Terapia Wiechem. Dlaczego ? Dlatego.( 2).

WiechDoroĹźka2.jpg

Wiech  Warszawa i dorożka….

 

Barwy życia mojego Terapety

 

  Za oknem styczeń śnieży, chałupka jeszcze śpi, jest cichutko, najciszej. Ja w szarym zacisznym ciepełku przed laptopem. Żyć nie umierać powtarzam.

A w dodatku umówiłam się  z Wiechem. I wiecie co,  kochani ?.

Przyszedł i jestem z nim i czuję wśród zamętu na świecie jego terapeutyczną dłoń i uśmiech. Mówi, odleć ze mną z tego świata, do mojego. Jest bezpieczny kolorowy pogodny ciekawy i wystarczająco daleki by ochronić przed złem wszelakim.

Zapraszam i Was na ten seans terapeutyczny. Będzie fajnie!

        Miało być słów parę o Terapeucie, ale tak się nie da. Bo trzeba obszernie, zamknąć wszystko co się da w tekście, wszystko ma znaczenie. Bo życiorys ten okazuje się bogaty i barwami nasycony.

I tu się kłaniam  panu Tomaszowi  Urzykowskiemu (ach to imię mojego dziadka i także Pierwszego Zauroczenia, opisanego tu detalicznie w Opowieści Sylwestrowej).

Pan Tomasz  Urzykowski 12 sierpnia ubiegłego  roku, z okazji 120 rocznicy urodzin Wiecha zamieścił  bardzo ciekawy artykuł w Wyborczej. Starannie zebrał dane z książek o pisarzu i z jego autobiografii i pięknie  opracował.

Jeżeli nie czytaliście, Kochani, postaram się podać tu w skrócie, dodając jeszcze inne informacje oczywiście znalezione w necie. Zamierzałam uczynić skrót, ale jak widzę, niestety mocno skrócić  nie da, bo wszystko w nim ważne.

       Podobno  było tak , że gdy czytelnik tekstów Wiecha spotykał go na gruncie prywatnym czy zawodowym wpadał w osłupienie.

Otóż ten człowiek piszący gwarą ludzi z nizin społecznych, cwaniaczków z warszawskich przedmieść, był wytwornym , elegancko ubranym panem, czarował swoich rozmówców wyglądem i erudycją. Posługiwał się piękną, nieskazitelną polszczyzną.

Publicysta i prawnik Tadeusz Wittlin w książce „ Nad szarej Wisły brzegiem. Książka o Stefanie Wiecheckim- Wiechu i jego barwnej uroczej Warszawie” tak  opisywał swoje pierwsze spotkanie z Wiechem w przedwojennej redakcji „Kuriera Czerwonego”  :

 

” (…) widzę przez szybę siedzącego za biurkiem wytwornego pana w średnim wieku z monoklem w oku i z lekko zarysowanym wąsem, przyciętym brzytwą. Czarne ubranie z kamizelką skrojone idealnie, niewątpliwie na miarę, kremowa koszula za złotymi spinkami przy mankietach i granatowy w czerwone prążki krawat zawiązany z precyzją dopełniają nieskazitelnej całości.”

 

     Stefan Wiechecki urodził się w 1896 roku, w wielodzietnej rodzinie właściciela sklepu wędliniarskiego przy ul Marszałkowskiej.

Dom w którym przyszedł na świat, leżał poza granicami Warszawy , a okolica miała wtedy nieomal wiejski charakter i wymownie patriotyczny. Bo dom ów sąsiadował z kościołem św. Wawrzyńca przy ul. Wolskiej, który stoi na dawnej reducie powstania listopadowego, znanej z bohaterskiej obrony i śmierci swojego dowódcy gen. Józefa Sowińskiego. Nic zatem dziwnego, że malcowi zaszczepiono miłość do ojczyzny, której przecież wtedy nie było. A może odczuwał fluidy tej ziemi, sam, bez zaszczepiania.

Tak pisał w książce autobiograficznej zatytułowanej „ Piąte przez dziesiąte” wydanej w 1970 roku :

 

 „… dziecinne lata moje upływały w atmosferze bojowo- patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim urodzeniem, gdyż przyszedłem na świat w małym domku na Woli.”

 

      Kiedy  miał półtora roku, rodzina przeniosła się do potężnej czynszowej kamienicy przy ul. Wielkiej 45 ( dziś jest to Lwowska, Poznańska i fragment pl. Defilad).

      To tu spotkał się po raz pierwszy z gwarą warszawską , którą mówił dozorca domu Wicuś Pijus. We wspomnianej autobiografii zanotował:

 

„Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej. Był on jednym z pierwszych moich wykładowców nadwiślańskiego dialektu (…) Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą ozdobę » Słownika Wyrazów Zelżywych «profesora Wieczorkiewicza”.

 

     Ale nie tylko  dozorca miał wpływ na późniejszego pisarza. Chłopak lubił przesiadywać w warsztacie szewskim, który mieścił się w oficynie kamienicy. Jego właściciel pan Dobrosielski, weteran Powstania Styczniowego opowiadał o licznych bitwach używając podobnego języka jak dozorca, Wicuś Pijak. Nie mniejsze wrażenie robiły na rosnącym dzieciaku podwórkowe występy magików z popisowymi numerami „ Człowiek- Wąż. „ albo „ Kobieta- Krzesło”. W  autobiografii tak opisuje tamten czas i miejsca starej , już nieistniejącej Warszawy:

 

„(..)  wyparte nieraz przez Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu Siennej był sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z chałwą i daktylami na wystawie. Obok mieścił się zakład tapicerski pana Mojżesza Ryndzuńskiego. Nieco dalej cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstrująca w witrynie wspaniałe torty z fontannami czerwonego lukru. (.) Całą watahą wybiegaliśmy aż na Marszałkowską, gdzie, niedaleko Siennej, istniał magazyn materiałów artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. (.) Tu budziły pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka Żmurki. Tu przyciągał nasze oczy obraz Kossaka przedstawiający szarżę Czerkiesów na tłum przed kościołem Świętego Krzyża”.

Podobne scenki jak z tego obrazu Kossaka Wiechecki widział na żywo. W pobliżu domu, gdzie mieszkał,  w tzw. krwawą środę 1906 roku bojownicy PPS starli się z wojskiem i policją, na ulicy leżały trupy. Stefan z bratem i krewnym ojca w ostatniej chwili uciekł do bramy przed nacierającym konno kozakiem….

 

      Pierwszy wydrukowany tekst Stefana Wiecheckiego był zupełnie inny od następnych. Gdy autor miał 12 lat, czyli w 1908 roku opisał  umierającego z nędzy pisarza i zatajając nazwisko wysłał ten tekst do małego warszawskiego  wydawnictwa czasopisma „Wiarus”. Uradował się wielce, gdy już po tygodniu  ujrzał swój artykuł wydrukowany i opatrzony

” mrożącą krew ilustracją „ 

       Wkrótce po opublikowaniu pierwszego tekstu, rodzina Wiecheckim przeniosła się z powrotem na Wolę, na róg Chłodnej i Okopowej, w pobliże ogromnego targowiska – pl. Kercelego, nazywanego Kercelak.  Tutaj młodzieniec już gruntownie zapoznał się z warszawskim dialektem. „. W swoich wspomnieniach tak pisze:

 

 „(…) Na tym wielkim placu, pełnym bud, budek, straganów, klatek z gołębiami i stoisk z psami, przysłuchując się rozmowom handlowców z kupującymi, poznawałem tajniki i niuanse tej szemranej mowy. Bo na Kercelaku, oprócz wymiany drobnotowarowej odbywało się coś jeszcze. Gwary poszczególnych dzielnic Warszawy zlewały się w jeden dialekt warszawski, który mnie tak zafrapował swoją oryginalnością i celnością, że już w szkole zacząłem nim pisać ćwiczenia z języka polskiego”.

   

Ojciec dbał o wykształcenie syna.  Wysłał go do Gimnazjum Filologicznego Wojciecha Górskiego przy ul. Hortensji 2 ( dziś ul. Górskiego). Było to jedyne gimnazjum w Warszawie z polskim językiem wykładowym. A trzeba tu wspomnieć, że Polski wówczas nie było !  Tutaj przyszły Wiech miał szczęście spotkać polonistę, który zadawał uczniom zadania na tematy dowolne lub o Warszawie. To wtedy Wiechecki rozpoczął swoje pisanie gwarą. Nauczyciel nie tylko nie tępił tej swoistej maniery, a nawet  zachęcał chłopca do poznawania folkloru miasta. .Jednak  ogólnie nie był zadowolony z ucznia. Późniejszy pisarz tak opowiada we wspomnianej  autobiografii „ Piąte przez dziesiąte” :

 

Nauczyciel   „Mawiał zwykle, oddając moją pracę: – Pan Wiechecki, jak zawsze, prześlizgnął się po temacie, ale, że zrobił to nieźle – trzy plus. Poza owe trzy plus nie udało mi się nigdy w szkole wyskoczyć, ale na ten gwarze ślizgam się już kilkadziesiąt lat i chwalę to sobie” .

 

      Tadeusz Wittlin wspomina, że Wiechecki mając 13 lata zapuścił wielką iście lwią grzywę, by upodobnić się do „ prawdziwego literata”. Dyrektor Gimnazjum, Górski tępił takie fryzury, więc skarcony Stefan szedł do łazienki, wsadzał głowę pod strumień wody i zaczesywał włosy. Ale ledwie „Góral” się oddalił, chłopak mierzwił czuprynę i wyglądał gorzej niż wspomniany już słynny dozorca Wicuś Pijus. Ostatecznie niepokorny uczeń został uroczyście zaprowadzony przez woźnego do fryzjera, gdzie został ostrzyżony i co dzisiaj wydaje się  dziwne- zabieg odbył się na koszt gimnazjum !

        Poza karierą literata  chłopiec marzył o karierze aktorskiej. Grywał w amatorskich teatrach , początkowo w rolach uczniów, sierot, pikolaków. Ale z czasem dorósł do roli drugiego amanta. Wówczas przybrał sceniczny pseudonim Stefan Gozdawa. Podczas występu w Teatrze Popularnym w Sali Związku Rzemieślników Chrześcijan spotkał piękną brunetkę Leokadię Fałdoską używającą imienia Irena. W sztuce „ Cyganie” Józefa Korzeniowskiego on wcielił się w cygańskiego wodza a ona – w tańczącą przed nim dziewczynę. Nic więc dziwnego, że ich poniosło. Zaiskrzyło. Zakochanie przetrwało przez całe ich życie, nawet gdy zostali małżeństwem.

      Gra w teatrze nie sprzyjała edukacji szkolnej i pewnie także ta wzbudzona namiętność spowodowała, że Stefan oblał maturę, choć  zdał ją w następnym roku w Gimnazjum im. Mickiewicza a i ukochana miała bardzo mierne oceny.
      W 1916 roku zaciągnął się do Legionów Polskich  i po 2 latach  wyszedł do cywila.

Wkrótce  wrócił do wojska by bronić kraju przed bolszewikami. Walczył z zapałem i zaangażowaniem tak wielkim, że po zwycięstwie przywiózł do domu Krzyż Walecznych.         

       Otrzymał dobrze płatną pracę w referacie prasowym Polskiego Czerwonego Krzyża.        I dopiero wtedy matka Ireny, uznała, że jest odpowiednim kandydatem na męża jej córki.  

Ślub wzięli w 1923 roku i zamieszkali  po drugiej stronie Wisły, w prawobrzeżnej Warszawie, najpierw przy ul. Wileńskiej 59 a potem przy Stalowej 1. I tam czuł się rozkosznie, wśród specyficznych mieszkańców tzw. Szmulek.

      Wkrótce potem Wiech porzucił pracę w PCK i z pomocą finansową ojca założył własny teatr. Mieścił się w dwóch połączonych mieszkaniach na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. Wolskiej 32. Nosił nazwę Popularny, na pamiątkę sceny , na której się poznali zakochani. Pierwszą sztuką tam wystawioną były Dzieje salonu” Kazimierza Wroczyńskiego. Tadeusz Wittlin pisał

 

„sala wypełniona była po brzegi, a widzowie śledzili akcję na scenie z zainteresowaniem i bawili się szczerze”. Reagowali śmiechem, wykrzykiwali „ dobrze mu tak” gdy winny został ukarany, etc.

 

Dodatkową atrakcją powodującą, że zjeżdżali się ludzie z całej Warszawy był fakt , że serwowano tam  golonkę i bigos z pobliskiego baru Pod Cyckami.

      Na spektakle przybywali też gangsterzy ze słynnej grupy Taty Tasiemki z Kercelaka. Nie kupowali biletów a gdy mijali sprawdzających bilety mówili” Miesięczny”, rozchylając nieco marynarkę by pokazać broń. Wpuszczano ich bezszmerowo, bo byli  przydatni. Słynni

„ tasiemkowcy” stanowili swoistą ochronę. W przypadku próby wyczynów chuligańskich czy pijackich na widowni, ci  panowie  wstawali ze swoich miejsc na widowni i w miarę dyskretnie wyprowadzali niegrzecznych. Po krótkiej chwili słychać było donośny rumor spadającego ze schodów ciała.  

 

„. Incydent był wyczerpany, kończyło go definitywnie zjawienie się w mojej kancelarii funkcjonariuszy straży porządkowej, którzy meldowali: – Panie dyrektorze, wszystko w najlepszym porządeczku. Barłoga odpłynął!” – wspominał Wiech.

 

    Na spektaklach pojawiały się też znakomitości polskiej kultury jak : Leon Schiller, Józef Węgrzyn, Stefan Jaracz czy Jan Kiepura, który kiedyś  odśpiewał tam arię Jontka z opery Halka.

    Rozochocony Wiechecki wystawiał co tydzień nowe premiery. Były to głównie farsy i melodramaty, ale czasami też sztuki bardziej ambitne  wg Fredry, Bałuckiego czy Żeromskiego.

Sam Wiechecki też pisywał sztuki tam odgrywane. Były poważne o tematyce historycznej, jak np.” Bitwa pod Radzyminem” czy „Śmierć generała Sowińskiego”.

Wykazywał też spryt o czym świadczy następujący fakt. Pewnego dnia się dowiedział,  że ukończono film „Trędowata” i niedługo będzie premiera w kinie Kometa. Od razu kupił tę powieść Mniszkówny i w swoim teatrze wystawił wg niej sztukę, wyprzedzając o 2 tygodnie premierę filmową .
        Jednak pomimo wysiłków dyrektora Teatr Popularny przegrał konkurencję z kinami. Aktorzy domagali się wysokich honorariów, na które nie było Wiecheckiego stać.

I w 1926 roku Teatr zamknięto.

        Wiechecki zaczął się rozglądać za pracą dziennikarza. Poszukiwania rozpoczął od redakcji szacownego „Kuriera Warszawskiego” przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie drukowano samego mistrza-  Bolesława Prusa.

 Ówczesny redaktor naczelny, Tadeusz Kończyc zamówił u Wiecheckiego reportaż na temat wieczoru pod choinką w Domu Akademickim. Chyba się mocno zdziwił, gdy otrzymał felieton w formie rozmowy kandydata na reportera  z mistrzem murarskim Miętusem o sprzedaży choinek na Kercelaku. Roiło się tam od zamierzonych błędów stylistycznych, gramatycznych  a nawet ortograficznych.

Miętus mówił:

 

„ (…) murarz przyzwyczajony za to i tamto w zimie sie łapać. Na Boże Narodzenie choinkami sie handluje, a na Wielkanoc znowuż baranki odchodzą i jakoś musi być. O wiele mnie sie rozchodzi, to do handlu się nie kwalifikuje, za miętkie serce posiadam”. Dalej jest opowieść jak to Miętus za darmo oddawał choinki biednym dzieciom.

 „ Obciachane to, nagie i bose, ale aż jem sie oczy do krzaków świecą (…) No, to miałem ich słuchać i greka udawać ?- Mata, chłopaki- mówię – choinkie i zmiatajta do domu”.

Redakcja „Kuriera” ten tekst  wydrukowała, ale wycięła  i wygładziła to, co było jego solą, wyrzuciła  gwarowe określenia, zwroty i tym samym ogołociła artykuł ze specyficznego niepowtarzalnego  klimatu.

Nic więc dziwnego, że obrażony Wiech postanowił szukać innego czasopisma. Akurat powstała popołudniówka „ Kurier Czerwony” i tam Wiech skierował swoje kroki. Redaktor naczelny od razu przeczytał przyniesione felietony  zaśmiewając się przy tym  do łez a na koniec powiedział „ Do szybkiego zobaczenia”

Od tej pory niedawny dyrektor teatru jak z rękawa sypał felietonami z życia miasta, jak zwykle ubrane w warszawską gwarę. Drukowano je też w innych pismach. Ostatecznie zajął stałe miejsce felietonisty w„Expressie Wieczornym „ a w jego dodatku „ Dzień Dobry” jako Józef Gawęda udzielał porad dla nieszczęśliwie zakochanych,

         Po kilku latach zajął się dziennikarstwem sądowym. Przesiadywał w sądzie grodzkim, który zajmował się niewielkimi sprawami natury raczej pieniaczej lub porachunkowej maluczkich. Miał zapewne  niezły ubaw z miałkości  spraw tam poruszanych, z pyskówek oraz wielkiej galerii typów, nierzadko spod ciemnej gwiazdy, które przewijały się w salach tego sądu .  Redakcja” Kuriera Warszawskiego” i „Kuriera Czerwonego” nie żądała sprawozdań poważnych, akceptowała humorystyczne interpretacje i wymysły Wiecha.  Notował, zresztą zgodnie z prawdą, że jego bohaterowie mówili ” musiem”, ”zamiaruje”,

„ u nasz” „Żalibosz.  Na ZUS mawiano  „ Chora Ubezpieczalnia” , a fikcyjni bohaterowie Wiecha-  Walery Wątróbka i Piecyk   Urząd Stanu Cywilnego nazywali „ magistrackim kościołem ”, posterunkowego –” postronkowym”, fatamorganę przemianowali na

„ fatamruganę”, a przepity głos to był „ sznaps- baryton”…

        Stefan Wiechecki używał  pseudonimu Wiech, co wg jego żony- tak,  stale tej samej Ireny z teatru gdzie był cyganem a ona przed nim tańczyła- skrócił swoje nazwisko z prozaicznego powodu jakim było lenistwo. On sam wyjaśniał, że chodziło mu o wiechę, którą murarze wieńczą najwyższe piętro wznoszonego budynku a pracodawca zaprasza ich na popijawę…..

       I przyszła II wojna światowa, która odmieniła losy świata.

      Podczas Powstania Warszawskiego publikował teksty w dzienniku „ Powstaniec”.

Czas okupacji niemieckiej Wiech opisał w powieści „ Cafe pod Minogą” wydanej w 1947 roku. W 1959 roku na podstawie tej powieści zrealizowano film o tym samym tytule.

       Po wojnie Stefan Wiechecki nadal mieszkał w kamienicy na rogu Stalowej i Inżynierskiej, tj. na warszawskiej Pradze, na tzw. Szmulkach,  , gdzie prowadził niewielki sklepik ze słodyczami. Warszawa leżała w gruzach, mieszkańców zabito lub wypędzono i jedynie tam pozostali rdzenni warszawiacy a z pożogi wojennej ocalały kamienice . I tam jak w soczewce się skupił ocalały koloryt dawnej Warszawy.

Toż to był dla Wiecha istny raj, niewyczerpane źródło z którego czerpał pisząc swoje felietony. 

    Wówczas  pisywał  do „Życia Warszawy” i „Kuriera Codziennego” a następnie do „Expressu Wieczornego”, któremu był wierny aż do śmierci. Poszerzał galerię swoich bohaterów, chociaż fikcyjnych, ale jędrnych żywych i skupiających wszystkie charakterystyczne cechy warszawiaków. Do znanego sprzed wojny historyka- amatora-Teofila Piecyka dołączyli inni bohaterowie jak Walery Wątróbka komentator codziennych wydarzeń w stolicy i jego żona Gienia, brat Gieni- Piekutoszczak, wuj Wężyk z Grójca, ciotka Kuszpietowska oraz Apolonia Karaluch. Zbiory tych felietonów ukazywały się w odrębnych publikacjach np. „Ja panu pokażę” ( 1938). „Wiadomo- stolica” ( 1946), „Helena w stroju niedbałem „( 1949), „Ksiuty z Melpomeną „( 1963), „Śmiech śmiechem” ( 1968), „Dryndą przez Kierbedzia” ( 1990)

 Po wydania „ Expressu Wieczornego” z felietonami Wiecha ustawiały się pod kioskami kolejki.

      Wiech nie tylko pisał o sprawach doraźnych, ale też bardzo zabawnie przedstawiał swoją wersję historii Polski. W tomiku wydanym w 1949 roku zatytułowanym „ Helena w stroju niedbałem , czyli królewskie opowieści pana Piecyka” np. pisał  że legendarna Wanda to „ ta co nie chciała folksdojcza”, Zygmunt III Waza- „ w charakterze słupa stajał”, a Stanisław August Poniatowski „ lubiał wrąbać cóś dobrego i niezależnie stołówki w łazienkach prowadził”.

Tu na marginesie muszę wspomnieć, że ostatnio zapytałam mojego syna o Wiecha, natychmiast zniknął , pognał w stronę regałów z książkami , wybrał jedną . Nieco sfatygowana, ale wzruszenie. Przydało się synowi  namiętne odwiedzanie antykwariatów w czasach licealnych. A teraz  podziwiam jego uporządkowanie, bo wiedział gdzie jej szukać. W odróżnieniu ode mnie, wszystkie moje  książki chaotycznie rozproszone po całym mieszkaniu, zawstydziłam się. Wręczył mi właśnie ową Helenę- otwieram teraz i widzę, że to jest pierwsze wydanie!!!

      Wiech swoje monologi pisał dla Polskiego Radia  i czytał tam swoje felietony.

Zmarł nagle na serce 26 lipca 1979 roku i został pochowany na Cm. Powązkowskim.

        Pożegnałam się z panem Wiechem. Odszedł cicho tak jak przyszedł. Ale mnie nie opuścił, bo zawsze mi towarzyszy. Poczytuję to, co napisał i zawsze się uśmiecham. Tyle w nich  warszawskich wydarzeń które pamiętam i o których tylko słyszałam, spektakli teatralnych ….

     Na Wiecha jeszcze nie przyszedł czas, chociaż bywa, że ludziska, nawet młodzi rzucają

” wiechami”.  Bo Wiecha czytywali nie tylko intelektualiści, ale też zwykli zjadacze chleba.  Długo królowały  na warszawskich ulicach Targówka, Woli, na bazarach Hali Mirowskiej czy Polnej jego powiedzonka takie jak:

„ – Wypotrzebował ją  – W ząbek czesany  – Znakiem tego  – Śmiej się pan z tego  –  Przypuszczam, że wątpię  –  Skoro jeżeli –  A to ci polka – Niech ja skonam..            „

A niedawno się dowiedziałam, że Wiech jest twórcą powiedzenia „ wiek trolejbusowy”, gdyż w pewnym czasie po Warszawie jeździły trolejbusy z numerami od 50-99.

Ale o tym później…

 

Na medycznej ścieżce. Profesor Zdzisław Askanas- twórca nowoczesnej kardiologii polskiej.

 

przepraszam za poprzedni podpis- na zdjęciu nie jest to Profesor Zdzisław Askanas ze swoją żoną- adiunktem Kliniki AM( zdjęcie z internetu)- a jego syn- Aleksander z 2006. Podobieństwo z Ojcem niezwykłe. Dziękuję goni za uwagę


Miałam szczęście przypatrywać się pracy prof. Askanasa w czasie naszych studenckich zajęć w jego klinice, tj. IV Klinice Chorób Wewnętrznych  AM. Był zawsze skupiony, spokojny,  poważny , mądry, o przenikliwym spojrzeniu ciemnych migdałowych oczu. Asystentom pozwalał na samodzielne myślenie, i działanie- umiejętnie kierował zespołem. Jako jeden z nielicznych Żydów –lekarzy nie opuścił Polski w 1968 roku…

 

 

Zdzisław Askanas urodził się w 1910 roku w Warszawie. W 1935 roku uzyskał tytuł lekarza

i podjął pracę w II Katedrze i Klinice Chorób Wewnętrznych w Warszawie  kierowanej przez prof. M. Semerau- Siemianowskiego.

We wrześniu  1939 roku  wstąpił do armii- był jednym z bohaterów obrony twierdzy Modlin. Potem ukrywał się ze względu na swoje pochodzenie ale jednak działał w konspiracji pod pseudonimem „ Dąb”, pod koniec wojny organizował szpitale Rady Głównej Opiekuńczej ( RGO).

Po zakończeniu wojny ponownie wstąpił do wojska a potem pracował w departamencie Ministerstwa Zdrowia.

W 1948 do swojej kliniki wrócił jego pierwszy szef- prof. Semerau- Siemianowski i wtedy  Z. Askanas wrócił do pracy klinicznej.

W 1951 roku uzyskał tytuł dr habilitowanego, został docentem i w 1953 roku zajął się organizowaniem miejskiego oddziału chorób wewnętrznych, który wkrótce został podniesiony do rangi IV Kliniki Chorób Wewnętrznych A. M. w Warszawie.

W 1954 roku, otrzymał nominację profesorską.

Został konsultantem krajowym do spraw kardiologii, która dotychczas się rozwijała w ramach interny. Wówczas dzięki jego staraniom powstała Centralna Poradnia Chorób Układu Krążenia ( 1962) a następnie Instytut Kardiologii w warszawskiej Akademii Medycznej, gdzie w 1963 roku zorganizował pierwszy w kraju Ośrodek Intensywnej Opieki Kardiologicznej . Dzięki prowadzeniu szkoleń dla lekarzy z całego kraju, wyrosła ekipa nowoczesnych kardiologów, którzy rozpoczęli pracę w nowopowstających  Ośrodkach . W powstawanie tych Ośrodków i wyposażenie ich w nowoczesny sprzęt profesor  włożył wiele wysiłku i wkrótce w tym czasie w Polsce było ich więcej niż w Austrii a nawet Francji.

Wypracowany został „ polski model” rehabilitacji pozawałowej , później zaakceptowany i propagowany przez Światową Organizację Zdrowia.

Prowadzono nowoczesne badania epidemiologiczne w Płocku, Sochaczewie i Warszawie , które z równolegle biegnącymi badaniami amerykańskimi w Fremingham zapoczątkowały na szeroką skalę kontynuowane do dziś studia Światowej Organizacji Zdrowia nad rozprzestrzenieniem choroby niedokrwiennej serca i nadciśnienia tętniczego w Europie i na świecie.

 Prof. Z. Askanas był ekspertem tej organizacji, opracowywał koncepcje badań w grupach roboczych Światowej Organizacji Zdrowia. Dzięki wprowadzonej przez niego metodzie (uznanej za modelową w badaniach światowych) rejestracji ostrych incydentów wieńcowych wykazano ogromne niebezpieczeństwo tzw. fazy przedszpitalnej zawału serca ( śmiertelność ok. 40%). Dało to początek działaniom prewencyjnym w ostrym zawale serca.

Równolegle pracowały zespoły psychologów, które opracowały swoje  metody terapii prowadzonej równolegle z działaniami ściśle medycznymi . 

W tym zespole wyrastał znany naszej rodzinie Prof. Jan Tylka. Ten góral o niepożytej, zaraźliwej wręcz energii i optymizmie ładował puste akumulatory mojego depresyjnego wtedy męża. Jesteśmy przekonani, że w przypadku Mirka, sukces  jaki odnieśli kardiochirurdzy jest w równej mierze  udziałem zespołu psychologów, którzy potrafili przygotować do tak ciężkiej operacji i pomóc przy  wracaniu do życia” pełną piersią”…chwała im wszystkim….

 

Niestety działalność Profesora Z. Askanasa została brutalnie przerwana przez rozległy udar mózgu , który nastąpił w 1972 roku.

W 1973 roku odszedł od żyjących człowiek, którego nazywa się „ twórcą współczesnej kardiologii polskiej”.

 

Opracowałam na podstawie wspomnień prof. prof. Kraski, Rywika, Żochowskiego.( uczniów profesora Z.Askanasa)

 

 

Na medycznej ścieżce. Dane oficjalne mojego profesora interny z czasów studenckich…

Tadeusz Orłowski urodził się 13 września 1917 roku w Kazaniu nad Wołgą.
Był synem jednego z największych polskich internistów- Witolda Orłowskiego o którym napisałam poprzednio.

Studia medyczne ukończył w czasie okupacji na Tajnym Wydziale lekarskim Uniwersytetu im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie.

 

Od 1945 roku pracował w warszawskich klinikach  internistycznych, w 1963 , rok po otrzymaniu tytułu profesora,  został kierownikiem I Kliniki Chorób Wewnętrznych.

 

W 1975 roku utworzył w Akademii Medycznej Instytut Transplantologii, który stał się wiodącą placówką w zakresie przeszczepiania nerek w Polsce.

 

.

„Bez wątpienia zasługi Profesora Tadeusza Orłowskiego stawiają go w gronie najwybitniejszych polskich lekarzy XX wieku. Dzięki olbrzymiej wiedzy, talentowi organizacyjnemu stworzył polską szkołę interny, był również pionierem nowoczesnej nefrologii i transplantologii klinicznej. Pierwsza dializa w Polsce odbyła się w 1958 roku w Poznaniu, drugim ośrodkiem była warszawska Klinika, w której na początku 1959 roku rozpoczęto dializy przy użyciu sztucznej nerki Alwalla. W 1966 roku, po kilkuletnich badaniach doświadczalnych, uruchomił wraz z profesorem Janem Nielubowiczem program przeszczepiania nerek w Polsce. Uczestniczył w pierwszym udanym zabiegu przeszczepienia nerki 26 stycznia 1966 roku.”

Po przejściu na emeryturę nadal aktywnie pracował naukowo, kierując pracownią izolacji wysp trzustkowych dla celów transplantacji. W kwietniu 2008 roku zapoczątkowane przez Profesora badania zostały uwieńczone pierwszym w Polsce przeszczepieniem wysp trzustki u człowieka .

Nie wymieniam już jego działalności w międzynarodowych towarzystwach lekarskich, ani licznych podręczników jego autorstwa.

Zachowano go w pamięci jako człowieka o pięknej karcie podziemnej działalności okupacyjnej- od tajnego kształcenia studentów medycyny do udziału w Powstaniu Warszawskim w Batalionie Szturmowym” Odwet”  oraz pracy jako lekarza w szpitalach powstańczych.

 

Zmarł 30 lipca 2008 roku. Został pochowany w Warszawie na Cmentarzu Powązkowskim.

 

opracowałam na podstawie Wikipedii oraz informacji zamieszczonej w Pulsie- gazecie Izb Lekarskich

 

Śladami mojego Taty . Wspomnienia z domu rodzinnego mojej Babci….

 

Bywało, że  wieczorami, w rodzinnym domu Rodziewiczów   zbierało się wielu sąsiadów. Działo się to przy okazji jakiś polskich świąt narodowych, które  władze carskie tępiły. Jednak  zaborcy nie mieli tyle siły, by wyplenić polskość z serc mieszkańców Rakowa.

Pod pozorem spotkań imieninowych czy urodzinowych odbywały się prawdziwe spotkania patriotyczne.

Na wstępie zwykle Bolek  czytał aktualne czasopisma przywożone z Wilna a w nich najbardziej interesowały powieści w odcinkach i  wieści ze świata . Wszyscy wyczekiwali, skąd powieje   duch wolności  i obudzi się nadzieja wyzwolenia spod władzy zaborcy.

Dla pokrzepienia serc  czytano ukazujące się właśnie dzieła Sienkiewicza a także śpiewano pieśni ze Śpiewnika Domowego Moniuszki.

Bolek bardzo lubił opowiadać, objaśniać. Zwykle przy okazji  takich spotkań pan domu przytaczał jakieś skrótowe życiorysy autorów, albo co ciekawsze fragmenty z  ich życia .

Na temat Stanisława Moniuszki wiedział dużo. Teraz możemy poczytać w Internecie, ale wtedy trzeba było grzebać w książkach, zdobywać i czytać prasę .

I my  teraz cofnijmy się w dawne czasy-  jest koniec XIX wieku, maleńkie , przygraniczne miasteczko Raków, miły, ukwiecony domek organisty  , ludziska skupieni nad niewielkim stolikiem, pochylone głowy w kręgu nikłego światła lampy naftowej. Właśnie Bolek opowiada, a więc posłuchajmy .

–  Stanisław Moniuszko herbu Krzywda urodził się 5 maja 1819 roku w Ubielu w rodzinie umuzykalnionej. Pierwsze kroki w jego kształceniu muzycznym stawiał pod kierunkiem matki.

W roku 1827 rodzina przeniosła się do Warszawy i wtedy ośmioletni Moniuszko uczęszczał  na lekcje muzyki u Augusta Freyera, który był organistą w warszawskim kościele Świętej Trójcy.

Gdy Stanisław miał 11 lat, cała rodzina przeprowadziła się do Mińska i tam Moniuszko kontynuował muzyczną edukację u Dominika Stefanowicza.

W 1837 roku Moniuszko wyjechał do Berlina, aby kształcić się u Carla Friedricha Rungenhagena.

 W 1840 roku zakończył studia i zamieszkał w Wilnie. Został organistą, kompozytorem, pedagogiem i organizatorem życia muzycznego w mieście

W 1858 przeniósł się wraz z rodziną do Warszawy, gdzie objął stanowisko dyrygenta opery. Jednocześnie był wykładowcą w Instytucie Muzycznym w Warszawie.

W 1872 roku zmarł na atak serca .

Pogrzeb artysty stał się manifestacją narodową.

Poza operami pozostawił  cykl dwunastu Śpiewników domowych zawierających  268 pieśni do słów różnych poetów polskich i obcych ( w polskim tłumaczeniu) oraz do słów ludowych .

Bolek zakończył swoją opowieść, wszyscy jeszcze chwilę siedzieli w milczeniu, przypominali ten dzień , kiedy był pogrzeb Moniuszki. Przecież działo się to tak niedawno –  wówczas nawet w Rakowie ludzie ubrali się odświętnie i tłumnie zjawili się na wieczornej mszy.

Teraz, po wypiciu kilku kieliszków nalewki, duch bojowy wstąpił w serca rakowian i w czasie spotkania u Rodziewiczów, ktoś zaintonował pieśń „Do Niemna”….a potem już poleciało… odśpiewano prawie połowę pieśni Moniuszki dając szansę pięknym miejscowym głosom, które prezentowały popisy solowe.

Dzieciaki Rodziewiczów wylazły spod pierzyn  i przybiegły w swoich długich koszulinach nocnych do rodziców, wdrapywały się na ich kolana i drzemały przytulone. To były najpiękniejsze czasy całej rodziny, czasy, które już nigdy nie mogły wrócić……