Na medycznej ścieżce. Wreszcie o moim pierwszym dyżurze….

I tego dnia kiedy miałam pierwszy dyżur, mijały godziny.

Jedna za drugą wlokły się niesamowicie.

A ja stale czekałam na wezwanie.

Dowiadywałam się , czy naprawdę nikogo nie ma w Izbie Przyjęć.

Nikogo nie było.

 I tak minęło popołudnie, wieczór i cała noc.

Nikogo na Izbie Przyjęć, cisza.

A ja , cała spięta, w pełnej gotowości, rynsztunku bojowym, nawet fartucha nie zdjęłam, nawet oka nie zmrużyłam. Wreszcie nadszedł świt. Miałam okazję obejrzeć jak piękne są świty…od tego czasu uwielbiam….jeszcze przed ósmą czekałam. Bywało, że najwięcej się działo na przełomie dwóch dyżurów.

Ale nic się nie wydarzyło.

Przed ósmą,  całkowicie skotłowana tym dyżurem napisałam raport.

Tak jak trzeba, w tabelce, którą zawsze malowałyśmy, w książce dyżurowej w rubryce dotyczącej ruchu chorych, w pozycji- do Izby Przyjęć zgłosiło się….itd…napisałam zero. Wielkie jednoznaczne zero…

Potem podrałowałam do gabinetu dyrektora na poranną odprawę, w czasie której zdawaliśmy raport z dyżuru.

Odczytałam swoją informację.

Wszyscy na mnie patrzyli, bo byłam młoda i niedoświadczona, byli ciekawi jak sobie poradziłam, a nie wszyscy wiedzieli o dziwnym przebiegu mojego dyżuru.

Wyciągali więc ucho, by dobrze usłyszeć co powiem.

Ależ oni mieli miny, gdy skończyłam….

Pani dyrektor ówczesna , dr Oziemska podniosła głowę znad biurka, popatrzyła na mnie podejrzliwie i spytała- czy naprawdę nikogo nie było? Odpowiedziałam speszona- nikogo….

Miała taką minę, jakbym popełniła jakieś przestępstwo- Izbę przyjęć zamknęła na klucz, albo ludzi sprzed izby przepędzała. Nawet poczułam się winna w swej niewinności…

Podobno takiego dyżuru od czasu jak szpital istniał jeszcze nie było…..

 

.