Losy moich Rodziców. Listy obozowe.

Trzymam w dłoniach listy, które pisał do Mamy mój Tato. Zachował się pierwszy , z 1941 roku, kiedy to Mama wreszcie , po dwóch latach dostała wiadomość , gdzie jest jej mąż a co najważniejsze, że żyje. Odbyło się przez Jej rodzinną Godziszkę, gdzie mieszkał ktoś z dalszej rodziny, pdpisał volkslistę, ale był dobrym uczynnym człowiekiem. To on swoimi kanałami dotarł do informacji, że Tato przebywa w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen k/ Berlina.

Wyobrażam sobie, z jakim drżeniem serca Mama odbierała ten list i czytała pierwsze linijki. Jeszcze ze szkoły znała język niemiecki, więc nie miała problemów ze zrozumieniem. Ale zdumiewające było, że Wacek, mój Tato w takim stopniu opanował znajomość niemieckiego, że mówił , czytał i pisał biegle. Znał rosyjski i francuski. Niemieckiego nauczył się w obozie. Zresztą tam też opanował angielski, gdyż współwięzień znający ten język, wieczorami udzielał lekcji chętnym. Jak znaleźli na to czas i siły. Nie wiem. Tato miał zdolnosci językowe, ale też upór. Pamiętam, jak jeszcze pod koniec życia przesiadywał w maleńkiej kuchence mieszkania na warszawskim Żoliborzu nad podręcznikiem do nauki języków, notował słówka i reguły gramatyczne. Zresztą już kiedyś o tym pisałam.

W pierwszym liście ponoć Tato pisze, że zarabia tyle ile Nieniuś. Była to zakamuflowana dla cenzora niemieckeigo informacja, gdyż wiadomo było, że jego Zenuś ma 5 lat. Więc o zarobkach nie mogło być mowy.

Ponoc też Tato pisze- pozdrawiam ciocię Czosnek. Mama zorientowała się po chwili, że chodzi mu o przysłanie czosnku. Jak potem opowiadał, miał już pierwsze objawy szkorbutu. Mama od razu przygotowała wielką pakę z czosnkiem. Akurat z tym nie było problemów nawet w czasie wojny . W kolejnym liście, już datowanym 1942 rok- Tato pisze- pozdrawiam ciocię Mniejczosnku. Podobno cały obóz koncentracyjny pachniał tym wileńskim czosnkiem. ….

 

A oto pierwszy list obozowy

 

 

 

 

 

Na medycznej ścieżce. Spotkanie w bibliotece szpitalnej…

Muszę napisać o jednej z koleżanek – Anuli Ipnarskiej .Była taką osobowością, że gdy pomyślę Sienna- od razu poza kilkoma innymi lekarzami, myślę o Anuli.

Gdy przybyłam do zespołu lekarzy Szpitala przy ul. Siennej/ Śliskiej , zebrali się lekarze tego szpitala w pięknej Bibliotece Szpitalnej. Mieściła się na trzecim piętrze, oddzielając dwa skrzydła oddziału żółtaczkowego . Pachniała świeżą pastą do podłóg i  trochę tylko kurzem książkowym. Wysokie ciężkie staroświeckie regały sięgające sufitu były szczelnie wypełnione medycznymi dziełami. Widać było ich pięknie zdobione złocone barwne grzbiety. Ulokowane na najwyższych półkach chyba były rzadko wydobywane, w tych czasach bardziej zdobiły, niż nauczały. Może nie mam racji, przecież w medycynie ważne są wszystkie okresy poznawania człowieka i jego chorób, ale tam raczej nikt nie zaglądał.  Na niższych półkach były podręczniki używane częściej oraz tomy literatury fachowej. Żałuję, że nie miałam czasu by zajrzeć na te górne półki.

Wracając do mojego pierwszego dnia pracy, po zebraniu , wychodziłam  z namaszczeniem i niejakim wzruszeniem z tej biblioteki.

Jeszcze na poziomie tego piętra, tuż za drzwiami podeszła do mnie duża błękitnooka dziewczyna. Miała w sobie taki urok,  że nawet w pierwszej chwili nie dostrzegało się ubytków w jej uzębieniu. Oznajmiła, że nazywa się Małgorzata Ipnarska, ale zwą ją zwyczajowo Anulą i pracuje tutaj już pół roku. Polubiłam ją od razu.

Razem schodziłyśmy po tych magicznych schodach- oj, chyba włamię się do tego szpitala, który już nie funkcjonuje, by zrobić zdjęć wnętrza. Gdyby była ze mną Gonia, gorzowska bardzo bardzo dobra znajoma, na pewno by to się udało. Jest mistrzem w pokonywaniu takich trudności , widziałam ją w akcji pokonywania zamkniętej na kłódkę bramy w kamienicy przy ul. Próżnej.

Po tym zebraniu rozeszliśmy się do swoich oddziałów. Anulka już była na neuroinfekcjach a ja zostałam na żółtaczkach. Wróciłam więc w połowie drogi na ostatnie piętro i tam poznałam Anię Jung- obecną profesor, kierownik Kliniki Pediatrii Centralnego Wojskowego Szpitala w Warszawie. O Niej już wspominałam wcześniej.

Ale w przerwie kawowej od razu pognałyśmy na sam dół, do dyżurki. I tam ponownie rozpoczęłam rozmowę z Anulą. Była ciekawa mojego życia, więc opowiedziałam pokrótce, ona zrewanżowała się tym samym. A miała co opowiadać, oj miała…..

Na medycznej ścieżce. Wreszcie o moim pierwszym dyżurze….

I tego dnia kiedy miałam pierwszy dyżur, mijały godziny.

Jedna za drugą wlokły się niesamowicie.

A ja stale czekałam na wezwanie.

Dowiadywałam się , czy naprawdę nikogo nie ma w Izbie Przyjęć.

Nikogo nie było.

 I tak minęło popołudnie, wieczór i cała noc.

Nikogo na Izbie Przyjęć, cisza.

A ja , cała spięta, w pełnej gotowości, rynsztunku bojowym, nawet fartucha nie zdjęłam, nawet oka nie zmrużyłam. Wreszcie nadszedł świt. Miałam okazję obejrzeć jak piękne są świty…od tego czasu uwielbiam….jeszcze przed ósmą czekałam. Bywało, że najwięcej się działo na przełomie dwóch dyżurów.

Ale nic się nie wydarzyło.

Przed ósmą,  całkowicie skotłowana tym dyżurem napisałam raport.

Tak jak trzeba, w tabelce, którą zawsze malowałyśmy, w książce dyżurowej w rubryce dotyczącej ruchu chorych, w pozycji- do Izby Przyjęć zgłosiło się….itd…napisałam zero. Wielkie jednoznaczne zero…

Potem podrałowałam do gabinetu dyrektora na poranną odprawę, w czasie której zdawaliśmy raport z dyżuru.

Odczytałam swoją informację.

Wszyscy na mnie patrzyli, bo byłam młoda i niedoświadczona, byli ciekawi jak sobie poradziłam, a nie wszyscy wiedzieli o dziwnym przebiegu mojego dyżuru.

Wyciągali więc ucho, by dobrze usłyszeć co powiem.

Ależ oni mieli miny, gdy skończyłam….

Pani dyrektor ówczesna , dr Oziemska podniosła głowę znad biurka, popatrzyła na mnie podejrzliwie i spytała- czy naprawdę nikogo nie było? Odpowiedziałam speszona- nikogo….

Miała taką minę, jakbym popełniła jakieś przestępstwo- Izbę przyjęć zamknęła na klucz, albo ludzi sprzed izby przepędzała. Nawet poczułam się winna w swej niewinności…

Podobno takiego dyżuru od czasu jak szpital istniał jeszcze nie było…..

 

.

Na medycznej ścieżce. Pierwszy dyżur.

I nadszedł ten dzień już wcześniej zaplanowany, kiedy to rozpoczęłam dyżurowanie….

Zapoznałam się już ze strukturami szpitala, jego zasadami i miałam ogólne wyobrażenie jakich pacjentów należy do niego przyjmować .

 

Było to w drugim miesiącu mojej  pracy na Siennej .

 Pierwszy dyżur  rozpoczęłam z wielkim przejęciem i namaszczeniem.

Oczywiście nigdy potem też nie traktowałam dyżurów jak zwykłą kromkę chleba. Zawsze były dla mnie dużym przeżyciem i wyzwaniem.

Ale ten pierwszy był najważniejszy.

Jak wszyscy młodsi, otrzymałam przydział do Izby Przyjęć.

O godzinie 15 zajęłam naszą magiczną dyżurkę, która mieściłą się na parterze, na wprost głównego wejścia do szpitala. Ostrzeżono mnie, bym się nie zamykała na noc. Było to zalecenie przestrzegane rygorystycznie. Widocznie już były wcześniejsze doświadczenia z lekarzami, którzy w czasie dyżuru zapadli w głęboki sen i nie reagowali na żadne telefony i dobijanie się do drzwi. Jakoś nikt o tym nie opowiadał, ale było to jedyne sensowne wytłumaczenie tego zwyczaju.

Lekarz dyżurny  otrzymywał własną pościel, którą przechowywano w szufladzie wielkiej dyżurowej komody.

W tych czasach mieliśmy sytuację komfortową, gdyż przydzielano nam bezpłatne posiłki przygotowywane przez znakomity zespół kuchni szpitalnej. Panie były niezwykłe. Przejęte swoją rolą, sumienne i miały fantazję. Lekarzom przygotowywały smakowite dania, wcale nie drogie, ale wymagające większego wkładu pracy. Bywały więc jakieś paszteciki do fantastycznego barszczyku oczywiście na przygotowanym w kuchni zakwasie, niewielkie ale smakowite porcyjki tatara, jakieś pasty z ryb czy jajek. W przaśnych latach 70 ubiegłego wieku, gdzie kunszt kucharski nie był w modzie- nawet wykwintne restauracje przygotowywały jeno podstawowe , mało wyszukane dania, żywienie w tym szpitalu było zjawiskowe. Wspominałam posiłki w Szpitalu Bielańskim, gdzie dyżurowałam w czasie stażu. Tam przynoszono nam po jednym jaju i pytano, czy je ugotować.

Obiady można było kupić za stosunkowo niewielkie pieniądze, z czego korzystałam, bo do domu wracałam późnym popołudniem i ledwie zdążałam przygotować coś do jedzenia Mirkowi, który nie lubił żywienia zbiorowego poza domem.

Kolacja dyżurna na Siennej to było misterium. Oczywiście nie zawsze mieliśmy czas, by się spotkać razem z kolegą dyżurującym w oddziałach, ale zawsze do tego dążyliśmy. Czasami było to jedyne spotkanie na dyżurze, bo pracy było dużo.

Nie zapomnę pierwszego posiłku. Gdy zasiedliśmy do kolacji przy niskim stole-ławie, nie zauważyłam sztućców. Okazało się, że oczywiście są. Koleżanka wskazała przytwierdzone długim łańcuchem do kranu umywalki aluminiowy zestaw sztućców. Coś takiego zobaczyłam po raz pierwszy w życiu. Oczywiście głośno się zdziwiłam, ale dla koleżanki było to już normalką.. Zabawny to był widok, gdy pobrzękując łańcuchami wiosłowałyśmy po swoich talerzach.

Losy moich Rodziców. Opowieść Taty (8)

 Nasza podróż trwała pełne  dwa dni.

Bryczką mojego Taty dotarliśmy do stacji kolejowej, oddalonej o 12 km od Rakowa, potem już koleją żelazną do Wilna, skąd braliśmy pociąg do Warszawy.

W Warszawie zmienialiśmy dworzec i znaleźliśmy się pociągu do  Bielska Białej.

 Samotni w przedziale przytulaliśmy się do siebie, usiłując w ten sposób dodać sobie odwagi. Wiedziałem co przeżywa Stefa. A może nawet nie wiedziałem jak bardzo się bała. Nic nie mówiła, ale gorączkowo szukała mojej dłoni. Czułem, że pragnie wsparcia jak nigdy dotąd.

Ożywiła się tylko w okolicach Pszczyny.

Stanęła przy oknie i poprosiła, bym patrzył razem z nią. Wstałem, objąłem ją ramieniem najczulej jak potrafiłem i czekaliśmy. I wtedy zobaczyłem w dali ogromne, niebosiężne strome lesiste zbocza.

To były Jej góry. Beskidy zajmowały cały horyzont i ten widok powodował, że wstrzymywałem oddech.

Nigdy przedtem nie widziałem prawdziwych gór.

Po chwili krajobraz złagodniał i wydało się, że góry odpłynęły.

Wjechaliśmy do kotliny Żywieckiej, powiedziała.

Moja jesteś góralko, szeptałem i może jeszcze jakieś słowa, a może to były tylko myśli stłoczone w mojej głowie .

Po kolejnej przesiadce dotarliśmy do Łodygowic.

Na ulicy obok dworca zauważyłem masywnego, czarniawego  chłopaka, który stał obok pięknie przystrojonych koni zaprzężonych do ładnej czyściutkiej bryczki.

Intuicyjnie pomyślałem, że to pewnie ktoś z rodziny mojej wybranej. Oczywiście nie byłem do końca pewien, czy w ogóle ktoś nas spotka. Okazało się , że był to brat  Stefy- Szczepan. Potraktowałem to jako dobry dla nas znak .

Wyładowując bagaże, kątem oka zerkałem na powitanie  brata z siostrą.

To powitanie było nawet czułe co nie bardzo korespondowało z opowieściami o chłodnej naturze  górali . Nabrałem więc nadziei, że nie taki diabeł straszny, jak mówią niektórzy.

 Gdy zbliżyłem się do Szczepana, ujrzałem niechęć  w jego oczach i już wiedziałem, że jestem tutaj nieproszonym gościem.