Na medycznej ścieżce. Pierwsze dni pracy.

Pierwszego dnia mojej pracy,  pojawiłam się w oddziale interny, który był połączony  z oddziałem neurologii. Mieścił się na parterze lewego skrzydła szpitala, i miałam stamtąd przepiękny widok na Lasek Bielański.  Jednak nie wyglądałam przez to okno zbyt często, bo od razu zostałam zawalona papierami. Moja praca polegała na uczestniczeniu w porannym obchodzie z jednym lekarzem, codziennym wpisywaniu obserwacji w historiach choroby każdego pacjenta oraz wklejaniu wyników badań dodatkowych.

Na analizę stanów chorobowych pozostawało mało czasu, gdyż o 12 musiałam pospiesznie opuszczać oddział i gnać do swojej przychodni.

Zaprzyjaźniłam się z przemiłą dr Puławską, która była wielką blondyną, z obfitym kokiem i macierzyńskim spojrzeniem. Była istnym wulkanem ciepła i stanowiła dla mnie wyrocznię w problemach internistycznych. Poza nią było jeszcze kilka lekarek o wyglądzie  myszowatym i nawet nie zapamiętałam ich nazwisk.

W zespole neurologicznym królowała Dr Dowgiałło. Naprawdę wyglądała jak królowa. Była wysoka, smukła i piękna. Miała ciemne oczy i koronę z grubego warkocza  misternie upiętą na głowie. Po latach poznałam jej wnuczkę, która była młodziutką lekarką na ginekologii w Klinice, w której pracuje moja synowa. Ucieszyłam się bardzo, zresztą i ona też, gdy wspomniałam jej babcię.

Na medycznej ścieżce. I jest upragniona praca…

W ten to sposób otrzymałam stosowny papier na którym jak byk widniało skierowanie do pracy w tzw. wtedy Zespole Opieki Zdrowotnej na Żoliborzu. Działo się to w marcu 1972 roku , czyli 9 miesięcy po uzyskaniu dyplomu. Służba zdrowia przeżyła wówczas pierwszą istotną reformę, która polegała na wspólnym zarządzaniu szpitalami i przychodniami w każdej dzielnicy co właśnie zostało nazwane Zespołem Opieki Zdrowotnej.

Następnego dnia zgłosiłam się do dyrekcji ZOZ-u, która mieściła się w Szpitalu Bielańskim i otrzymałam przydział do Przychodni Rejonowej na Wrzecionie.

Zasada stażu podyplomowego w tych czasach polegała na 4 godzinnej porannej pracy w kolejnych podstawowych oddziałach szpitalnych a następnie odpracowanie trzech godzin w przydzielonej przychodni w charakterze internisty.

Po roku należało zdać stosowne kolokwia na internie, chirurgii, pediatrii i ginekologii.

I wówczas pozostawało się na etacie tylko przychodnianym, przymusowo odpracowując przez 3 lata ten roczny staż

Na medycznej ścieżce. Poszukiwanie pracy…

Ja codziennie biegałam do Pełnomocnika ds. Zatrudnienia w Dziekanacie Akademii Medycznej , by sprawdzić, czy nie ma on jakiejś oferty pracy.

W Warszawie nie znałam żadnego lekarza, w rodzinie nie było tradycji medycznych i nie wiedziałam o innych możliwościach załatwienia stażu podyplomowego.

Dopiero później się dowiedziałam, że wielu moich kolegów załatwiło sobie samodzielnie lub raczej przy pomocy znajomości tę pierwszą pracę.

Gdy po bezskutecznym dowiadywaniu się o miejsce stażowe, zapisałam się na osobistą rozmowę z pełnomocnikiem, ten nie mógł się nadziwić, że tak mi spieszno do pracy. Próbował przekonywać, że mam pracującego męża i małe dzieci, więc ten czas powinnam poświęcić rodzinie. Zupełnie nie rozumiałam jego sposobu myślenia, dopiero po latach przyznałam mu rację.

Wreszcie któregoś dnia, rozmawiając z koleżanką, dowiedziałam się, że nasza wspólna znajoma, która mimo stałego miejsca zamieszkania w Krasnymstawie, bez trudu otrzymała staż w Warszawie, ma zamiar z niego zrezygnować z powodów zdrowotnych. Pognałam natychmiast z tą wiadomością do Pełnomocnika , który nie mógł się już wykręcać brakiem miejsc , przyznał, że ma już podanie tej dziewczyny i wobec tego mogę łaskawie zająć jej miejsce.

Na medycznej ścieżce. Marzę o pracy…

Gdy otrzymałam dyplom ukończenia studiów, mieliśmy już dwie małe córeczki, którymi powinnam się zajmować, ale ja parłam do przodu.

Koniecznie chciałam już dostać pracę i rozpocząć prawdziwe dorosłe życie. Wychowana byłam w etosie pracy. Moja Mama zawsze pracowała zawodowo,  łącząc obowiązki domowe i nauczycielskie. I ja uważałam, że kobieta powinna się realizować zawodowo. I wtedy pojawiła się dysharmonia mojego myślenia. Dom jakoś sam się toczył- pewnie siłą rozpędu, a ja marzyłam o obowiązkach lekarskich. 

Ile było w tym myśleniu  chęci udowodnienia Mamie, że dałam radę, a ile moich własnych ambicji, dokładnie nie wiem . Widziałam , jak bardzo Mama się bała, że po wyjściu za mąż porzucę studia. Zresztą takich przykładów było dookoła wiele. Nie trzeba było daleko szukać. Mój ukochany brat studiował długo, kilka razy nie zgłaszał się na egzaminy, więc go wyrzucali ze studiów. Potem zdawał ponownie, dostawał się, mimo, że w tamtych czasach też nie było łatwo. Wielu młodych ludzi chciało studiować a i roczniki opóźnione w edukacji przez  wojnę  zapełniały miejsca w studenckich ławach.

 I dlatego , gdy podjęłam decyzję o założeniu rodziny, nie dyskutowałam z Mamą , ani z nikim innym, nie przekonywałam , nie obiecywałam, ale się zaparłam w sobie, zacisnęłam zęby i  milcząc postanowiłam, że się nie dam życiu ….

 

Opowieści mojej Mamy. Wyjazd na kresy…

Po uzyskaniu dyplomu nauczycielki Mama od razu rozpoczyna poszukiwanie pracy. Nie jest o nią łatwo. Miejscowe szkoły mają już stałą kadrę nauczycieli, zresztą Mamę kusi świat daleki.

I dlatego, gdy się dowiaduje, że są wolne etaty  na Wileńszczyźnie, od razu podejmuje decyzję wyjazdu. Jest rok 1925, niedawno powstała Polska i nowe polskie szkoły na terenach wschodnich  bardzo potrzebują nauczycieli.

 I Mama mając poczucie misji, że niesie tam kaganiec oświaty, opuszcza rodzinny dom i rozpoczyna wędrówkę na dalekie kresy.  

Czy rodzina Ją tkliwe żegna, nie wiemy. Pewnie się już wszyscy przyzwyczaili do Jej nieobecności w domu.  Starsze przyrodnie siostry są zajęte swoimi sprawami, są już zamężne, albo przygotowują się do ślubu. Młodsze rodzeństwo może zazdrości, może podziwia. Ale poza Mamą żadne dziecko z tej rodziny nie opuściło stron rodzinnych , więc pewnie ta zazdrość i ten podziw dla starszej siostry, jeśli w ogóle były, były niewielkie.

Ale  tego dnia wyjątkowo  Ojciec dowozi ją i jej niewielki kuferek na stację w Łodygowicach. Podróż pociągiem trwa około dwóch dni.

Z Łodygowic znajomy pociąg unosi Mamę  do Bielska,  potem podróż jest nowością. Nowe krajobrazy za oknem, inne klimaty. Jej góry zostają daleko. ..

W Bielsku Mama wsiada do innego już, obcego pociągu, który kończy bieg w Warszawie. O czym myśli ta młoda osiemnastoletnia dziewczyna, gdy siedzi sama w tłumie innych podróżujących. Czy ma lęk i niepewność w sercu? Pewnie nie, bo już jest zahartowana, przecież od 10 roku życia żyje wśród obcych.

Gdy dobija do Warszawy, wie, że musi pokonać znaczą trudność. Gdyż  Jej pociąg dojeżdża do dworca głównego, a kolejny, do Wilna wyrusza  z  warszawskiej Pragi.  By tam dojechać  trzeba przemierzyć kawał Warszawy. Ale i to pokonuje.

Z Warszawy do Wilna podróż jest nieomal komfortowa, mimo ,że twarde deski wpijają się w pupę. Ale Mama ma odporną na niewygody pupę góralki i twardy charakter ….

W Wilnie ostatnia już  przesiadka do pociągu na Petersburg .

Teraz trzeba uważać, by nie przegapić maleńkiego miasteczka nieopodal Rakowa,  gdzie jest docelowa stacja Mamy.

Stamtąd zabierają Ją wozem dobrzy ludzie.

I wkrótce ląduje w Rakowie, małym sennym miasteczku, pachnącym gnojem i brudem a także łagodnymi uśmiechami miejscowych. Mowa ich zaśpiewna, miękka, trafia prosto do serca. Mama jest zadziwiona nowymi dla niej wrażeniami, ale  ogólnie od razu czuje, że jest w domu.

 

 

Śladami mojego Taty. Jania zostaje księgową w sowchozie i otrzymuje nagrodę…

W tym czasie  Jania ukończyła już 16 lat i została zatrudniona w sowchozie oddalonym o kilkanaście km od ich wioski. Była w polskiej szkole dobrą uczennicą i teraz pomyślnie zdała egzamin na księgową .

Rodzinie wyraźnie się poprawiła sytuacja. Były jakieś pieniądze na najważniejsze potrzeby. Podpis i obecność księgowej był niezbędny przy załatwianiu różnych spraw sowchozowych , również takich, gdzie dyrekcja zgarniała jakieś „ lewe” pieniądze. Jania nie miała wyjścia i wiedząc o tym, milczała. Cóż innego zrobiłby każdy z nas, będąc zmuszonym do życia w tak ekstremalnych warunkach?

Rozmawiałam z mężem Jani, Włodkiem, mają ponoć zachowane różne  dokumenty z tamtych czasów, między innymi dyplom dla Jani, sporządzony na odwrocie jakiegoś innego dokumentu datowanego na początek lat dwudziestych. Wykorzystywano je , bowiem papier był nieomal  na wagę złota .  W tym dokumencie napisano, że za wzorowo wykonywaną pracę, przyznaje się Janinie Łukaszewicz…… kawałek mydła

 

Na medycznej ścieżce. Pierwsza praca.

Ale młodość ma swoje prawa.  Wiatr młodości rozpędza  refleksyjne myśli i smutki  zasypuje czystą żywą radością . I właśnie tak się stało.  Rozkwitała moja radość i entuzjazm. Zostałam studentką i dostałam się na wymarzone studia.

I kochałam swój pociąg, który mnie unosił do domu. I stację Krzyż , gdzie  miałam przesiadkę. I oglądałam zachwycające  podgorzowskie wzgórza morenowe . I  witałam się z Wartą , moją wielką rzeką , która od wieków przytulała moje miasto. Jak zwykle zatrzymałam się na gorzowskim peronie i podziwiałam widok ,  który pokazywał mój dom u podnóża cudnego, pokrytego kosodrzewiną wzgórza z górującymi na nim koszarami .

W domu rodzinnym czekali Rodzice. Nie wiem, czy się cieszyli ze mną. Nie zapamiętałam. Zapamiętałam tylko moją wszechogarniającą radość…

Wkrótce zadzwonił do nas mój zielonogórski kuzyn- Witek i zaproponował mi pracę na kolonii, którą prowadził.
Jego żona, Kazia , był tam lekarką i mogłam być jej przydatna. Oczywiście zgodziłam się, i ponownie wsiadłam do pociągu. Wylądowałam w Międzyrzeczu. Tam na mnie czekał Witek. Wsiadłam do półciężarówki , kierowcą był kuzyn. Zapamiętałam tę jazdę, szybką i niepewną. Hamował gwałtownie, wykonywał jakieś nieprzewidziane skręty. Dookoła był wielki las. Szczęśliwie dotarliśmy pod budynek kolonijny. Gdy wysiadaliśmy, Witek rozkosznie wytrzeszczył na mnie swoje bardzo błękitne oczy i zakomunikował, że się cieszy, bo właśnie po raz pierwszy kierował samochodem. Do tej pory jeździł motocyklem, który stał spokojnie na parkingu ….Cieszyłam się razem z nimJ

Kolonia  mieściła się w szkole, chyba zawodowej , w Bobowicku. Przydzielono mi miejsce do spania w dużej sali , pełnej dzieciarni. Z torby wyjęłam kilka zgrzebnych ciuchów. W tamtych czasach myślenie o ubraniach było kosmicznie odległe.

Zeszłam na dół, gdzie w pokoju lekarskim czekała lekarka, żona kuzyna, Kazia. Zapachniało medykamentami i środkami odkażającymi. Wchłaniałam całym ciałem z lubością.

Może przeczuwałam , że to było moje miejsce w życiu. Dyżurki pielęgniarskie, lekarskie, sale szpitalne…

Nie mogłam  się zbyt długo delektować zapachami , bo przyszła gorączkująca kolonistka. Obserwowałam , jak lekarka bada tę dziewczynę i starałam się zapamiętać kolejność czynności. Rozpoznała anginę. I wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam migdałki pokryte białawymi czopami i żółtymi nalotami.

Tak więc już miałam na koncie, na swojej białej zawodowej tablicy pierwsze rozpoznanie. To była angina. Potem było trochę gorzej, bo lekarka uznała, że trzeba dziewczynę leczyć penicyliną. Wtedy były tylko znane postaci tego leku do stosowania domięśniowego. Tak więc Kazia długo gotowała w metalowym pudełeczku igły i strzykawkę. Następnie pokazała , jak otworzyć ampułkę z płynem do rozpuszczania leku. Otworzyłam . Potem trzeba było odkazić gumowy korek fiolki ze sproszkowaną  penicyliną i wstrzyknąć tam płyn pobrany z .ampułki.  Po wymieszaniu, drugą igłą należało pobrać rozpuszczoną już  penicylinę. Pod kierunkiem Kazi, wykonałam zadanie. Byłam przejęta i dumna. Zastrzyk wykonała już lekarka…

Do moich obowiązków należało sprzątanie w gabinecie, sprawdzanie stanu higieny kolonistów. Krępujące było codzienne sprawdzanie, czy dzieciaki umyły  nogi przez położeniem do łóżka. Wówczas zobaczyłam, że kilkoro z nich  ma dziwne paznokcie matowe,  porysowane i pokryte jakby błonką . Pokazałam to lekarce. Rozpoznała grzybicę paznokci i zleciła smarowanie jakimś czerwonym płynem. Po kilku dniach zdumiałam się, bo paznokcie odzyskały swój normalny wygląd.

Musiałam też okresowo oglądać głowy dzieci i jakby przeczesywać włosy .  Bo wtedy bardzo popularna była wszawica. I oczywiście tutaj też ktoś przyjechał w takim „towarzystwie „. Pokazano mi jak wyglądają gnidy, malutkie przezroczystobiałe owalne kuleczki , przyczepione do włosa blisko skóry. I ze zdumieniem zauważyłam , że w białych włosach wszy są białe, ale w czarnych ciemne. Natura pokazywała swoje przewrotne ale i doskonale ukształtowane oblicze. Od tej pory zachwycałam się  matką naturą….

Przeżycia związane z pracą higienistki kolonijnej były dla mnie nowe i niezwykłe….