Z pamiętnika Marii J. Nowakowskiej ( 24 ). Poród w pantalonach.

 

Za oknem  wichura, deszcz zacina, leniwie jaśnieje dzień . Liście opite wodą do granic wytrzymałości spadają na głowę. To już koniec złotej jesieni 2018 roku….

I wtedy na blogową „arenę „wkracza Mariolka. Jak zwykle z opowieścią i swoim uśmiechem –  uśmiechem pomimo wszystko. Bo temat to poważny.

Dyżur w Pogotowiu Ratunkowym, chyba jeden z pierwszych, wezwanie do porodu. Pewnie pora przed świtem , bo wtedy najczęściej rodzą się dzieci.

Gdy czytam opowieść Mariolki, krótką , ale pełną treści –  wtłaczają się moje wyobrażenia, myśli – bo to też nasz czas, nasze przeżycia – pewnie w jakiś sposób podobne, choć porodu w karetce nie odbierałam, ale bywało różnie …..

I widzę tę Młodziutką Dziewczynę – tak, wszyscy tacy byliśmy w tych pierwszych latach 70 ubiegłego wieku –  gdy  wciska się do karetki, bo jest duża a jeszcze ta wielka jasna burza na głowie którą rozwiewa wiatr i zahacza włosy od kostropate drzwi karetki  – a karetka niska, mała, ciasna – może stara Warszawa, a może już Fiat – czy Nyska – wysoka ale do której trzeba się wdrapywać – nie pomnę  – ale wtedy takie były – tylko polskie samochody – bo „żelazna kurtyna” a Zachód  jak mawiały nasze władze – „zgniły” – więc be. Byliśmy cywilizacyjnie zapóźnieni o pół wieku ….  

 Dobrze pamiętamy to wewnętrzne  uczucie przejęcia i drżenie serca, ale na twarzy siła i energia –  twarz pokerowa – bo duma, że jesteśmy lekarzami  –  więc pełna mobilizacja i opanowanie – niesiemy  pomoc ludziom – to nasze hasło przewodnie . To nasza misja. O to walczyliśmy ucząc się z zapałem do egzaminów na AM i przez 6 lat studiowaliśmy „ gryząc „ wiedzę –  osiągając upragniony dyplom. Więc mamy to, czego pragnęliśmy ….

Karetka mknie, podskakuje na wyboistych ulicach – wszyscy pamiętamy takie „ jazdy”, gdy głowa uderzała o dach a trzeba było założyć „ wkłucie „ do żyły, reanimować, sprawdzać parametry życiowe – bo urządzeń stale monitorujących nie było …..i dowieźć pacjenta żywego do szpitala. Bo zgon w karetce to wielkie komplikacje – nie mówiąc o traumie załogi , z którą potem żyje młody lekarz ……jak dobrze to znamy …..

Ale ad rem . Mariolka kiedyś napisała w Grupie, krótko – ale jak wspomniałam otworzyła nam nasze wspomnienia, stale w nas żywe ….

wezwanie do porodu – jedziemy daleko, rodzącą na nosze i powrót do szpitala. Karetka pędzi, kobieta krzyczy więc stajemy na poboczu blisko szpitala.  Odebrałam poród w tej małej karetce, zaopatrzyłam pępowinę i  na oddział. Tam gromki śmiech bo ….kobieta ma na sobie wielkie pantalony a z nogawki zwisa pępowina. Takich różnych przypadków każdy z nas ma cały zbiór, prawda?

 Jurek odpisał : wielka prośba do Mariolki: jakie to są te wielkie pantalony i czy nie przeszkadzały w porodzie?! Czy kobieta może urodzić nie zdejmując dużych pantalonów?

Oczywiście nikt z nas  nie udzielił odpowiedzi na to pytanie – tylko u wszystkich zadziałała wyobraźnia . Jak widać – Jurku – można, czego dowodem opowieść Mariolki 🙂 i Jej odpowiedź – wyobraź sobie że do tego porodu też bym nie uwierzyła! Nogawka w nich była tak wielka czyli szeroka że ja NIE WIEDZIAŁAM że one tam są – myślałam że są 2 spódniczki 🙂

Tak sobie gawędziliśmy w naszej messengerowej Grupie, którą przypadkowo założył Jurek . A  co się kryło za tą opowieścią i zda się banalną rozmową – napisałam we wstępie.

Miłego Dnia, mimo wszystko….

Zdjęcie Mariolki jest Jej własnością, przyrody moje…

 

 

 

Na medycznej ścieżce. Wreszcie o moim pierwszym dyżurze….

I tego dnia kiedy miałam pierwszy dyżur, mijały godziny.

Jedna za drugą wlokły się niesamowicie.

A ja stale czekałam na wezwanie.

Dowiadywałam się , czy naprawdę nikogo nie ma w Izbie Przyjęć.

Nikogo nie było.

 I tak minęło popołudnie, wieczór i cała noc.

Nikogo na Izbie Przyjęć, cisza.

A ja , cała spięta, w pełnej gotowości, rynsztunku bojowym, nawet fartucha nie zdjęłam, nawet oka nie zmrużyłam. Wreszcie nadszedł świt. Miałam okazję obejrzeć jak piękne są świty…od tego czasu uwielbiam….jeszcze przed ósmą czekałam. Bywało, że najwięcej się działo na przełomie dwóch dyżurów.

Ale nic się nie wydarzyło.

Przed ósmą,  całkowicie skotłowana tym dyżurem napisałam raport.

Tak jak trzeba, w tabelce, którą zawsze malowałyśmy, w książce dyżurowej w rubryce dotyczącej ruchu chorych, w pozycji- do Izby Przyjęć zgłosiło się….itd…napisałam zero. Wielkie jednoznaczne zero…

Potem podrałowałam do gabinetu dyrektora na poranną odprawę, w czasie której zdawaliśmy raport z dyżuru.

Odczytałam swoją informację.

Wszyscy na mnie patrzyli, bo byłam młoda i niedoświadczona, byli ciekawi jak sobie poradziłam, a nie wszyscy wiedzieli o dziwnym przebiegu mojego dyżuru.

Wyciągali więc ucho, by dobrze usłyszeć co powiem.

Ależ oni mieli miny, gdy skończyłam….

Pani dyrektor ówczesna , dr Oziemska podniosła głowę znad biurka, popatrzyła na mnie podejrzliwie i spytała- czy naprawdę nikogo nie było? Odpowiedziałam speszona- nikogo….

Miała taką minę, jakbym popełniła jakieś przestępstwo- Izbę przyjęć zamknęła na klucz, albo ludzi sprzed izby przepędzała. Nawet poczułam się winna w swej niewinności…

Podobno takiego dyżuru od czasu jak szpital istniał jeszcze nie było…..

 

.

Na medycznej ścieżce. Pierwszy dyżur.

I nadszedł ten dzień już wcześniej zaplanowany, kiedy to rozpoczęłam dyżurowanie….

Zapoznałam się już ze strukturami szpitala, jego zasadami i miałam ogólne wyobrażenie jakich pacjentów należy do niego przyjmować .

 

Było to w drugim miesiącu mojej  pracy na Siennej .

 Pierwszy dyżur  rozpoczęłam z wielkim przejęciem i namaszczeniem.

Oczywiście nigdy potem też nie traktowałam dyżurów jak zwykłą kromkę chleba. Zawsze były dla mnie dużym przeżyciem i wyzwaniem.

Ale ten pierwszy był najważniejszy.

Jak wszyscy młodsi, otrzymałam przydział do Izby Przyjęć.

O godzinie 15 zajęłam naszą magiczną dyżurkę, która mieściłą się na parterze, na wprost głównego wejścia do szpitala. Ostrzeżono mnie, bym się nie zamykała na noc. Było to zalecenie przestrzegane rygorystycznie. Widocznie już były wcześniejsze doświadczenia z lekarzami, którzy w czasie dyżuru zapadli w głęboki sen i nie reagowali na żadne telefony i dobijanie się do drzwi. Jakoś nikt o tym nie opowiadał, ale było to jedyne sensowne wytłumaczenie tego zwyczaju.

Lekarz dyżurny  otrzymywał własną pościel, którą przechowywano w szufladzie wielkiej dyżurowej komody.

W tych czasach mieliśmy sytuację komfortową, gdyż przydzielano nam bezpłatne posiłki przygotowywane przez znakomity zespół kuchni szpitalnej. Panie były niezwykłe. Przejęte swoją rolą, sumienne i miały fantazję. Lekarzom przygotowywały smakowite dania, wcale nie drogie, ale wymagające większego wkładu pracy. Bywały więc jakieś paszteciki do fantastycznego barszczyku oczywiście na przygotowanym w kuchni zakwasie, niewielkie ale smakowite porcyjki tatara, jakieś pasty z ryb czy jajek. W przaśnych latach 70 ubiegłego wieku, gdzie kunszt kucharski nie był w modzie- nawet wykwintne restauracje przygotowywały jeno podstawowe , mało wyszukane dania, żywienie w tym szpitalu było zjawiskowe. Wspominałam posiłki w Szpitalu Bielańskim, gdzie dyżurowałam w czasie stażu. Tam przynoszono nam po jednym jaju i pytano, czy je ugotować.

Obiady można było kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze, z czego korzystałam, bo do domu wracałam późnym popołudniem i ledwie zdążałam przygotować coś do jedzenia Mirkowi, który nie lubił żywienia zbiorowego poza domem.

Kolacja dyżurna na Siennej to było misterium. Oczywiście nie zawsze mieliśmy czas, by się spotkać razem z kolegą dyżurującym w oddziałach, ale zawsze do tego dążyliśmy. Czasami było to jedyne spotkanie na dyżurze, bo pracy było dużo.

Nie zapomnę pierwszego posiłku. Gdy zasiedliśmy do kolacji przy niskim stole-ławie, nie zauważyłam sztućców. Okazało się, że oczywiście są. Koleżanka wskazała przytwierdzone długim łańcuchem do kranu umywalki aluminiowy zestaw sztućców. Coś takiego zobaczyłam po raz pierwszy w życiu. Oczywiście głośno się zdziwiłam, ale dla koleżanki było to już normalką.. Zabawny to był widok, gdy pobrzękując łańcuchami wiosłowałyśmy po swoich talerzach.