Artykuł dr Chmielewskiej Jakubowicz.” Drugi szpital dziecięcy w Warszawie”( 42 )

Niebawem zakończy się artykuł dr Marii Barbary Chmielewskiej Jakubowicz , wieloletniej pracownicy Szpitala im. Dzieci Warszawy z którą spędziłam lata 1975-1981. Była niezwykła, zaangażowana w ratowanie dzieci, koleżeńska i miała pasję poznawania języka esperanto, którą podziwiałam. Ten zapomniany język otwierał Jej liczne kontakty z ludźmi na całym świecie. Niedawno z Nią rozmawiałam, w pełni zaakceptowała mój pomysł, by tekst artykułu wrzucać w tym blogu. Szkoda, że nie może tego przeczytać, bo ma problemy ze wzrokiem. Życzę Jej by nadal była z nami , by towarzyszył jej spokój i akceptacja tego, że życie się kończy. 

Oto cd. historii naszego szpitala dawnego szpitala Bergshonów i Baumanów potem nazwanego Szpitalem im. Dzieci Warszawy w skrócie  Sienna( przy tej ulicy się mieści).

Niestety od ponad 10 lat szpital jest nieczynny, działają w jego obrębie przychodnie specjalistyczne dla dzieci i ponoć dopóki tam są, Gmina Żydowska nie przeznaczy obiektu na całkowitą zagładę, bo miejsce w samym sercu Warszawy jest bardzo atrakcyjne.

Mam nadzieję, że nadal w okolicznych wielkich drzewach mieszka nasz kos , którego śpiew dodawał nam otuchy w ciężkich chwilach zawodowych.

Jak dobrze pamiętam tamte czasy, stale są świeże bo tam raczkowałam w pediatrii i wszystko było dla mnie pierwsze…. wrażenia z tego okresu mojego życia  zapisałam w końcowej części rozdziału tego blogu  zatytułowanego „Na medycznej ścieżce” . Jeśli ktoś zechce tam ze mną wrócić, zapraszam….

( do opisania kolejnych ponad 20 lat spędzonych w Centrum Zdrowia Dziecka jeszcze nie dojrzałam, czas ten nie nadszedł i nie wiem jeszcze, czy nadejdzie)…

      Tak więc wracam do artykułu dr Marii Barbary Chmielewskiej Jakubowicz zatytułowanego „ Drugi szpital dziecięcy w Warszawie „ . Jest to bardzo dokładnie zebrana i napisana z czułością osoby , która spędziła w nim całe swoje lekarskie życie ,  historia dawnego szpitala Bergshonów i Baumanów a potem im. Dzieci Warszawy przy ul Siennej. Artykuł ten  został opublikowany w tomie CXXXIV nr 2/ 1998 „Pamiętnika Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego” ( rocznik zarządu TLW , który ukazuje się od 1837 roku! ).

Ponieważ to czasopismo  jest dostępne w necie jedynie odpłatnie, zamieszczam  w tym blogu cały tekst artykułu, dzieląc go na jakby zamknięte tematycznie odcinki. Na zakończenie, z szacunku dla autorki,  jeśli mi się uda, podam całość w kilku większych wpisach …

        Oto kontynuacja poprzednich odcinków. Można je znaleźć w tym blogu w rozdziale

 „ Artykuł dr Chmielewskiej Jakubowicz”. ….

 

 

 

 

 <<… W czasie stanu wojennego dyżury w szpitalu stały się znacznie spokojniejsze, a liczba chorych wyraźnie się zmniejszyła. Po pierwsze rodzice zgłaszali się z prośbą i żądaniem, by wypisywać dzieci do domów. W takiej sytuacji każdy wolał mieć dziecko , chore czy zdrowe, przy sobie w domu. Po drugie rodzice, mając nawet skierowanie  dla chorego dziecka do szpitala, nie chcieli go hospitalizować.

Ponadto w nocy- przy obowiązującej godzinie milicyjnej- ludzie nie mogli bez przepustki przebywać na ulicach.

Gdy zdarzało się, że karetka przywiozła nocą chorego i został przyjęty do szpitala, rodzice musieli w izbie przyjęć czekać, aż skończy się godzina milicyjna. W nocy, na mrozie, nie mogli przebywać na zewnątrz, trzeba było podawać im herbatę, uspokajać i „ przechowywać” do rana.

    W okresach manifestacji ulicznych w czasie stanu wojennego( 31.VIII. 1982 r. ) załoga szpitala była przygotowana na ewentualność pojawienia się rannych w centrum miasta. Wzmocniono obsadę personalną: dyrektor, jego zastępca, inspektor bhp, pracownicy apteki i pracownicy terenowi nie opuszczali szpitala.

Podczas gazowania ulic trzeba było zamykać wszystkie okna w oddziałach.

Dzieciom na szczęście nic się nie stało. Rannych też nie było.

Ale zagazowane były ulice Sienna, Śliska i sąsiednie jeszcze następnego dnia rano.

    Aktywna „ Solidarność” szpitala ( zapisali się do niej spontanicznie prawie wszyscy pracownicy) wyznaczyła do wyjścia  w tym dniu na miasto trzyosobowe patrole, zaopatrzone w środki opatrunkowe oraz krople do oczu. Nowy Świat został zagazowany błyskawicznie i intensywnie. Trzy osoby zakraplały krople do oczu bardzo szybko i sprawnie, lecz niestety krople wyczerpały się , ponieważ zagazowanych było wielu. Środki opatrunkowe nie były potrzebne….>>

Artykuł dr Chmielewskiej Jakubowicz. ” Drugi szpital dziecięcy w Warszawie”

Artykuł dr Marii Barbary Chmielewskiej Jakubowicz zatytułowany „ Drugi szpital dziecięcy w Warszawie „ został opublikowany w tomie CXXXIV nr 2/ 1998 „Pamiętnika Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego” . Jest to rocznik zarządu Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego który ukazuje się od 1837 roku.

Ponieważ to czasopismo  jest dostępne w necie jedynie odpłatnie, zamieszczam  w tym blogu cały tekst artykułu, dzieląc go na jakby zamknięte tematycznie odcinki. Na zakończenie, jeśli mi się uda, podam całość w jednym wpisie…

 Oto ciąg dalszy… Poprzednie odcinki można znaleźć w tym blogu w zakładce „ Artykuł dr Chmielewskiej Jakubowicz”.

 

 

 

 

 

 

Cz. 25

 

  <<… Codzienna praca przy chorym dziecku, a zwłaszcza całodobowa praca lekarzy, oddziałów, izby przyjęć, dyżurnych z laboratorium, jest nieoceniona. Idzie ona w parze z pracą samokształceniową i stałym podnoszeniem kwalifikacji. Kierownictwo szpitala bardzo o to dbało na co dzień. Ordynatorzy szkolili  nieustannie asystentów przy łóżku chorego; szkolili się tu także asystenci z innych szpitali, instytutów czy poradni rejonowych.

    W cotygodniowych posiedzeniach naukowych  lekarzy szpitala- a było ich 1760- lekarze przygotowywali i omawiali rzadkie przypadki kliniczne, przypadki zgonów, referaty poglądowe, sprawozdania z kursów, zjazdów czy kongresów, w których uczestniczyli. Przedstawiano także streszczenia z prasy zagranicznej , tzw. prasówki….>>

    

Artykuł dr Chmielewskiej- Jakubowicz. ” Drugi szpital dziecięcy w Warszawie” cz. 3

 

„Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego”  jest rocznikiem zarządu Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego .  Ukazuje się od 1837 roku. Artykuł  zatytułowany : „ Drugi szpital dziecięcy w Warszawie”, którego autorem jest dr Maria Barbara Chmielewska- Jakubowicz  znajduje się w rozdziale Szpitale Warszawskie  w tomie CXXXIV: nr 2/1998. Treść tego artykułu zamieszczam w odcinkach, by nie znużyć czytelnika a także wyodrębnić jakby poszczególne podrozdziały. A to odcinek 3

 

 

<< ….Zakupiono rozległy plac pomiędzy ulicami Sienną i Śliską i po wykonaniu planów architektonicznych rozpoczęto budowę  jednopiętrowego budynku z suterenami. Akt funduszu wieczystego i kamień węgielny złożono 10 kwietnia 1875 roku w obecności fundatorów i zainteresowanych osób. W trakcie kopania fundamentów znaleziono trupy niemowląt. Śledztwo wykazało, że obok, w małym drewnianym domku, mieszkała Skublińska, która przyjmowała noworodki „ na garnuszek” , a potem zamarzała je głodem. Zupełnie przypadkowo ustalono, że ten nowo wznoszony budynek szpitalny znajdował się obok domu dla podrzutków. Budowa szpitala trwała od 1876  do 1878 roku.

     Uroczystego otwarcia szpitala dokonano w lipcu 1878 w obecności prezydenta miasta Sokratesa Starynkiewicza, przedstawicieli Towarzystwa Dobroczynności, profesorów Wydziału lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, członków Gminy Starozakonnych, delegatów szpitali, członków zarządu szpitala, członków rodziny fundatorów oraz zaproszonych gości, piastujących zaszczytne stanowiska w Warszawie. Opisy tych uroczystości znalazły się w ówczesnej prasie warszawskiej wraz z pokładanymi nadziejami na częściowe rozwiązanie problemów leczenia chorych dzieci na terenie miasta, zgodnie z treścią aktu fundatorów: „ dla leczenia dzieci żydowskich i innych wyznań”…..>>

 

 

SiennaTablicaOcalała,13.06.2013.JPG

 

Ocalałe z pożogi wojennej szczątki tablic z nazwiskami pozostałych  fundatorów obecnie umieszczone na ścianie hallu , naprzeciwko wejścia.

 

 

 

 

   

Artykuł dr Chmielewskiej- Jakubowicz. „ Drugi szpital dziecięcy w Warszawie”( 2 )

 

„Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego”  jest rocznikiem zarządu Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego .  Ukazuje się od 1837 roku. Warszawa 1998

Artykuł „ Drugi szpital dziecięcy w Warszawie”, którego autorem jest dr Maria Barbara Chmielewska- Jakubowicz  znajduje się w rozdziale Szpitale Warszawskie  w tomie CXXXIV: nr 2/1998. A oto cd tego artykułu.

 

<<….   W drugiej połowie XIX wieku zaczynają pojawiać się pierwsze szpitale w miastach polskich pod zaborami. Pierwszy we Lwowie w r. 1845, liczący początkowo 16 łóżek, następny w Krakowie w 1874 r.- 34 łóżka, kolejny w Warszawie w r. 1869, przy ul. Aleksandrii ( później ul. Kopernika) i prawie równocześnie szpital dla dzieci w Poznaniu. Tak więc były już cztery szpitale dziecięce na ziemiach polskich.

     Jak doszło do budowy Szpitala im. Bersohnów i Baumanów ( po dziesięcioleciach Szpitala  im. Dzieci Warszawy- przyp. red. ) , jednego z najstarszych spośród 12 szpitali warszawskich, a drugiego szpitala dla dzieci na terenie Warszawy? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy cofnąć się o sto kilkadziesiąt lat i uświadomić sobie, jak kształtowała się życie ludności Warszawy w tym okresie. Liczyła ona wówczas ponad 300 tys. mieszkańców, przy czym ludność żydowska stanowiła znaczną część i była w większości wielodzietna i uboga. Chorujące dzieci żydowskie w zatłoczonych mieszkaniach nie znajdowały pomocy w lecznictwie szpitalnym, gdyż Szpital Starozakonnych na Czystem nie przyjmował dzieci, a przy ul. Aleksandrii ( później ul. Kopernika-przyp red. ) nie było dość łóżek dla wszystkich zgłaszających się chorych mieszkańców. Koniecznością stało się więc wybudowanie specjalnej placówki w celu leczenia dzieci żydowskich, by przy dużej rozrodczości i znacznej umieralności ratować ich życie.

       Właśnie wtedy pojawił się człowiek światły, myślący dalej niż kres jego życia, znany przemysłowiec warszawski Majer Bersohn ( 1787-1873). Potentat finansowy, obywatel ziemski, społecznik, filantrop. W testamencie swym w roku 1872 zapisał znaczą sumę na fundusz wieczysty na utworzenie nowego szpitala dla dzieci. Do jego idei przyłączyli się bracia Bersohnowie i przekazali dalsze dotacje na ten cel. Następnie córka Bershonów Paulina i jej mąż Szymon Baumanowie dołączyli pewne kwoty pieniędzy na budowę szpitala……>> cdn.

 

BersohnMajerGrĂłbPOL_JCP_grob_majer_bersohn.jpg

 

Grób Majera Bershona, fundatora tego szpitala

 

 

BaumanPaulinaGrĂłb.JPG

Grób Pauliny Bauman,  córki Majera Bershona, fundatora tego szpitala

 

SalomonMichałBaumanGrób.JPG

 

Grób Salomona Baumana, fundatora tego szpitala

 

Zdjęcia z Wikipedii, fundatorzy są pochowani na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie.

Na medycznej ścieżce. Pozostaję przy Siennej.

Zakończyłam opowieść o mojej medycznej ścieżce na etapie opuszczenia nieistniejącego już Szpitala im. Dzieci Warszawy przy ul.Siennej / Śliskiej. Stało się to w 1981 roku.

Pewnie kiedyś wrócę do kolejnych 23 lat z mojego życia zawodowego spędzonych w Centrum Zdrowia Dziecka. Ale na razie te wspomnienia są dość blade, chyba brak mi odpowiedniego dystansu . Widocznie   od czasu mojego przejścia na emeryturę minęło jeszcze za mało lat….

Tak więc pozostaję myślami przy mojej ukochanej Siennej.

Jakże mało wiem na temat tego szpitala. Ale próbuję zgłębić jego niezwykłe dzieje , szperam w necie, czytam, notuję i oczywiście czasem zapominam, bo taką mam wadę, chyba jak wielu innych- usiłuję się wytłumaczyć..

Na medycznej ścieżce. Przeraźliwy zapach…

Przeraźliwy zapach

 

Miesiąc stażu specjalizacyjnego minął szybko, a właściwie za szybko.

Trzeba było wracać do mojego ukochanego, ale uciążliwego szpitala.

Do domu przynosiłam intensywny zapach środków odkażających, których na Siennej nie żałowano.

Mirek mnie obwąchiwał, a właściwie nie musiał, bo cały dom był wypełniony tym charakterystycznym zapachem, a właściwie fetorem. Wyobrażam sobie z jakim trudem to tolerował, przecież był bardzo wrażliwy na zapachy. Do tej pory gdy wspomina te czasy wraca do jednego. Do tego przeraźliwego fetoru, który przynosiłam do domu. 

    Ja oczywiście niczego nie czułam, za to miałam głowę napełnioną myślami o moich chorych, o tym co zrobiłam nie tak, pomysłami już spóźnionymi , jak mogło być.

Współcierpiałam z pacjentami, ich rodzinami, nie zauważając problemów domowych.

   Gdy wracałam zupełnie skotłowana po dyżurach, patrzyłam i słuchałam ze zdumieniem, że rodzinka się o coś banalnego kłóci.

Myślałam jedynie o tym, czasami im to nawet mówiłam, że grzeszą kłócąc się o drobiazgi, kiedy inni tak bardzo, prawdziwie cierpią.

Nawet słuchali mnie z zadziwieniem i  widać było, że nie rozumieją….

Na medycznej ścieżce. W dawnym Szpitalu im. Dzieci Warszawy….

Powrót do macierzystego żółtaczkowego oddziału

 

Po odbyciu kolejnych trzech miesięcy wylądowałam w swoim macierzystym oddziale, czyli żółtaczkowym Szpitala im. Dzieci Warszawy przy ul. Siennej / Śliskiej.

Niestety , pomimo towarzystwa miłej koleżanki o której wspominałam, aktualnej Pani profesor Anny Jung i dr Dębskiego, godziny się ślimaczyły.

Wirusowe zapalenia wątroby tutaj hospitalizowane miały  charakter przewlekający się, objawy stosunkowo rzadko były burzliwe i my, lekarze mieliśmy niewiele do zdziałania, poza obserwacją stanu chorych. Jednym słowem nudziłam się tutaj setnie i marzyłam o moich neuroinfekcjach…

Pracowała w tym oddziale też dr Krysia Derecka. Była dynamiczną, bardzo żywą pulchną blondynką. To ona opowiadała, że jako mała dziewczynka przenosiła przez podkop w murze getta paczki z jedzeniem.

Jakoś sobie radziła ze swoim temperamentem w warunkach tego oddziału, często zbiegała na dół do dyżurki i  właśnie ona mnie namawiała na rozpoczęcie doktoratu.

Tematów było sporo, gdyż wówczas bardzo silnie rozbudowywała się immunologia i można było prowadzić różne badania i obserwacje.

Na materiale zebranym na podstawie badań nad odpornością u dzieci z wirusowym zapaleniem wątroby dr Dębski jak i dr Jung napisali doktoraty. 

Ale ja lubiłam aktywny tryb życia, i najnormalniej nie wytrzymywałam .

Coś tam czytałam, szkoląc do tej pory nieudolnie poznany język angielski, miałyśmy zajęcia z panem, który nauczał francuskiego.

Po pewnym czasie  oba te języki pomieszały się w mojej głowie i od tej pory używając jednego, wtrącałam słówka z tego drugiego.

Niestety nie miałam talentu do wchłaniania języków obcych, nie odziedziczyłam tego po Ojcu, a może po prostu za mało się przykładałam….