Opowieści o ziemskich Aniołach. Przeprosiny za bałagan w rozdziale. Kati…

Na wstępie chciałam przeprosić Wszystkich, którzy  niedawno zajrzeli do tego rozdziału. Dopiero dziś, przypomniawszy o jeszcze jednym opisanym już ,  ale nie obecnym tu Aniele, zauważyłam  wielki bałagan- powielane teksty, brak zdjęć. Złapałam się za głowę- no cóż, muszą to jakoś posprzątać.  A cykl Opowieści o ziemskich Aniołach był mi szczególnie bliski- bo tam moje wzloty myślowe- a właściwie nie myślowe- tylko jakieś imperatywy by wrzucać na klawiaturę to, co jakby ktoś poza mną dyktował- chyba nie umiem prosto opisać tego procesu który bywa we mnie w czasie pisania….

Pomysł  opowieści o ludziach i losach niezwykłych podrzucił mi w zeszłym roku Jurek, którego pamiętnik niedawno tu zamieściłam. Pisał prosto- był taki ktoś- kilka słów o nim – i zachęta- napisz o tym po swojemu.   Temat ten we mnie zasiany, jakoś kiełkował,  by nagle wyrosnąć w opowieść- wszystko się działo poza mną, poza moim umysłem, myśleniem …..powstało kilka opowieści , których cykl nazwałam  Opowieści o ziemskich Aniołach . Jurek przedstawił je  na corocznej białostockiej konferencji pt. ” Życiodajna śmierć ” – nawet nie wiem jak zostało to przedstawione i odebrane- JTM powiedział tylko, że dobrze 🙂 . Na przezroczach były fragmenty na tle moich zdjęć przyrody a całość niby w materiałach konferencyjnych….zresztą nieważne…….

Moje trzy  Opowieści o ziemskich Aniołach już są w tym blogu, choć jak wspomniałam panuje tam bałagan…..pozostał jeszcze jeden Anioł tu, nieobecny- i właśnie miałam zamiar” go wrzucić”- ale powyższy tekst wyjaśnienia wszedł mi na klawiaturę, siadł okrakiem i domagał się obecności w blogu 🙂

Gwoli wyjaśnienia przyczyny tegoż bałaganu maleńkie objaśnienie :  Otóż bałagan wziął się z przeprowadzki blogu , która miała miejsce w marcu tego roku. Opowieści z tego cyklu  zamieściłam w  swoim blogu,  który prowadzę od 2011 roku, ale w poprzednim miejscu, które polubiłam czyli na Wirtualnej Polsce.  Gdy zawiadomiono wszystkich blogowiczów, że platforma blogowa WP będzie likwidowana w marcu tego roku, padł na nas blady strach- bo nie dano nam klucza- odpowiedniego programu umożliwiającego skopiowanie i ew. przeniesienie na inne miejsce. Na nic się przydały masowe protesty, petycje- odpowiadano nam, że musimy zrobić to we własnym zakresie. Ale jak. Pomysłów było wiele, a to własnoręczne kopiowanie, a to wynajmowanie studentów, którzy nawet chętnie, ale za sowitą opłatą. I wówczas zwróciłam się o pomoc do Andrzeja de Flassilier, syna mojej byłej szefowej – po której z czasem przejęłam stery zostając kierownikiem wielkiej Poradni Nefrologii i Nadciśnienia Tętniczego w Centrum Zdrowia Dziecka. Fantastyczny to , jak Go nazywam Jasny Chłopak, nieodrodny syn swojej Matki, dr Anny Salińskiej- de Flassilier, która zawsze wszystkim spieszyła z pomocą- „stanął na głowie”, uruchamiając wielu znajomych i wspólnymi siłami blog został przeniesiony. Jestem Mu ogromnie wdzięczna,  dziękuję po raz kolejny, bo to miejsce jest jeszcze fajniejsze w obsłudze a i czytanie ( jeśli ktoś zechce ) 🙂  wydaje się łatwiejsze- bo jest przejrzysty układ strony…

A dziś, po tym przeprosinowym wstępie  nagła wiadomość zza kanału La Manche – na messengerze w naszej rodzinnej grupie – napisał tata naszej liczącej sobie 6 miesięcy i 12 dni- prawnuczki Kati, Łukasz –”dziś nasza Córeczka powiedziała ta-ta” ” i pięknie się uśmiechnęła” – dodała Weronika.

Jakie to szczęście Rodzina, wszyscy razem ze wspaniałą Córeczką….niech im się darzy i Miłość , Szczęście towarzyszy ….to najpiękniejszy cel życia pradziadków- nie doktoraty, zaszczyty, stanowiska- ale Rodzina- piękna, silna i wspierająca się….

Kati, powiedziała ta-ta i uśmiechnęła się porozumiewawczo i rozbrajająco do swojego ojca……

Wszystkie zdjęcia własne….rodzinka nasza… nie wszyscy tam byli :)…Wiktor i Patryk w czasie prac kuchennych :)….ostatni kwiat dla pana Andrzeja za założenie tego miejsca i przeniesienie starego blogu…..z podziękowaniem …

 

Terapia Wiechem. Dlaczego ? Dlatego.( 2).

WiechDoroĹźka2.jpg

Wiech  Warszawa i dorożka….

 

Barwy życia mojego Terapety

 

  Za oknem styczeń śnieży, chałupka jeszcze śpi, jest cichutko, najciszej. Ja w szarym zacisznym ciepełku przed laptopem. Żyć nie umierać powtarzam.

A w dodatku umówiłam się  z Wiechem. I wiecie co,  kochani ?.

Przyszedł i jestem z nim i czuję wśród zamętu na świecie jego terapeutyczną dłoń i uśmiech. Mówi, odleć ze mną z tego świata, do mojego. Jest bezpieczny kolorowy pogodny ciekawy i wystarczająco daleki by ochronić przed złem wszelakim.

Zapraszam i Was na ten seans terapeutyczny. Będzie fajnie!

        Miało być słów parę o Terapeucie, ale tak się nie da. Bo trzeba obszernie, zamknąć wszystko co się da w tekście, wszystko ma znaczenie. Bo życiorys ten okazuje się bogaty i barwami nasycony.

I tu się kłaniam  panu Tomaszowi  Urzykowskiemu (ach to imię mojego dziadka i także Pierwszego Zauroczenia, opisanego tu detalicznie w Opowieści Sylwestrowej).

Pan Tomasz  Urzykowski 12 sierpnia ubiegłego  roku, z okazji 120 rocznicy urodzin Wiecha zamieścił  bardzo ciekawy artykuł w Wyborczej. Starannie zebrał dane z książek o pisarzu i z jego autobiografii i pięknie  opracował.

Jeżeli nie czytaliście, Kochani, postaram się podać tu w skrócie, dodając jeszcze inne informacje oczywiście znalezione w necie. Zamierzałam uczynić skrót, ale jak widzę, niestety mocno skrócić  nie da, bo wszystko w nim ważne.

       Podobno  było tak , że gdy czytelnik tekstów Wiecha spotykał go na gruncie prywatnym czy zawodowym wpadał w osłupienie.

Otóż ten człowiek piszący gwarą ludzi z nizin społecznych, cwaniaczków z warszawskich przedmieść, był wytwornym , elegancko ubranym panem, czarował swoich rozmówców wyglądem i erudycją. Posługiwał się piękną, nieskazitelną polszczyzną.

Publicysta i prawnik Tadeusz Wittlin w książce „ Nad szarej Wisły brzegiem. Książka o Stefanie Wiecheckim- Wiechu i jego barwnej uroczej Warszawie” tak  opisywał swoje pierwsze spotkanie z Wiechem w przedwojennej redakcji „Kuriera Czerwonego”  :

 

” (…) widzę przez szybę siedzącego za biurkiem wytwornego pana w średnim wieku z monoklem w oku i z lekko zarysowanym wąsem, przyciętym brzytwą. Czarne ubranie z kamizelką skrojone idealnie, niewątpliwie na miarę, kremowa koszula za złotymi spinkami przy mankietach i granatowy w czerwone prążki krawat zawiązany z precyzją dopełniają nieskazitelnej całości.”

 

     Stefan Wiechecki urodził się w 1896 roku, w wielodzietnej rodzinie właściciela sklepu wędliniarskiego przy ul Marszałkowskiej.

Dom w którym przyszedł na świat, leżał poza granicami Warszawy , a okolica miała wtedy nieomal wiejski charakter i wymownie patriotyczny. Bo dom ów sąsiadował z kościołem św. Wawrzyńca przy ul. Wolskiej, który stoi na dawnej reducie powstania listopadowego, znanej z bohaterskiej obrony i śmierci swojego dowódcy gen. Józefa Sowińskiego. Nic zatem dziwnego, że malcowi zaszczepiono miłość do ojczyzny, której przecież wtedy nie było. A może odczuwał fluidy tej ziemi, sam, bez zaszczepiania.

Tak pisał w książce autobiograficznej zatytułowanej „ Piąte przez dziesiąte” wydanej w 1970 roku :

 

 „… dziecinne lata moje upływały w atmosferze bojowo- patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim urodzeniem, gdyż przyszedłem na świat w małym domku na Woli.”

 

      Kiedy  miał półtora roku, rodzina przeniosła się do potężnej czynszowej kamienicy przy ul. Wielkiej 45 ( dziś jest to Lwowska, Poznańska i fragment pl. Defilad).

      To tu spotkał się po raz pierwszy z gwarą warszawską , którą mówił dozorca domu Wicuś Pijus. We wspomnianej autobiografii zanotował:

 

„Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej. Był on jednym z pierwszych moich wykładowców nadwiślańskiego dialektu (…) Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą ozdobę » Słownika Wyrazów Zelżywych «profesora Wieczorkiewicza”.

 

     Ale nie tylko  dozorca miał wpływ na późniejszego pisarza. Chłopak lubił przesiadywać w warsztacie szewskim, który mieścił się w oficynie kamienicy. Jego właściciel pan Dobrosielski, weteran Powstania Styczniowego opowiadał o licznych bitwach używając podobnego języka jak dozorca, Wicuś Pijak. Nie mniejsze wrażenie robiły na rosnącym dzieciaku podwórkowe występy magików z popisowymi numerami „ Człowiek- Wąż. „ albo „ Kobieta- Krzesło”. W  autobiografii tak opisuje tamten czas i miejsca starej , już nieistniejącej Warszawy:

 

„(..)  wyparte nieraz przez Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu Siennej był sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z chałwą i daktylami na wystawie. Obok mieścił się zakład tapicerski pana Mojżesza Ryndzuńskiego. Nieco dalej cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstrująca w witrynie wspaniałe torty z fontannami czerwonego lukru. (.) Całą watahą wybiegaliśmy aż na Marszałkowską, gdzie, niedaleko Siennej, istniał magazyn materiałów artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. (.) Tu budziły pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka Żmurki. Tu przyciągał nasze oczy obraz Kossaka przedstawiający szarżę Czerkiesów na tłum przed kościołem Świętego Krzyża”.

Podobne scenki jak z tego obrazu Kossaka Wiechecki widział na żywo. W pobliżu domu, gdzie mieszkał,  w tzw. krwawą środę 1906 roku bojownicy PPS starli się z wojskiem i policją, na ulicy leżały trupy. Stefan z bratem i krewnym ojca w ostatniej chwili uciekł do bramy przed nacierającym konno kozakiem….

 

      Pierwszy wydrukowany tekst Stefana Wiecheckiego był zupełnie inny od następnych. Gdy autor miał 12 lat, czyli w 1908 roku opisał  umierającego z nędzy pisarza i zatajając nazwisko wysłał ten tekst do małego warszawskiego  wydawnictwa czasopisma „Wiarus”. Uradował się wielce, gdy już po tygodniu  ujrzał swój artykuł wydrukowany i opatrzony

” mrożącą krew ilustracją „ 

       Wkrótce po opublikowaniu pierwszego tekstu, rodzina Wiecheckim przeniosła się z powrotem na Wolę, na róg Chłodnej i Okopowej, w pobliże ogromnego targowiska – pl. Kercelego, nazywanego Kercelak.  Tutaj młodzieniec już gruntownie zapoznał się z warszawskim dialektem. „. W swoich wspomnieniach tak pisze:

 

 „(…) Na tym wielkim placu, pełnym bud, budek, straganów, klatek z gołębiami i stoisk z psami, przysłuchując się rozmowom handlowców z kupującymi, poznawałem tajniki i niuanse tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku, oprócz wymiany drobnotowarowej odbywało się coś jeszcze. Gwary poszczególnych dzielnic Warszawy zlewały się w jeden dialekt warszawski, który mnie tak zafrapował swoją oryginalnością i celnością, że już w szkole zacząłem nim pisać ćwiczenia z języka polskiego”.

   

Ojciec dbał o wykształcenie syna.  Wysłał go do Gimnazjum Filologicznego Wojciecha Górskiego przy ul. Hortensji 2 ( dziś ul. Górskiego). Było to jedyne gimnazjum w Warszawie z polskim językiem wykładowym. A trzeba tu wspomnieć, że Polski wówczas nie było !  Tutaj przyszły Wiech miał szczęście spotkać polonistę, który zadawał uczniom zadania na tematy dowolne lub o Warszawie. To wtedy Wiechecki rozpoczął swoje pisanie gwarą. Nauczyciel nie tylko nie tępił tej swoistej maniery, a nawet  zachęcał chłopca do poznawania folkloru miasta. .Jednak  ogólnie nie był zadowolony z ucznia. Późniejszy pisarz tak opowiada we wspomnianej  autobiografii „ Piąte przez dziesiąte” :

 

Nauczyciel   „Mawiał zwykle, oddając moją pracę: – Pan Wiechecki, jak zawsze, prześlizgnął się po temacie, ale, że zrobił to nieźle – trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy w szkole wyskoczyć, ale na ten gwarze ślizgam się już kilkadziesiąt lat i chwalę to sobie” .

 

      Tadeusz Wittlin wspomina, że Wiechecki mając 13 lata zapuścił wielką iście lwią grzywę, by upodobnić się do „ prawdziwego literata”. Dyrektor Gimnazjum, Górski tępił takie fryzury, więc skarcony Stefan szedł do łazienki, wsadzał głowę pod strumień wody i zaczesywał włosy. Ale ledwie „Góral” się oddalił, chłopak mierzwił czuprynę i wyglądał gorzej niż wspomniany już słynny dozorca Wicuś Pijus. Ostatecznie niepokorny uczeń został uroczyście zaprowadzony przez woźnego do fryzjera, gdzie został ostrzyżony i co dzisiaj wydaje się  dziwne- zabieg odbył się na koszt gimnazjum !

        Poza karierą literata  chłopiec marzył o karierze aktorskiej. Grywał w amatorskich teatrach , początkowo w rolach uczniów, sierot, pikolaków. Ale z czasem dorósł do roli drugiego amanta. Wówczas przybrał sceniczny pseudonim Stefan Gozdawa. Podczas występu w Teatrze Popularnym w Sali Związku Rzemieślników Chrześcijan spotkał piękną brunetkę Leokadię Fałdoską używającą imienia Irena. W sztuce „ Cyganie” Józefa Korzeniowskiego on wcielił się w cygańskiego wodza a ona – w tańczącą przed nim dziewczynę. Nic więc dziwnego, że ich poniosło. Zaiskrzyło. Zakochanie przetrwało przez całe ich życie, nawet gdy zostali małżeństwem.

      Gra w teatrze nie sprzyjała edukacji szkolnej i pewnie także ta wzbudzona namiętność spowodowała, że Stefan oblał maturę, choć  zdał ją w następnym roku w Gimnazjum im. Mickiewicza a i ukochana miała bardzo mierne oceny.
      W 1916 roku zaciągnął się do Legionów Polskich  i po 2 latach  wyszedł do cywila.

Wkrótce  wrócił do wojska by bronić kraju przed bolszewikami. Walczył z zapałem i zaangażowaniem tak wielkim, że po zwycięstwie przywiózł do domu Krzyż Walecznych.         

       Otrzymał dobrze płatną pracę w referacie prasowym Polskiego Czerwonego Krzyża.        I dopiero wtedy matka Ireny, uznała, że jest odpowiednim kandydatem na męża jej córki.  

Ślub wzięli w 1923 roku i zamieszkali  po drugiej stronie Wisły, w prawobrzeżnej Warszawie, najpierw przy ul. Wileńskiej 59 a potem przy Stalowej 1. I tam czuł się rozkosznie, wśród specyficznych mieszkańców tzw. Szmulek.

      Wkrótce potem Wiech porzucił pracę w PCK i z pomocą finansową ojca założył własny teatr. Mieścił się w dwóch połączonych mieszkaniach na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. Wolskiej 32. Nosił nazwę Popularny, na pamiątkę sceny , na której się poznali zakochani. Pierwszą sztuką tam wystawioną były Dzieje salonu” Kazimierza Wroczyńskiego. Tadeusz Wittlin pisał

 

„sala wypełniona była po brzegi, a widzowie śledzili akcję na scenie z zainteresowaniem i bawili się szczerze”. Reagowali śmiechem, wykrzykiwali „ dobrze mu tak” gdy winny został ukarany, etc.

 

Dodatkową atrakcją powodującą, że zjeżdżali się ludzie z całej Warszawy był fakt , że serwowano tam  golonkę i bigos z pobliskiego baru Pod Cyckami.

      Na spektakle przybywali też gangsterzy ze słynnej grupy Taty Tasiemki z Kercelaka. Nie kupowali biletów a gdy mijali sprawdzających bilety mówili” Miesięczny”, rozchylając nieco marynarkę by pokazać broń. Wpuszczano ich bezszmerowo, bo byli  przydatni. Słynni

„ tasiemkowcy” stanowili swoistą ochronę. W przypadku próby wyczynów chuligańskich czy pijackich na widowni, ci  panowie  wstawali ze swoich miejsc na widowni i w miarę dyskretnie wyprowadzali niegrzecznych. Po krótkiej chwili słychać było donośny rumor spadającego ze schodów ciała.  

 

„. Incydent był wyczerpany, kończyło go definitywnie zjawienie się w mojej kancelarii funkcjonariuszy straży porządkowej, którzy meldowali: – Panie dyrektorze, wszystko w najlepszym porządeczku. Barłoga odpłynął!” – wspominał Wiech.

 

    Na spektaklach pojawiały się też znakomitości polskiej kultury jak : Leon Schiller, Józef Węgrzyn, Stefan Jaracz czy Jan Kiepura, który kiedyś  odśpiewał tam arię Jontka z opery Halka.

    Rozochocony Wiechecki wystawiał co tydzień nowe premiery. Były to głównie farsy i melodramaty, ale czasami też sztuki bardziej ambitne  wg Fredry, Bałuckiego czy Żeromskiego.

Sam Wiechecki też pisywał sztuki tam odgrywane. Były poważne o tematyce historycznej, jak np.” Bitwa pod Radzyminem” czy „Śmierć generała Sowińskiego”.

Wykazywał też spryt o czym świadczy następujący fakt. Pewnego dnia się dowiedział,  że ukończono film „Trędowata” i niedługo będzie premiera w kinie Kometa. Od razu kupił tę powieść Mniszkówny i w swoim teatrze wystawił wg niej sztukę, wyprzedzając o 2 tygodnie premierę filmową .
        Jednak pomimo wysiłków dyrektora Teatr Popularny przegrał konkurencję z kinami. Aktorzy domagali się wysokich honorariów, na które nie było Wiecheckiego stać.

I w 1926 roku Teatr zamknięto.

        Wiechecki zaczął się rozglądać za pracą dziennikarza. Poszukiwania rozpoczął od redakcji szacownego „Kuriera Warszawskiego” przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie drukowano samego mistrza-  Bolesława Prusa.

 Ówczesny redaktor naczelny, Tadeusz Kończyc zamówił u Wiecheckiego reportaż na temat wieczoru pod choinką w Domu Akademickim. Chyba się mocno zdziwił, gdy otrzymał felieton w formie rozmowy kandydata na reportera  z mistrzem murarskim Miętusem o sprzedaży choinek na Kercelaku. Roiło się tam od zamierzonych błędów stylistycznych, gramatycznych  a nawet ortograficznych.

Miętus mówił:

 

„ (…) murarz przyzwyczajony za to i tamto w zimie sie łapać. Na Boże Narodzenie choinkami sie handluje, a na Wielkanoc znowuż baranki odchodzą i jakoś musi być. O wiele mnie sie rozchodzi, to do handlu się nie kwalifikuje, za miętkie serce posiadam”. Dalej jest opowieść jak to Miętus za darmo oddawał choinki biednym dzieciom.

 „ Obciachane to, nagie i bose, ale aż jem sie oczy do krzaków świecą (…) No, to miałem ich słuchać i greka udawać ?- Mata, chłopaki- mówię – choinkie i zmiatajta do domu”.

Redakcja „Kuriera” ten tekst  wydrukowała, ale wycięła  i wygładziła to, co było jego solą, wyrzuciła  gwarowe określenia, zwroty i tym samym ogołociła artykuł ze specyficznego niepowtarzalnego  klimatu.

Nic więc dziwnego, że obrażony Wiech postanowił szukać innego czasopisma. Akurat powstała popołudniówka „ Kurier Czerwony” i tam Wiech skierował swoje kroki. Redaktor naczelny od razu przeczytał przyniesione felietony  zaśmiewając się przy tym  do łez a na koniec powiedział „ Do szybkiego zobaczenia”

Od tej pory niedawny dyrektor teatru jak z rękawa sypał felietonami z życia miasta, jak zwykle ubrane w warszawską gwarę. Drukowano je też w innych pismach. Ostatecznie zajął stałe miejsce felietonisty w„Expressie Wieczornym „ a w jego dodatku „ Dzień Dobry” jako Józef Gawęda udzielał porad dla nieszczęśliwie zakochanych,

         Po kilku latach zajął się dziennikarstwem sądowym. Przesiadywał w sądzie grodzkim, który zajmował się niewielkimi sprawami natury raczej pieniaczej lub porachunkowej maluczkich. Miał zapewne  niezły ubaw z miałkości  spraw tam poruszanych, z pyskówek oraz wielkiej galerii typów, nierzadko spod ciemnej gwiazdy, które przewijały się w salach tego sądu .  Redakcja” Kuriera Warszawskiego” i „Kuriera Czerwonego” nie żądała sprawozdań poważnych, akceptowała humorystyczne interpretacje i wymysły Wiecha.  Notował, zresztą zgodnie z prawdą, że jego bohaterowie mówili ” musiem”, ”zamiaruje”,

„ u nasz” „Żalibosz.  Na ZUS mawiano  „ Chora Ubezpieczalnia” , a fikcyjni bohaterowie Wiecha-  Walery Wątróbka i Piecyk   Urząd Stanu Cywilnego nazywali „ magistrackim kościołem ”, posterunkowego –” postronkowym”, fatamorganę przemianowali na

„ fatamruganę”, a przepity głos to był „ sznaps- baryton”…

        Stefan Wiechecki używał  pseudonimu Wiech, co wg jego żony- tak,  stale tej samej Ireny z teatru gdzie był cyganem a ona przed nim tańczyła- skrócił swoje nazwisko z prozaicznego powodu jakim było lenistwo. On sam wyjaśniał, że chodziło mu o wiechę, którą murarze wieńczą najwyższe piętro wznoszonego budynku a pracodawca zaprasza ich na popijawę…..

       I przyszła II wojna światowa, która odmieniła losy świata.

      Podczas Powstania Warszawskiego publikował teksty w dzienniku „ Powstaniec”.

Czas okupacji niemieckiej Wiech opisał w powieści „ Cafe pod Minogą” wydanej w 1947 roku. W 1959 roku na podstawie tej powieści zrealizowano film o tym samym tytule.

       Po wojnie Stefan Wiechecki nadal mieszkał w kamienicy na rogu Stalowej i Inżynierskiej, tj. na warszawskiej Pradze, na tzw. Szmulkach,  , gdzie prowadził niewielki sklepik ze słodyczami. Warszawa leżała w gruzach, mieszkańców zabito lub wypędzono i jedynie tam pozostali rdzenni warszawiacy a z pożogi wojennej ocalały kamienice . I tam jak w soczewce się skupił ocalały koloryt dawnej Warszawy.

Toż to był dla Wiecha istny raj, niewyczerpane źródło z którego czerpał pisząc swoje felietony. 

    Wówczas  pisywał  do „Życia Warszawy” i „Kuriera Codziennego” a następnie do „Expressu Wieczornego”, któremu był wierny aż do śmierci. Poszerzał galerię swoich bohaterów, chociaż fikcyjnych, ale jędrnych żywych i skupiających wszystkie charakterystyczne cechy warszawiaków. Do znanego sprzed wojny historyka- amatora-Teofila Piecyka dołączyli inni bohaterowie jak Walery Wątróbka komentator codziennych wydarzeń w stolicy i jego żona Gienia, brat Gieni- Piekutoszczak, wuj Wężyk z Grójca, ciotka Kuszpietowska oraz Apolonia Karaluch. Zbiory tych felietonów ukazywały się w odrębnych publikacjach np. „Ja panu pokażę” ( 1938). „Wiadomo- stolica” ( 1946), „Helena w stroju niedbałem „( 1949), „Ksiuty z Melpomeną „( 1963), „Śmiech śmiechem” ( 1968), „Dryndą przez Kierbedzia” ( 1990)

 Po wydania „ Expressu Wieczornego” z felietonami Wiecha ustawiały się pod kioskami kolejki.

      Wiech nie tylko pisał o sprawach doraźnych, ale też bardzo zabawnie przedstawiał swoją wersję historii Polski. W tomiku wydanym w 1949 roku zatytułowanym „ Helena w stroju niedbałem , czyli królewskie opowieści pana Piecyka” np. pisał  że legendarna Wanda to „ ta co nie chciała folksdojcza”, Zygmunt III Waza- „ w charakterze słupa stajał”, a Stanisław August Poniatowski „ lubiał wrąbać cóś dobrego i niezależnie stołówki w łazienkach prowadził”.

Tu na marginesie muszę wspomnieć, że ostatnio zapytałam mojego syna o Wiecha, natychmiast zniknął , pognał w stronę regałów z książkami , wybrał jedną . Nieco sfatygowana, ale wzruszenie. Przydało się synowi  namiętne odwiedzanie antykwariatów w czasach licealnych. A teraz  podziwiam jego uporządkowanie, bo wiedział gdzie jej szukać. W odróżnieniu ode mnie, wszystkie moje  książki chaotycznie rozproszone po całym mieszkaniu, zawstydziłam się. Wręczył mi właśnie ową Helenę- otwieram teraz i widzę, że to jest pierwsze wydanie!!!

      Wiech swoje monologi pisał dla Polskiego Radia  i czytał tam swoje felietony.

Zmarł nagle na serce 26 lipca 1979 roku i został pochowany na Cm. Powązkowskim.

        Pożegnałam się z panem Wiechem. Odszedł cicho tak jak przyszedł. Ale mnie nie opuścił, bo zawsze mi towarzyszy. Poczytuję to, co napisał i zawsze się uśmiecham. Tyle w nich  warszawskich wydarzeń które pamiętam i o których tylko słyszałam, spektakli teatralnych ….

     Na Wiecha jeszcze nie przyszedł czas, chociaż bywa, że ludziska, nawet młodzi rzucają

” wiechami”.  Bo Wiecha czytywali nie tylko intelektualiści, ale też zwykli zjadacze chleba.  Długo królowały  na warszawskich ulicach Targówka, Woli, na bazarach Hali Mirowskiej czy Polnej jego powiedzonka takie jak:

„ – Wypotrzebował ją  – W ząbek czesany  – Znakiem tego  – Śmiej się pan z tego  –  Przypuszczam, że wątpię  –  Skoro jeżeli –  A to ci polka – Niech ja skonam..            „

A niedawno się dowiedziałam, że Wiech jest twórcą powiedzenia „ wiek trolejbusowy”, gdyż w pewnym czasie po Warszawie jeździły trolejbusy z numerami od 50-99.

Ale o tym później…

 

Lepiej zrozumieć Andersena.

SAM_9158.JPG

 

 

Bajki Andersena to moje dzieciństwo. Ale nie tylko moje, nawet teraz, gdy rynek księgarski zalewa morze przeróżnych kolorowych książek dla  dzieci , Andersen jest stale obecny.

Nie zapomnę łez, które wylałam nad dziewczynką z zapałkami.

A tymczasem okazuje się, że sam Andersen uważał, że jest to bajka optymistyczna, bo dziewczynka umiera z ufnością. Zresztą był oburzony, gdy uważano że adresatem jego bajek są tylko  dzieci. Mówił, że te bajki przypominają pudełko. Dzieci oglądają je z zewnątrz a dorośli zaglądają do środka.

Tego się właśnie dowiedziałam , gdy w  weekendowej Wyborczej znalazłam artykuł Jarosława Mikołajewskiego ( sekretarza Wisławy Szymborskiej)  o  niedawno wydanych

„ Dziennikach” Hansa Christiana Andersena w znakomitym wyborze i tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej. Mikołajewski pisze, że to  „dla mnie jedna z najważniejszych książek wydana po polsku w ostatniej dekadzie”.

…postanowiłam sobie zapisać to, co znalazłam w ww artykule a także w necie. Bo pewnie po 700 stronicowe wydanie „ Dzienników” nie sięgnę. Ale kto wie? Na pewno teraz  inaczej będę myślała o Andersenie, bo przecież nic nie dzieje się w próżni. Niewielu  potrafi piękne bajki pisać. A jego bajki to” światło odbite z mrocznej , pełnej zahamowań natury i trudnego życia”.

        Hans Christian Andersen urodził się w 1905 roku w najbiedniejszej dzielnicy miasteczka Odense, na Duńskiej wyspie Fionia, w biednej ale kochającej się rodzinie. Ojciec był szewcem a matka, niepiśmienna, zajmowała się domem. Ojciec czytał mu bajki a matka musiała być osobą odważną jak na tamte czasy, bo gdy syn się poskarżył na złe traktowanie w szkole przeniosła go do szkoły żydowskiej pomimo nasilających się już nastrojów antyżydowskich w Europie.

Klimat miasteczka był niezwykły, bo pomimo tego, że było drugie co do wielkości w Danii, w odróżnieniu od Kopenhagi zachowało i pielęgnowało  mnóstwo  ludowych zwyczajów jak barwne okolicznościowe pochody, prowadzenie wołu ubranego w girlandy kwiatów itp. Było rozległe, miało niską trochę bajkową zabudowę z górującą strzelistą gotycką katedrą św. Kanuta z powtarzającymi się  architektonicznymi motywami stopni do nieba…

     Andersen był samotnikiem, unikał zabaw z rówieśnikami, uwielbiał czytanie. Bawił się zabawkami, które mu robił ojciec, szył im ubranka, stworzył sam dla siebie teatrzyk kukiełkowy. W krainę baśni, poza ojcem wprowadziła go matka ojca, z którą  odwiedzał przytułek dla chorych, bo tam zajmowała się ogrodem a potem przebywał tam jego chory psychicznie dziadek.

Gdy Andersen miał 11 lat, wskutek powikłań zdrowotnych po udziale w wojnie napoleońskiej 1816 r, zmarł ojciec. Matka zmarła z powodu alkoholizmu, ale przedtem bardzo się starała, by  zapewnić byt synowi, więc  zarabiała jako służąca i praczka a dziecko wysłała  do pracy w fabryce sukna.

Chłopiec lubił śpiewać, więc w ten sposób umilał sobie pracę. Gdy jeden z robotników uznał, że to dziewczyna, inni zdarli z niego ubranie, by sprawdzić. To wydarzenie miało wpływ na jego późniejsze zahamowania. Ponadto gdy miał 13 lat, matka wyszła ponownie za mąż i syn był świadkiem burzliwego życia seksualnego odbywającego się w maleńkim mieszkaniu. Potem doszedł lęk przed chorobami wenerycznymi i w efekcie nigdy nie ułożył sobie życia osobistego.

Gdy miał 14 lat zapragnął zostać aktorem, więc sam powędrował do Kopenhagi. Chciał wstąpić do trupy Teatru Królewskiego , próbował grać, ale ostatecznie go nie przyjęto. Uczęszczał do szkoły baletowej, kontynuował śpiew ale po mutacji głosu stracił swój wysoki sopran. Jednak stale fascynował go teatr. Postanowił zostać autorem sztuk teatralnych. Pierwsza, „ Miłość na Wieży Mikołaja” napisana w  1829 r. została nawet wystawiona , potem napisał   ich sporo , ale z powodu braku wykształcenia, popełniał wiele błędów ortograficznych , stylistycznych co m.in. było powodem odrzucania ich przez krytyków.

Debiutował wcześniej, bo w  1822 r. zbiorem utworów pisanych pod pseudonimem William Christian Walter, pt ” Młodzieńcze próby”.

W tym samym roku otrzymał stypendium królewskie, dzięki czemu mógł kontynuować naukę a potem studia. Oczywiście uważał, że to niezwykłe społeczeństwo duńskie opiekuje się młodymi zdolnymi, ale tak naprawdę pomagał mu Jonas Collins, który od początku wierzył w talent młodego człowieka. Andersena  wydał kilka tomów wierszy, wiele opowiadań, szkiców, powieści , a także dziennik swojego życia.

W 1851 r. uznano jego wiedzę i zasługi i przyznano mu tytuł profesora.

       Do pisania dla dzieci początkowo nie przywiązywał wagi, traktując je jako pisanie dla dorosłych. Jak wspomniałam na wstępie, zastrzegał, że jego baśnie są jak pudełka: dzieci oglądają opakowanie, a dorośli mają zajrzeć do wnętrza. Zżyłamał się gdy określano te bajki jak twórczość wyłącznie dla dzieci, nie widząc ich głębszego sensu. Jednak to one przyniosły mu wielki rozgłos. Pierwszy ich zbiór wydano w Kopenhadze w 1835 r,.  a potem , aż do r.1872, ukazywały się ich kolejne tomy. „To on był brzydkim kaczątkiem, dziewczynką z zapałkami, umarłym dzieckiem, choinką. Był tymi, o których pisał. Miał nadzwyczajną umiejętność mówienia od środka każdej postaci, którą powołał na bohatera baśni: z wnętrza ludzi, zwierząt, przedmiotów. Jego moc była tu czarnoksięska…

….O czym tak naprawdę jest bajka „ Dziewczyna z zapałkami”, czy o nieszczęściu biedy czy o szczęściu umierania w ufności? ” mówił.

        Na licznych zdjęciach zwracają uwagę bardzo długie stopy, i jak pisze jego przyjaciel William Bloch: „ramiona i nogi miał nieproporcjonalnie długie i chude, dłonie płaskie i szerokie, a stopy tak gigantyczne, że z pewnością nikt nigdy nie próbowałby mu ukraść butów. Miał tak zwany rzymski nos, ale był on tak nieproporcjonalnie wielki, że zdawał się dominować nad całą twarzą…podczas gdy oczy , jasne i bardzo małe, głęboko schowane w oczodołach, do połowy przykryte powiekami, nie zostawiały żadnego wrażenia…” i dalej napisał Bloch: ” z jego wysokiego otwartego czoła i wyjątkowego wykroju ust emanowały dusza i piękno..”

     Powoli poprawiała się  sytuacja materialna Andersena, co pozwoliło mu na liczne podróże po Europie. Był ciekawy świata i ludzi, stale niespokojny duchem , samotny, z licznymi kompleksami, ze skomplikowanym charakterem, nadmierną wrażliwością i skupieniem na sobie. To nie pozwalało mu na stabilizację życiową.  Martwił się, że oszaleje jak dziadek, miewał stany depresyjne. Wg biografów miał naturę biseksualną, o czym świadczą listy do przyjaciół, np. „ Moje uczucia do ciebie są takie, jak uczucia kobiety. To moje kobieca natura musi pozostać tajemnicą…”

Miał wielu sławnych znajomych jak Bertel Thorvaldsen, Karol Dickens czy bracia Grimm .

„ Dzienniki” zaczął pisać w roku 1825, gdy porzucił marzenia by zostać aktorem.

     „ W Muzeum Andersena w Odensie są fotografie, pierwsze wydania książek, rękopisy, listy i buty. Są  kwestionariusze zadawane sobie na zasadzie hasło- skojarzenie. Hasło ulubiony kolor – błękit. Pejzaż- morze. Zmysł orientacji-przeciętny. Pobożność i miłość do dzieci-ogromne. Gdyby nie był tym, kim był, chciałby być Andersenem. Czyli sobą. Chciałby mieszkać w Rzymie. Najpiękniejsza rzeźba- „ Jazon” Thorvaldsena. Słuch- doskonały. W ludziach lubił dobroć, nienawidził kłamstwa….są także nożyczki- wycinał nimi sylwetki….dla zabawy własnej i dla dzieci zaprzyjaźnionych rodzin.” Tu Jarosław Mikołajewski, wieloletni sekretarz Wisławy Szymborskiej widzi” jakieś pokrewieństwo pomiędzy ich  bajecznością a poetyckim purnonsensem wycinanek Wisławy Szymborskiej …wycinanka jako prywatny list poza słowami….”.

 

   I w ten sposób mam nowy temat do rozmyślań. Rozmyślań  nad losami człowieka. Nad jego dolą i niedolą, nad siłą, mądrością, konsekwencją. Postanawiam wrócić do dziecięcej lektury Bajek Andersena , ponownie przeczytać, tym razem ze zrozumieniem właściwym dla bardzo dorosłego człowieka i w świetle tego, co teraz wiem o autorze… To było ważne spotkanie z Andersenem…dziękuję panu Jarosławowi Mikołajewskiemu za ten artykuł

 

 

SAM_9158.JPG

 

 

Jak dobre panie Ukrainki ratowały mi życie.

 

UkrainaO.JPG

 

 

 

Były późne lata 90 ubiegłego wieku.

Moi  90 letni Rodzice stopniowo odchodzili od nas. Los nie szczędził im cierpień, znacznego zniedołężnienia i bezradności i równocześnie okrutnie pozostawił Im jasny przenikliwy młodzieńczy  umysł . To zderzenie zaniku sił fizycznych przy mentalności jasnej i przejrzystej było trudne do zniesienia nie tylko dla Nich ale i dla nas, którzy na to patrzyliśmy bezradnie.

Nie umiałam sprostać prośbom mojej głuchej ślepej i bezwładnej Matki, by skrócić Jej życie. Wielokrotnie mówiła: jesteś lekarzem, to wiesz jak to zrobić bym się już nie męczyła. Spanikowana odpowiadałam, że jeśli tak uczynię, pójdę do piekła a tymczasem Mama zajmie pozycję wypoczynkową w niebie. Na jakiś czas ta argumentacja docierała do Mamy, ale nie na długo. Nigdy, nigdy nie miałam pomysłu, by dokonać tego o co prosiła. Czy było to z mojej strony okrucieństwo, czy lęk , nie wiem.

Do tej pory nie znajduję odpowiedzi.

Jednego tylko byłam pewna i to obiecywałam- szczególnie Tacie, który po odejściu Mamy prosił, aby nigdzie Go nie oddawać . Udało się bez szpitala, chociaż taki był w domu- kroplówki, leki, zabiegi pielęgnacyjne.

Płynęły lata.

Starsi ludzie mają zwykle odwrócony rytm dobowy. Śpią w dzień, podczas gdy czarna noc staje się czarną dziurą dla nich i dla otoczenia. Próby podawania odpowiednich leków spełzły na niczym, gdyż działanie ich było opaczne, odwrotne do zamierzonego. Nawet po niewielkich dawkach leków uspokajających czy nasennych Mama miała omamy, była pobudzona i oczywiście nadal bezsenna nocami.

      Dlaczego o tym opowiadam? Pewnie by przelać na papier swoją przebytą traumę i doświadczenia, ale też po to, by przedstawić trudności z którymi spotkałam się w życiu. Tkwiłam rozdarta pomiędzy dużą rodzinę ( na szczęście dzieci były już duże, same się obsługiwały a także pomagały w opiece nad Dziadkami, których darzyły miłością, szacunkiem i przyjaźnią) .

Początkowo syn , który  zamieszkał u Dziadków przez całe noce dyżurował przy Babci. W tym czasie Dziadek jeszcze w miarę sam się obsługiwał. W dzień chłopak pędził na zajęcia studenckie. Doprowadził do tego, że Mama wreszcie się zgodziła się  na zakładanie pampersa, bo przedtem co dwie godziny czując parcie na mocz prosiła o zawożenie do toalety. Wiąże się z tym nawet zabawne wydarzenie. Otóż przełom w myśleniu Mamy się pojawił po namowach wnuka. Użył on argumentacji , która była trudna do podważenia. Oznajmił, że gdy pracował we Francji , widział jak wszyscy wsiadając do samochodu zakładają pampersy, by przy wielogodzinnych korkach nie mieć problemów.

Nie wiem jak wytrzymywał taki napór męczących obowiązków, ale dzielny był bardzo. Pewnie przydało mu się takie doświadczenie, gdy już został lekarzem i stawał twarzą w twarz z chorymi ludźmi.

Najmłodsza kilkunastoletnie wtedy córka wpadała często do Babci, pełniła dyżury w dzień i pomimo swojej mikropostury potrafiła posadzić bezwładną babcię na tapczanie, nakarmić .     Potem , gdy sytuacja nabrzmiewała a uznałam, że dzieci muszą normalnie żyć, ja przeniosłam się do Rodziców i noce były moje.

Nie zapomnę tych chwil, kiedy usiłowałam się zdrzemnąć a po chwili Mama prosiła by Ją podrapać po nosie lub przełożyć Jej rękę, etc. Można sobie wyobrażać jak się czułam rano, czekając na oschłą obojętną polską pielęgniarkę, która  mnie zmieniała i domagała się coraz większych kwot pieniędzy nie robiąc właściwie nic.

     I w szczytowym momencie tych trudów , gdy czułam się jak w matni , w sytuacji beznadziejnej, bez wyjścia rozpoczęłam  marzyć  by zasnąć snem wiecznym i pozbyć się problemów. Nie miałam już siły tak żyć.

      I wówczas mąż przyniósł informację od  znajomego, że jemu w podobnej sytuacji bardzo pomogły dziewczyny z Ukrainy. Postarał się o numer telefonu do polecanych pań mieszkających za naszą wschodnią granicą, w okolicach Stanisławowa, zadzwonił i całkiem niespodziewanie już następnego dnia zjechała do nas Pani Natalia.

Byliśmy zdziwieni tak szybkim przybyciem, ale pewnie była wolna, w potrzebie finansowej i miała pewne wiadomości od tych znajomych jak wygląda nasz dom . Uwierzyła, że da radę.

Ładna czarna energiczna kobieta ,jeszcze zmęczona podróżą , od razu stała się moim wybawieniem.

To był przełom w moim życiu. Bez wahania mogę powiedzieć, że uratowała mi życie a jeśli nie życie to na pewno zdrowie. Bo jak długo można było tak żyć. Po upiornych nocach codzienne dojazdy ponad 3o km trasą do pracy i tam działanie przez wiele godzin. Oczywiście o żadnych wyjściach z domu, rozrywkach urlopach czy weekendowej działce nie było mowy.

Teraz wszystko nabrało innego kolorytu. Był czas na spanie, bezstresową pracę z pacjentami . A oczywiście codzienne  wizyty u Rodziców tak bardzo nie bolały, bo wiedziałam, że jest z nami Duch Opiekuńczy.

To Pani Natalia była stale obok , ciepła, troskliwa, zaangażowana , dobra, bliska.

Przecież mogła byle jak wykonywać swoje czynności, bez zaangażowania, brać pieniądze i niewiele dawać w zamian. Było inaczej. Mieszkanie lśniło, sama sobie gotowała jakąś strawę i Rodzice byli zadbani, bez odleżyn i innych objawów przewlekłego leżenia.

    Po miesiącu nieustannego czuwania, tak jak było w planie przyjechała kolejna Ukrainka, Pani Olga. Ta duża, łagodna kobieta wniosła swoją delikatność i pracowała tak jak Pani Natalia przez całe dni i noce. Panie zmieniały się co miesiąc. Dotrwały do końca życia najpierw Mamy, potem Taty. Towarzyszyły mi przy umieraniu Rodziców., wspierały obecnością, pomocą i dobrym słowem.  Pani Natalia bardzo przeżywała pogarszanie stanu zdrowia i odejście mojego Taty. Mówiła, że przypominał się Jej ojciec, którego bardzo kochała i też pielęgnowała do czasu śmierci.

Poza wymienionymi zaletami Pań z Ukrainy , co wynikało z ich pracy, wielokrotnie opowiadały o życiu w ich kraju. Słuchałam z zainteresowaniem, zapamiętałam i teraz to do mnie wraca, gdy Ukraina walczy.

      Pani Natalia opowiadała, że w swoim rodzinnym mieście  pracowała w banku, niewiele zarabiając i w dodatku pensje były wypłacane bardzo nieregularnie. Podjęła więc decyzję przyjazdu do Polski. Opłacała edukację córki , pomogła synowi wybudować dom. Od dawna była wdową samotnie wychowującą troje dzieci. Dzielna walcząca kobieta.

Opowiadała mi o czasach które wspominali jej starsi sąsiedzi na Ukrainie. Podobno powszechnie się mówiło, jak to było dobrze w czasach „za Polski”. Potem  zgodnie w wytycznymi władz komunistycznych  na urodzajny czarnoziem ukraiński wjechały ciężkie traktory i uszkodziły cienką warstwę pięknie rodzącej do tej pory ziemi.

 Przyszła przerażająca  nędza…

I gdy widzę ukraińską flagę czuję ciepło. Bo pani Natalia mi objaśniła dlaczego  są na niej takie kolory.

Niebieski-  to niebo nad Ukrainą a żółty – to dojrzała pszenica pod nim…

piękne…

     I myślę o ludziach mi bliskich na niedalekiej walczącej teraz Ukrainie i życzę im spełnienia marzeń wolności . I by ta wolność nie przysłoniła innych haseł takich jak równość i braterstwo, czego zabrakło u nas….Trzymajcie się kochani!

Pozdrawiam moje Wybawicielki, panią Natalię i Panią Olgę oby dobry Bóg odpłacił Im za serce, wysiłek i pomoc….

 

 

 

 

Ukrainaoo.jpg

 

Bratki z mojego ogrodu w barwach flagi Ukraińskiej i z przesłaniem braterstwa…