Ale wracając do mojego pierwszego dyżuru.
Z wielkim napięciem oczekiwałam pierwszego wezwania do Izby Przyjęć.
Nasłuchiwałam, wyciągałam ucho nieomal, by nie przegapić głośnego dźwięku telefonu.
Czas się dłużył bardzo.
Siedziałam w napięciu przez pierwszą godzinę, potem poszłam do Izby przyjęć sprawdzić, czy jednak ktoś się nie zjawił, a mnie nie powiadomiono. Pani pielęgniarka mnie uspokoiła, że czuwa i na pewno mnie w odpowiednim czasie poprosi. Zapoznałam się z paniami pracującymi w Izbie Przyjęć. Były dwie- starsza niska i dość pulchna pani Janeczka Peciak i wysoka, szczupła , ciemnooka i ciemnowłosa Pani Basia Kwiatkowska.
Obie były przemiłe, delikatne , miały duże doświadczenie zawodowe i potrafiły wspierać młodego lekarza w sposób dyskretny i wysoce fachowy.
Bez ich pomocy w późniejszym okresie , w wielu przypadkach miałabym większe dylematy dotyczące rozpoznania, postępowania . Gdy wchodziłam do izby Przyjęć od razu cichutko doradzały, że dziecko wg nich jest jednak bardzo chore i wymaga ostrożnej oceny. Miały tzw nosa , wyczucie stanu pacjenta.
Oczywiście zawsze miałam swoje zdanie, ale ich uwagi były cenne.
Znakomicie pobierały krew do badań , często wyręczając lekarza, potrafiły umiejętnie trzymać dziecko w czasie nakłucia lędźwiowego i w ogóle były pewną i wiarygodną podporą szczególnie młodego niedoświadczonego lekarza.
Wkrótce się dowiedziałam, że syn Pani Janeczki , Janusz Peciak jest wybitnym polskim pięcioboistą . Śledziliśmy jego karierę i byliśmy dumni, że pracujemy z jego mamą. Kiedyś pani Janeczka przyniosła nam jego złoty olimpijski medal, który mogliśmy obejrzeć i potrzymać w dłoniach szczerze jej gratulując. Syn Pani Basi, był wówczas mistrzem pływackim młodzików.
Przy nich, czułam się pewnie, jak we własnej rodzinie.
