Do zobaczenia, moja Pani Profesor….

SAM_7316.JPG

Jedyne zdjęcie Pani Profesor Teresy Wyszyńskiej jakie posiadam. Są wczesne lata 90 XX wieku, upalny wrzesień,  Kongres Nefrologów Dziecięcych w Jerozolimie…

    Nie powinnam bezpośrednio po poprzednim wpisie blogowym o małej pieskowej  domowej radości pisać o   bardzo , bardzo poważnej smucie. Ale tak już się w życiu plecie…

Przed kilkoma dniami odeszła od nas Pani Profesor Teresa Wyszyńska , szefowa zespołu, w którym pracowałam ponad 20 lat…. Moja Pani Profesor bardzo kochała psy, zawsze miała przy sobie jamnika, więc zrozumie i wybaczy tę niezręczność…i nieco chaotyczne, bo pisane sercem i na gorąco wspominki.

Właśnie czytam nekrolog w prasie…stało się to, co nieodwracalne, ale nie przyjmuję tego do wiadomości. Bo Pani profesor nadal żyje wśród nas, dopóki my żyjemy, dopóki pacjenci pamiętają i słowa Jej publikacji, podręczników są czytane i żyją Jej dobre geny utrwalone w pięknej Rodzinie, którą stworzyła…

I myślę o mojej Pani profesor, zresztą często o Niej myślę, bo była wspaniałym lekarzem i jeszcze wspanialszym , niezwykłym Człowiekiem.   

    Po raz pierwszy zobaczyłam Panią Profesor na kursie specjalizacyjnym, jeszcze byłam zakochana w Siennej i nie przypuszczałam, że będę pracowała u Jej boku. Ale już wtedy przyszedł mój zachwyt i nigdy nie zapomnę Jej pięknych wykładów wygłaszanych w iście amerykańskim luzie, ilustrowanych na żywo ( na zwykłej tablicy skrzypiącą kredą) rysunkami z których wyłaniały się kształtne szczegóły budowy nerek i układu moczowego, potem stopniowo wykwitały różne patologiczne twory w obrębie kłębuszków nerkowych by zamienić się w jednoznaczne rozpoznania chorobowe . Te dynamicznie powstające rysunki  mam do dziś w oczach i więcej pokazały i nauczyły niż opisy ustne czy wyczytane w znakomitym podręczniku nefrologii dziecięcej pod Jej redakcją wkuwanym do egzaminu na dwa stopnie specjalizacji z pediatrii….

     W roku 1980 poznałam Panią Profesor osobiście i do dziś wspominam, jak mnie przekonywała do podjęcia pracy w  CZD – pani Zosiu, warto zmienić pracę , poznać nowe horyzonty i ew. zrezygnować po roku gdyby dojazdy były zbyt uciążliwe  lub praca nieciekawa. Po długich wahaniach , tak zrobiłam  i nigdy nie żałowałam, bo praca u boku Pani profesor była nie tylko zaszczytem ale też wielką przyjemnością. Otrzymałam temat, który mnie całkowicie pochłonął , miałam wolną rękę w programowaniu  badań, kochałam moich pacjentów i czułam wielką radość gdy się udawało zmniejszać cierpienia chorych dzieci. Wszystko to się działo  po czujnym opiekuńczym ale nie despotycznym okiem pani Profesor. Nie czułam się zniewolona i  ograniczana jak się zdarzało w innych klinikach, gdzie lekarz musiał wykonywać ślepo zarządzenia szefa, rozwijałam skrzydła. Trwało to ponad 20 lat, aż do emerytury. …Tak, Pani profesor miała wielkie zaufanie do ludzi…i dziękuję Jej za to….

     Mam stale w pamięci Jej dziewczęcy uśmiech, wielki błękit pięknych oczu,  własny styl ubierania się, skromny, elegancki angielskopółsportowy ale przede wszystkim  bezpośredni sposób bycia chyba typowy dla ludzi Wielkich ale pochodzących ze znamienitych rodów. Wszak Pani profesor z Bogusławskich i Suchodolskich się wywodziła. Nie miała żadnych cech  z profesorskiego , jakże często obserwowanego, nadęcia, dumy, pogardliwego traktowania  słabszych.

     Była uśmiechniętą przesympatyczną Lekarką często zaskakującą nie tylko wiedzą nefrologiczną , co było oczywiste, ale obejmującą wszystkie specjalności medyczne, często widziała i wiedziała to, czego my nie widzieliśmy. Lekarze obdarzeni tzw. szóstym zmysłem nie rodzą się często. Pani profesor miała ten szósty zmysł. To był dar , nie tylko wyuczona wiedza. Nie zapomnę  nocy spędzonej przy łóżku nastoletniego chłopca, którego stan gwałtownie się pogarszał. Z wielkim lękiem czuwałyśmy nad nim z koleżanką która dyżurowała (wtedy jeszcze były odrębne dyżury ) wymyślając co jeszcze można by zrobić, by pomóc. Gdy Pani profesor zajrzała do nas rano, rzuciła tylko okiem na chorego i oznajmiła, żebyśmy się nie martwiły, bo chłopiec przeżyje….i tak się stało….

      Jeszcze mam w sobie jedno wspomnienie, już nie zawodowe, ale koleżeńskie. Kiedyś wyjechaliśmy wspólnie, całym naszym zespołem nefrologów  nad Bug, na majówkę. I gdy wędrowaliśmy  brzegiem rzeki, świeciło  już dość ciepłe słońce, a  Pani profesor nagle  zrzuciła wierzchnie ciuchy pozostając w kostiumie kąpielowym i wskoczyła do rzeki….jedyna z nas miała ten kostium i jedyna pływała parskając radośnie. Staliśmy i patrzyliśmy na tę radość…

     I było ostatnie spotkanie, może przed rokiem,  w Jej uroczym mieszkaniu w Brwinowie, sączyliśmy wino i zagryzaliśmy owoce z pucharków które specjalnie dla nas przygotowała…był luz i ciepło ….

    Potem tylko telefony , stałe zapraszanie i nasze obietnice, że jeszcze raz Ją odwiedzimy…nie zdążyliśmy…..jednak teraz mówię- do zobaczenia  Pani profesor…do miłego zobaczenia….jak mniemam, otrzymam od Pani poprawkę tego tekstu. Bo tak zawsze   bywało, gdy popełnialiśmy artykuł do Pediatrii Polskiej czy innego czasopisma medycznego, którego pani Profesor była redaktorem…przyrzekam, że  poprawię…

 

SAM_7326.JPG

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *