się okres studiów, który z Nią się zaczął..

 

    Tereska była piękną kobietą, jednocześnie życzliwą, otwartą, nikomu nigdy źle nie życzyła. Nie była w stanie. To nie było w Jej charakterze. Ja będę Ją pamiętał zawsze i chciałbym, by pamięć o Niej przetrwała.  Choć to już ponad pół wieku od kiedy Ją poznałem. Nie wiem gdzie jest pochowana. Chciałbym postawić dla Niej świeczkę.

 

Dla mnie Tereska była taka „anielska”. Nie wiem, dlaczego się wokół Niej nie zakręciłem. Walka z anatomią wspólnie z Zosią w Palmiarni doprowadziła nas w wyższe sfery wzajemnej fascynacji. Nie było czasu na romanse. Niestety także z Zosią. Ale byłem głupi! Po zawale i reanimacji w Kilonii u Profesora Hammelmanna w 32 roku życia zmądrzałem. Zdecydowanie za późno…

 PS : pisane w pociągach między Londynem, Birmingham, Norwich, Chesterfield latem 2018 roku.

zdjęcia własne

Z pamiętnika Jerzego T. Marcinkowskiego ( 21 ). Wojciech Michałek – Grodzki – wspomnienie.

 

Jurek na tle Anatomicum w Poznaniu , zdjęcie  jest własnością Jerzego T. Marcinkowskiego

Zastanawiałam się, czy  napisać to, co będzie w drugim moim zdaniu – ale zdecydowałam – bo oddaje zaangażowanie Jurka w przypominaniu nam zmarłych Kolegów – jest On Strażnikiem Pamięci – to Piękne …

Otóż  Jurek  przed przysłaniem mi poniższego wspominkowego tekstu – ” wrzucił” do mnie na messengerze –  jakby od niechcenia  – „nie spałem w nocy i ułożył mi się w głowie tekst o Wojciechu Michałku- Grodzkim ” ….

Słowa Jurka  o Wojtku , bo to o Nim wspomnienie – podaję pogrubioną czcionką, a to, co skopiował z netu – zwykłą …..

Studiowaliśmy w latach 1965-1971 na Wydziale Lekarskim ówczesnej Akademii Medycznej w Poznaniu z Wojciechem Michałkiem-Grodzkim dojeżdżającym na studia z Puszczykowa. Bardzo ciekawa i obszerna jest Kronika Publicznej Szkoły Powszechnej w Puszczykowie (1945-1972) http://www.wbc.poznan.pl/Content/371237/Kronika%20publicznej%20szko%C5%82y%20powszechnej%20w%20Puszczykowie.pdf gdzie pod pozycją 1244 figuruje „Michałek-Grodzki W. Aleksander”.

Nasza grupa studencka nosiła numer początkowo 15 a potem 8.

Wojtek mieszkał wraz z matką.

Jego osobowość można w przenośni określić następująco: „stąpał bardzo mocno po ziemi”. Przy tym miał wszelkie, pozytywne bardzo, cechy „poznańskiej pyry”. Tutaj warto przytoczyć co to oznacza ze strony internetowej :

http://www.poznan.pl/mim/slownik/words.html?co=word&word=pozna%C5%84ska+pyra a poniżej link, który bezpośrednio otwiera tę stronę : http://www.poznan.pl/mim/slownik/words.html?co=word&word=112%7C111%7C122%7C110%7C97%7C324%7C115%7C107%7C97%7C32%7C112%7C121%7C114%7C97

„poznańska pyra , rzadziej wielkopolska pyra, D lm pyr, powsz. [prawdziwy poznaniak, ze względu na mowę i sposób bycia dający się łatwo odróżnić od ludzi z innych regionów; określenie przeważnie pejoratywne]: Było inaczej, pamięta, w zielonogórskim liceum małoż to razy wyzywali się od „głąbów wileńskich”, od „pyr poznańskich”, to znów od „chachołów” czy „rumunów”. Pyry poznańskie, galileusze, łapciarze zza Buga albo rusoki, co krok wyzywali się, trudno ich z sobą pogodzić. Jakże to oni siebie nie wyzywali! A to od „pyr poznańskich”, a to od „galileuszy”, a to wreszcie od „wileńskich tłumoków”. […] Kubiak, zwany powszechnie Pyrą Poznańską. Nie obrażał się wtedy, uśmiechał, niech sobie będzie i pyra, dobra rzecz, w okupację niejedni zmarnieliby, gdyby nie syciły ich pyry. Kubiak jestem… O, to pan na pewno pyra poznańska. Tam same Kubiaki i Nowaki. Nie cuduj, Stachu. Tadeusz mnie zna jak zły szeląg. To poznańska pyra, ma trzeźwy pogląd na życie. Wiesz, że poznaniakom przypisuje się gospodarność, oszczędność, umiejętność ekonomicznego myślenia, przezorność… Dobrze, wiem wszystko o poznańskich pyrach. Kożdo szczype starszo poznańsko pyra pamiynto, że przed wojną tam, dzie tero powinło być jezioro Maltańskie była Świyntojańska Dolina. Powiedzcie teraz, że stare poznańskie pyry nie mają racji, jak spędzają każdy urlop tylko wew chacie. Gospodyniom, a częściowo i gastronomikom pozostaje uzupełnić te braki kaszami, makaronem, ryżem. Najbardziej uparte „poznańskie pyry” niedługo będą mogli kupować młode ziemniaki i to już w połowie tego tygodnia, niestety w cenie kilkudziesięciu złotych (ok. 70 zł). Wielkopolskie pyry nie mogły zgodzić się z pieronami, którzy opanowali w klasztorze wszystkie lepsze funkcje. ◊ fraz.”

Jedyny „minus” to taki, że Wojtek od wczesnej młodości palił papierosy, które kupowała mu mama idąc rano po sprawunki.

Pośród studentów wyróżniał się szczególnie na zajęciach w Studium Wojskowym – mianowicie miał zawsze doskonale wyczyszczone buty żołnierskie; to były bardzo masywne buty koloru brązowego z grubą podeszwą gumową, „nie do zdarcia”, gdyż buty w wojsku – jak wiadomo – mają znaczenie wręcz strategiczne. Nie widziałem aby ktoś inny miał tak doskonale wyczyszczone buty a do tego wyprasowany zawsze mundur wojskowy!

Wojtek niezwykle poważnie podchodził do życia jak i do studiów. Przy tym był typem samotnika. Nie postrzegałem aby się interesował dziewczynami. W okresach emocji pojawiały się na jego policzka rumieńce – bardzo charakterystyczne dla Jego postaci.

Wojtek po uzyskaniu dyplomu lekarza medycyny pracował w Szpitalu w Puszczykowie – wyspecjalizował się w chirurgii. Był bardzo pochłonięty pracą zawodową – do tego stopnia, że unikał spotkań towarzyskich nawet takich jak organizowanie „Sylwestra” w Szpitalu. Zapraszano go, ale nie przychodził – w tym czasie uzupełniał historie choroby pacjentów.

Mieszkał samotnie… i zmarł nagle w mieszkaniu, co dostrzeżono dopiero po kilku dniach.

Pamięć po Wojtku pozostaje piękna, bo nie sposób przypomnieć sobie jakiegokolwiek zdarzenia aby zachował się niewłaściwie, za to zawsze bardzo poważnie podchodził do życia, w tym nauki i pracy zawodowej.

Oczywiście Wojciecha Michałka – Grodzkiego mam w oczach. Siedział przy naszym stole w Anatomicum –  ja z ówczesną przyjaciółką naprzeciwko wejścia, Wojtek po prawej naszej stronie.

Chyba nigdy z nim nie rozmawiałam – może o coś pytałam – ale nie wiem czy odpowiadał  – czy tylko się uśmiechał i oblewał  rumieńcem 🙂

Miał bardzo jasną karnację skóry – mleczną nieomal, więc ów wieloplamisty  ( zadziwiający  w kształcie ) rumieniec płonął z daleka.

Wojtek wydawał się znacznie od nas starszy i poważniejszy. Może z powodu postury dorosłego wysokiego mężczyzny, albo też z powagi , czy jakiejś staranności w ubiorze – nie wiem …..

Nie zapomnę sytuacji, która się powtarzała. Asystent, chcąc sobie ułatwić wywoływanie nas do odpowiedzi – mówił do niego Grodzki – Wojtek wtedy wstawał i z powagą oznajmiał jestem Wojciech Michałek – Grodzki. Skąd ta duma ? Co się za nią kryło ? Jakie dzieje rodzinne ? Nie wiem czy kiedyś się dowiemy, choć napisałam do biblioteki w Puszczykowie, która wydała tę piękną kronikę szkoły – do której link podał Jurek – może nadejdzie jakaś odpowiedź, a może czas zatarł wszystkie ślady .  Może Wojciech zabrał ze sobą do grobu jakąś rodzinną tajemnicę. Jaka szkoda, że tak mało o sobie wiedzieliśmy, zajęci studiowaniem i naszą bujną młodością ….

Nazwisko złożone z dwóch w tamtych czasach było rzadkością – nie znalazłam też w internecie innego Michałka – Grodzkiego …. 

A o poznańskiej pyrze i opisanych w kopiowanym tekście animozjach ludności na tzw. Ziemiach Zachodnich – napiszę później …..

UWAGA !!!

Wiadomość z ostatniej chwili

jak ten świat wirtualny potrafi zadziwić !!!

Wyszukiwarka Google w laptopie nie pokazała żadnego Michałka _ Grodzkiego – więc to napisałam powyżej

tymczasem przed sekundą nieomal otworzyłam google w smartfonie i…. pokazało się wiele źródłowych art włącznie z Wikipedią, gdzie jest wymieniany dr Stanisław Michałek – Grodzki , twórca pierwszego w Polsce oddziału chirurgii plastycznej w Polanicy Zdroju …..

niestety nie znajduję żadnej noty biograficznej – skąd pochodził np. ?

Wysoce prawdopodobne, że nasz zmarły Kolega Wojciech Michałek – Grodzki dlatego był tak dumny ze swojego nazwiska !!!

a najnowsze odkrycie  Jurka  – to dokument , że Wojtek był synem Stanisława !!!

jaką radość przynosi „odkopywanie ” zda się zaginionych śladów !!!

a oto ciąg dalszy relacji na żywo !!!

gdy tak dochodziliśmy do prawdy o życiorysie śp. Wojtka – naszego kolegi ze studiów – nagle odezwał się na messengerze Leszek Milanowski ( prawdę mówiąc liczyłam na Jego głos – gdyż jest chirurgiem plastykiem – ale stale zapracowany w Anglii ) .

Poniżej kopiuję fragment tekstu Leszka dotyczącą rodowodu Wojtka a całość  tej opowieści zamieszczę na stronie Jego Pamiętnika . Leszkowe słowa podaję pogrubioną czcionką  !

Kochani, sorry, but I was very busy (angielska woda sodowa uderza do głowy).

Ojciec Wojtka Dr Stanisław Michałek–Grodzki był twórcą słynnego szpitala chirurgii plastycznej w Polanicy.

Jego pierwszym uczniem był słynny prof. Krauss.

Gdy odrabiałem staże w Polanicy byłem dumny, że przyjaźniłem się z Jego synem. Piszę przyjaźniłem, może zbyt wielkie słowo ale imponowała mi Wojtka skromność, wyciszenie, spokój.

Nigdy nie obnosił się że jest synem twórcy chirurgii plastycznej w Polsce. W Polanicy wszyscy Go za takiego uważali.  Zresztą jest w annałach polskiej chirurgii plastycznej.   ( … )

Niestety bardzo szybko zmarł nagle.

Wojtek musiał się wychowywać  bez Ojca ( … )

dzięki, Leszku za to objaśnienie.  Jakże dramatyczne było nagłe  zakończenie życia  w młodym wieku – zarówno  Ojca – dr Stanisława Michałka – Grodzkiego i Jego Syna , też chirurga – a naszego Kolegi – Wojciecha .  Może przyczyną była jakaś patologia  naczyń mózgowych czy wieńcowych – którą w obecnych czasach można by wykryć i leczyć ? – pewnie nigdy się nie dowiemy.  … jedno pewne, że mieli jeszcze przed sobą długie lata życia , patrząc z naszej perspektywy choćby –  mogli pomagać ludziom i ulepszać swoje pomysły.

Tak się niestety  nie stało.

Niezbadane są tzw. ” wyroki boskie ” , niezrozumiałe i jakże niesprawiedliwe   ….

 

Zdjęcia przyrody i wejścia do katakumb kościoła w Popowie Kościelnym z własnym cieniem  są wykonane przez  autorkę bloga 🙂 .

Z pamiętnika Jerzego T. Marcinkowskiego ( 2 ). Rodzice.

Oto ciąg dalszy zapisków prof. Jerzego T. Marcinkowskiego, mojego kolegi ze wspólnego stołu w Collegium Anatomicum poznańskiej ówczesnej Akademii Medycznej  o którym napisałam we wstępie….

Ponieważ nie otrzymałam zdjęć  rodzinnych, znalazłam w necie fotografię Taty autora pamiętnika, prof. Tadeusza Marcinkowskiego….takiego Go pamiętam…..powaga,  mądrość i dobroć w oczach…..siła spokoju….jednocześnie jakby ojcowskie obejmowanie spojrzeniem….

Zapraszam do czytania…..tekst podaję w formie oryginalnej, bez żadnych poprawek redakcyjnych. Bo któż by śmiał poprawiać redaktora naczelnego kilku polskich czasopism ……. 🙂

Z pamiętnika Jerzego T. Marcinkowskiego. Rodzice.

Pamiętniki lekarzy ukazywały się w piśmiennictwie polskim parokrotnie już począwszy od okresu międzywojennego.  W 1967 roku wydawnictwo „Czytelnik” wydało „Pamiętniki lekarzy”, na które składały się prace autorów złożone na ogłoszony wcześniej konkurs, i które to prace po wspomnianym postępowaniu konkursowym zostały zakwalifikowane do druku. Były to głównie wspomnienia pokolenia lekarzy, które studiowało bądź już pracowało w okresie II wojny światowej. Był to bardzo trudny okres dla studentów medycyny bądź już lekarzy i piszę o tym dlatego, że wśród prac, które wygrały wspomniany konkurs, były między innymi  pamiętniki mojego ojca, którego zapewne koleżanki i koledzy z mego roku studiów na Wydziale Lekarskim pamiętają, albowiem prowadził on wykłady z medycyny sądowej. W późniejszych latach, już po zakończeniu naszych studiów w 1971 roku, mój ojciec – Tadeusz Marcinkowski (ur. 16.10.1917 r. w Wilnie  – zm. 08.11.2011 r. w Szczecinie) wygrał konkurs na Kierownika Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej ówczesnej Akademii Medycznej w Szczecinie, obecnie Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. I ponownie mieszkając i pracując tamże powrócił do myśli napisania pamiętników lekarskich, które następnie własnym sumptem wydał pt.: „Moja droga ku medycynie – dość wyboista”.  Pokolenie moich rodziców miało bogate życiorysy, co związane było z tym, że przeżywali bardzo trudny okres II wojny światowej. W tym miejscu muszę się pochwalić, że mój ojciec miał niezwykle barwny i heroiczny życiorys, albowiem, gdy 1 września 1939 r. wybuchła  II wojna światowa, zgłosił się na ochotnika do wojska i brał udział w bitwie nad Bzurą, gdzie był ranny w nogę 17 września 1939 r. Okoliczności zranienia były takie, że gdy opatrywał rannego żołnierza polskiego w jakiejś stodole – ojciec do wybuchu II wojny światowej ukończył 2 lata studiów na Wydziale Lekarskim ówczesnego Uniwersytetu Poznańskiego – doszło do wybuchu jakiegoś pocisku, chyba szrapnela i został ranny. Ponieważ odniesione obrażenia dyskwalifikowały ojca od dalszego udziału w działaniach wojennych, został on przetransportowany razem z innymi rannymi żołnierzami transportem wojskowym – były to wozy drabiniaste ciągnione przez konie. Trafił do nie istniejącego już obecnie Szpitala Ujazdowskiego w Warszawie. Tutaj warto przypomnieć, że tenże szpital zlokalizowany jest w okolicy Parku Łazienkowskiego w Warszawie – jest tam nawet tablica upamiętniająca istnienie tegoż szpitala. Budynek z czerwonej cegły, w którym mój ojciec leżał, istnieje do dzisiaj i mieści się w nim filia Głównej Biblioteki Lekarskiej. Ojciec we wrześniu 1939 r. był parokrotnie operowany, ale nie zdołano usunąć mu z nogi wszystkich metalowych odłamków po pocisku i 2  z nich pozostały w jego ciele aż do końca życia. Chciano mu wówczas dokonać amputacji kończyny dolnej z uwagi na zakażenie, do którego doszło, czemu ojciec się jednak stanowczo sprzeciwiał. Jak wspominał, przez dłuższy okres czasu był na granicy życia i śmierci, ale ostatecznie przeżył. Od czasów, kiedy ojciec został ranny w nogę, istniała u niego trwała wielka miłość do jodyny, której – w jego ocenie –zawdzięczał życie. Jak opowiadał bezpośredni po zranieniu prosił podoficera sanitarnego, aby wylał na jego ranna stopę całą butelkę jodyny – co tenże uczynił. Później wielokrotnie kurował się tą jodyną. Z upływem czasu stan zdrowia mego ojca poprawiał się i pojawiła się przed nim możliwość kontynuowania studiów lekarskich na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Tamże mój ojciec poznał studentkę medycyny, Marię Aleksandrę Rzewuską (ur. 24.02.1918 r. w Petersburgu – zm. 05.05.1975 r. w Poznaniu). To była później żona mojego ojca i moja matka. Ich wielka miłość zakończyła się ślubem, do którego doszło w 1944 r., jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Tu następuje ciekawy moment, a mianowicie, że ich ślub miał miejsce w kościele, w którym później po wielu latach działał i pracował bł. ks. Jerzy Popiełuszko ( Kościół pw. Św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu – przyp. Z.K.) . Rodzice brali udział w Powstaniu Warszawskim ale też z tamtego okresu pochodzi najgorsze wspomnienie mojej matki, które często za swego życia przypominała. Chodzi o kradzież, do której doszło w 1944 r. – włamanie do mieszkania. Miał później o tą kradzież wielki żal do mego ojca jego teść, Aleksander Rzewuski. Teść mianowicie zabronił pozostawiania otwartych okien w nocy. Mój ojciec jednak uchylił maleńkie okienko, tzw. lufcik i poprzez to małe okienko włożył łapę jakiś zbir, otworzył całe okno i banda złodziei opanowała mieszkanie, kradnąc z niego wszystko, co tylko się dało. Ten najtragiczniejszy moment dla mojej matki, to lufa pistoletu przykładana do jej głowy tak blisko, że widziała nagwintowanie tejże lufy. Bardzo bolesnym jest fakt, że ci, którzy okradli teściów mojego ojca i rodziców, to byli Polacy płynnie mówiący po polsku. Stąd jakże bolesny wniosek, że poza licznymi bohaterami z 1944 r. również grasowali polskie rzezimieszki.

Moi rodzice po II wojnie światowej kontynuowali studia lekarskie na Wydziale Lekarski ówczesnego Uniwersytetu Poznańskiego, które razem ukończyli. Ich nazwiska widnieją na pierwszej liście absolwentów powojennych Uniwersytetu Poznańskiego.

Te wszystkie okoliczności mój ojciec szczegółowo opisał w swoich pamiętnikach, a lekarzom wojskowym, którzy go wówczas operowali i leczyli w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie poświęcił kilka książek, które wydał własnym kosztem. Tak okazywał swoją wielką wdzięczność pacjenta do swoich lekarzy.

O moim ojcu pragnę jeszcze dodać opowieść o tym, jak pod koniec życia leżał w szpitalu w Szczecinie i został odwiedzony przez rodzinę, w tym moich synów Macieja i Michała. I moi synowie zadawali dziadkowi pytania w rodzaju: dziadku, jakie są twoje największe przeżycia , itp.? I można byłoby się spodziewać, że ich dziadek – profesor zwyczajny – będzie mówił o swoich największych dokonaniach zawodowych i naukowych. Jakiż było ich zaskoczenie, gdy zaczął opowiadać o roku 1945, kiedy to pracował w miejscowości Pakość na Kujawach jako lekarz w ówczesnych warunkach „od wszystkiego”. W tym opowiadaniu najwięcej uwagi poświęcił odbieraniu porodów. Nie był wzywany do zwykłych porodów, takich fizjologicznych, tylko do bardzo ciężkich przypadków położniczych, gdzie od jego umiejętności zależało, czy ta i tak już mocno wykrwawiona kobieta przeżyje czy też nie. Opowiadał, że nabył wielkiej wprawy położniczej w tamtym okresie i koncentrował się na tym, z jakiego sprzętu korzysta. Dużo miejsca w tym opowiadaniu było o konstrukcji latarki własnego pomysłu, którą montował sobie do głowy, żeby cokolwiek dostrzec podczas udzielania pomocy w przypadku porodów w porze nocnej. Nie było wtedy jeszcze światła w mieszkaniach, których tej pomocy udzielał, zwłaszcza na wsi. I tą opowieść dziadek moich Synów, zakończył słowami podkreślającymi, że wtedy najbardziej czuł, iż to tylko od niego zależało, czy pacjentka i noworodek przeżyją czy umrą. Przecież w tamtym okresie nie było jeszcze możliwości wezwania kogokolwiek innego na konsultacje, do pomocy czy odesłanie do szpitala….

W przedstawionym rysie moich Rodziców, nie było dziwne, że troje ich dzieci, w tym ja, wybrało studia medyczne….

Oto niektóre tytuły ( wszystkich się nie da, taka jest liczba publikacji) , które znalazłam w necie…. w książce podanej na końcu ( warto zwrócić uwagę na cały tytuł)   chyba jeden lub dwa rozdziały napisał syn, Jerzy- jeszcze w czasie trwania studiów….w kilku badaniach brałam udział- nie zapomnę , gdy J. przynosił z laboratorium krew, i rzucaliśmy jej krople na bibułę ustawioną w pionie-oglądaliśmy jak wyglądają ślady -……

Na medycznej ścieżce. Jestem lekarzem zakładowym.

Jestem lekarzem zakładowym i mam niespodziewanego pomocnika

 

Gdy zjawiłam się na Siennej, właściwie od razu zaproponowano mi dodatkową pracę. Akurat mieli wakat dla lekarza zakładowego a ponieważ przybyłam z przychodni rejonowej dla dorosłych, wydawałam się dobrym kandydatem.

Miałam wątpliwości dotyczące tej dodatkowej pracy, gdyż dwa razy w tygodniu musiałabym  zostawać w szpitalu do 18.

Ale po naradzie rodzinnej zgodziłam się, gdyż wszyscy akceptowali moje pomysły , obiecywali pomoc  i nawet byli ze mnie dumni.

Tak więc pozostałam lekarzem zakładowym. Do moich obowiązków należało okresowe badanie  pracowników ,  nowych kandydatów do pracy, badanie zgłaszających się z infekcjami albo innymi stanami chorobowymi a także reagowanie na zachorowania personelu. Niestety w tych wypadkach byłam pod ręką, więc wzywano mnie dość często.

Nie zapomnę jednego takiego wezwania.

Ktoś zadzwonił, że w pralni leży nieprzytomna pracownica.

Od razu złapałam ciśnieniomierz i słuchawki i pognałam na dół.

Ale po drodze wyprzedziła mnie Anula. Usłyszawszy wezwanie też biegła na pomoc.

Na szczęście okazało się owa nieprzytomna odsypiała potężne upojenie alkoholowe, więc spokojnie opuściłyśmy to miejsce a ofiara dojrzewała na stercie brudnej pościeli….

Na medycznej ścieżce. Dyżury w operze.

 

Do innych ciekawych znajomych z okresu mojej pracy w rejonie należał  pan Pączkowski.

Wtedy był w średnim wieku, wysoki, szczupły. Gdy wchodził do gabinetu zachowywał się jak lord.

Miał jakieś problemy z oskrzelami, więc wpadał na rutynowe badanie a raczej po recepty na  stale używane leki.

Po kilku wizytach wyznał, że pracuje w Pagarcie. Chyba nie piastował tam jakiegoś znacznego stanowiska, ale zaproponował protekcję. Gdy się dowiedziałam na czym ma ona polegać, ucieszyłam się i poczułam się nieomal wyróżniona.

Otóż ten pan załatwił nam, lekarzom z tej poradni tzw. dyżury lekarskie na spektaklach w Teatrze Wielkim. W zamian za czuwanie nad zdrowiem artystów i ludzi na widowni, otrzymywaliśmy dwa darmowe bilety na określony spektakl. Gdyby się coś działo, należało podążać do akcji i dlatego nasze miejsca  na widowni były korzystnie położone. Blisko sceny, bo  z brzegu 10 rzędu amfiteatru.

A czasie moich dyżurów na szczęście nie działo się nic złego, widać czuwał nade mną mój Anioł Stróż.

Jakieś skręcenie nogi baletnicy, chrypka śpiewaczki, czy skok ciśnienia tętniczego dyrygenta.

Lubiłam te dyżury….

Na medycznej ścieżce. Dary od pacjentów.

Wśród darów otrzymanych od wdzięcznych pacjentów, były też pudełeczka na biżuterię. Różnej  wielkości, często kolorowe, zwykle drewniane, ale zdarzały się muszelkowe. Bawiły się nimi moje dzieci, niejednokrotnie przyskrzyniając sobie boleśnie paluszek pozostawiony pod pokrywką takiej skrzyneczki.

Ale jedno było szczególnie miłe i zapamiętane , bo zawierało dedykację. Było metalowe, z delikatnym wypukłym wzorem gałązkowo- kwiatowym i miało kształt serca . Po otwarciu pokazywało miękką aksamitną czerwoną wykładzinę , na której spoczywała karteczka z własnoręcznym króciutkim wpisem sympatycznej  pacjentki  „Serce sercu”.

   Były też inne podarunki , których nie można było odrzucić w obawie przed sprawieniem przykrości osobie obdarowującej.

Kiedyś jedna pani wyjęła z wielkiej torby jabłko i położyła na biurku. Certoliłam się, że nie powinna rozdawać, że powinna sama zjeść. Ale ona zameldowała mi, że ma dość, bo pani, u której pilnuje dziecka daje za dużo jabłek temu dziecku.

Pozostałam sama z dylematem, czy kazania jej prawić, czy co.

    Inne drobiazgi – podarunki to gipsowe pieski, misiaczki czasem omszałe czekoladki .

Sporadycznie zdarzały się  butelki z alkoholem, który potem zalegał w naszym barku czekając na jaką imieninową okazję. Na szczęście zdarzało się to rzadko, bo nie byłam tzw. zabiegowcem, czyli lekarzem, którego działanie przynosi natychmiast jakiś wymierny  efekt. Ale myślę, że jeśli chirurdzy otrzymują dużo takich butelek, to nic dziwnego, że część zawartości konsumują osobiście. Strach pomyśleć o skutkach….

Kiedyś dostałam nawet elegancką jak na ówczesne przaśne czasy butlę z brandy. Zaniosłam ją z namaszczeniem do domu. Właśnie zbliżały się imieniny Mirka. Gdy otworzyliśmy ją w tym dniu, okazało się że zawiera herbatę….do tej pory nie wiem jak zakwalifikować ten dar- żart to był czy jakiś niewinny przypadek….

Na medycznej ścieżce. Listy, wiersze to prawdziwe dowody sympatii pacjentów.

W czasie mojej pracy w przychodni zdarzały się oryginalne  dowody wielkiej albo tylko czułej do mnie sympatii a czasem nawet  miłości moich pacjentów  wyrażanej różnymi wierszami.

Była to korespondencja przysyłana pocztą- np. listy z wierszami w których często dominowały rymy częstochowskie .

Czasami były to zapisane kartki papieru przynoszone osobiście do gabinetu.

Ale były to też prawdziwe perełki literackie , które otrzymywałam od dziewczyny z mózgowym porażeniem z mnóstwem ruchów mimowolnych i wielkim intelektem. Do tej pory zadziwiam się, jak mogła utrzymać długopis w swoich rozdygotanych dłoniach. Wiersze były na pewno jej autorstwa, zresztą gdzieś już ją drukowano.

Nie mogę odżałować faktu, że listów tych nie zachowałam .

To było bardzo bardzo miłe, chociaż nie przywiązywałam wtedy do tego odpowiedniej wagi.

I teraz, po tak wielu latach pracy uważam, że jedynie w takiej niewinnej formie pacjent może wyrażać lekarzowi- drugiemu człowiekowi – swoją sympatię i wdzięczność.

Inne wysiłki by obdarować swojego lekarza były dla mnie niemiłe, budziły sprzeczne uczucia i stawiały mnie w sytuacji niezręcznej, jakby podporządkowanej.

 

 

Na medycznej ścieżce. Rola nieomal spowiednika i lekarza w jednym.

Wracając do opisu  pracy w rejonie nie sposób pominąć tego, co było jakby solą pracy lekarza w tym miejscu, 

Były to zwierzenia pacjentów.

Czegóż to ja się nie nasłuchałam.

O życiu tych ludzi w przeszłości, trudach teraźniejszości, problemach z dziećmi , wnukami i sąsiadami.

Musiałam ich wysłuchiwać , gdyż lekarz rejonowy był nie tylko odpowiedzialny za zdrowie swoich pacjentów, ale też musiał być nieomal spowiednikiem.

Zresztą nie sposób było oddzielić tych dwóch spraw- zdrowia fizycznego i psychicznego. Jedno z drugim ściśle się wiązało i zrozumienie problemów  życiowych moich podopiecznych  pomagało w zrozumieniu ich schorzeń.

Gdy mieli kłopoty w małżeństwie, czy z dziećmi, pojawiały się schorzenia psychosomatyczne, nasilała choroba wrzodowa żołądka i dwunastnicy, choroba wieńcowa, nadciśnieniowa a nawet zwiększała częstość napadów astmy.

Nie mówię już o całej gamie różnych objawów jak bóle głowy, bicia serca wymioty, biegunki depresje w końcu, które ustępowały, gdy sytuacja domowa się poprawiała.

 Rozróżnienie tych stanów od jakiejś faktycznej patologii było trudne.

Ale czasami widziałam, jak się rozluźniali i lepiej czuli gdy poświęciłam im trochę czasu, wysłuchałam i  właściwie nie potrzebne były porady lekarskie.

No cóż, taka to była moja rola …..