Ostatni spacer po Lwowie.

 

 

Łazimy po wąskich uliczkach, niektórych stromo wspinających się na zbocza wzgórz. Musimy uważać, bo wprawdzie wszędzie są chodniki, ale przejście na drugą stronę ulicy bywa niebezpieczne. Zwłaszcza, gdy się uwierzy, że niedzielne życie mieszkańców Lwowa płynie leniwie. Środkiem jezdni czasami przejeżdża czerwony tramwaj albo trolejbus, przemykają samochody osobowe. Rozpoznajemy wśród nich i prastare Łady czy Zaporożce, ale dużo jest nowych, dorównujących jakością innym, poruszającym się w miastach Europejskich.

 Idziemy cienistą stroną ulicy, pod ścianami pięknych wysokich kamienic. Jak już pisałam wcześniej, czasami mam wrażenie, że jestem w Gorzowie lub Bielsku Białej. Styl i wystrój kamienic jest podobny, wszak to były w XIX wieku dwa nieomal bliźniacze zabory- Niemiecki i Austriacki. Część kamienic  ma nieco zniszczone elewacje, ale zostały ślady dawnej świetności, czasami tylko wydaje się, że spadnie nam na głowę balkon, z cudną metalową balustradą, na którym stoi grupka młodych rozbawionych ludzi.

Ponownie oglądamy pałace, uczelnie i tonące w zieleni kampusy. Jeszcze rzut oka na śnieżne zbocze Cmentarza Orląt Lwowskich.

I obiad w restauracji, nowej, ładnej i czystej. Jedzenie podano tam smakowite. Oczywiście odwiedziliśmy wc- nie powstydziłby się tego wnętrza wc paryski.

I już w autobusie, drzemiąc, leniwie obserwujemy znikający w tle Lwów, miasto na siedmiu zielonych wzgórzach, kolorowe, pięknie zdobione. Pomiędzy koronami drzew błysnęła jeszcze komunijna biel cmentarza Orląt Lwowskich . 

Zostawiamy to miasto, z uczuciem, że jest jak matka, trochę zapomniana, porzucona, ale własna.

Ubrana w swoje stare koronki ( to takie moje porównanie koronkowych poszarzałych miejscami elewacji) , czeka na nasz ponowny przyjazd.

 

 

 

Cmentarz Orląt Lwowskich

 

Orlęta Lwowskie. Cmentarz.