Na medycznej ścieżce. Zasady szpitalne w tamtych latach.

W opowieściach lekarzy zachowały się wspomnienia o dawnych lekarzach, którzy tam pracowali.

Do nich należał Janusz Korczak, a po wojnie zespół był złożony przeważnie z ocalałych Żydów.

Byli bardzo wykształconymi lekarzami. Przeważnie kończyli  studia w Paryżu albo Berlinie. Wprowadzili tutaj niebywały reżim sanitarny, surowe obyczaje dotyczące zasad kontaktowania się z pacjentami i ich rodzicami.

W obecnych czasach jest to niewyobrażalne, by zabierać dziecko od rodziców w czasie badania w Izbie Przyjęć i zamykania bez rodziców w oddziale. Wielokrotnie widywałam rodziców, którzy stali na ulicy Siennej, pod Szpitalem i wpatrywali się w zakratowane okna, za którymi cierpiały ich dzieci.

Ale wówczas wydawało się to koniecznością i nie budziło nawet oporu. Jednak widok był przejmujący.

O dziwo, dzieci odłączone od rodziców zachowywały się nieprawdopodobnie dojrzale. Pewnie zamykały się w sobie, po wstępnych płaczach i rozpaczy były spokojne, opanowane i nawet radosne.

Jaka była cena takich reakcji, jakie następstwa w późniejszym życiu, pomyślano dopiero po wielu latach , i w efekcie  w późnych latach 80 ubiegłego wieku przełamano dawne zasady i dopuszczono rodziców do opiekowania się w szpitalu swoimi dziećmi i towarzyszenia im w czasie wszystkich nieomal zabiegów. Wówczas już pracowałam w Centrum Zdrowia Dziecka i początkowo budziło to niechęć personelu. Tym bardziej, że wobec różnych zachowań rodziców, tłumnie rezydujących w stosunkowo niewielkich salach szpitalnych, zdawało się, że wywołana sytuacja sanitarna jest istotnym zagrożeniem dla szpitala i chorych. W ogólnym chaosie pielęgniarki nie zawsze potrafiły opanować wielokrotnie rozhisteryzowanych rodziców, nie dawało się kontrolować ich działań, jak chociażby karmienie dzieci posiłkami przywożonymi z domu, które nie zawsze nadawały się jako dieta chorych dzieci. Zaniedbywano pewne zabiegi pielęgnacyjne, zdając się na działania nieporadnych często rodziców. Ale powoli sytuacja się normalizowała. Pielęgniarki nauczyły się współpracy z rodzicami, dyskretnego ich kontrolowania i panowały nad sytuacją.

 

Na medycznej ścieżce. Duchy szpitalne.

Zawsze gdy wchodziłam do tego szpitala czułam duchy, które tam kiedyś zamieszkały. Nasilało się to uczucie w czasie dyżurów, kiedy szpital był jakby uśpiony a może tylko zamyślony.  Za szczelnymi drzwiami oddziałów zamknięte były bolesne traumatyczne przeżycia chorych dzieci. Wtedy wielkie puste ciemnawe korytarze , wysokie schody widoczne z holu, wijące się wzdłuż przeszkolonego wysokiego wykuszu wypełniały się dawnymi cieniami ludzi, którzy tutaj pracowali , pacjentów zdrowiejących albo odchodzących w tym miejscu w  zaświaty.

Szpital był położony na terenach gdzie było getto , miał burzliwą historię i tutaj zamknięto  wiele łez i cierpień małych pacjentów i ich rodziców.

Każdy z lekarzy tam pracujących, czy pielęgniarek też zostawił tam swój ślad. Przetrwały o nich różne humorystyczne opowieści, pozostały zwyczaje medyczne i świetna szkoła pediatryczna

Wielka szkoda, że kilka lat temu został zlikwidowany i teraz stoi opuszczony, piękny jak kiedyś i pewnie czeka na swoją kolej losu, może nawet wyburzenia, bo jego posesja jest piękna, położona w samym sercu Warszawy, nieopodal Dworca Centralnego.

Na medycznej ścieżce. Jestem na Siennej

Był grudzień 1975 roku.

Do szpitala miałam niedaleko, tylko 6 km z mojego Żoliborza i prostą trasę tramwajową.

Zgłosiłam się o poranku, podpisałam jeszcze jakieś papiery , przydzielono mi fartuch i zaproszono do biblioteki, gdzie zebrali się wszyscy lekarze.

Zostałam oficjalnie przedstawiona i przydzielona do oddziału żółtaczkowego, bo z tego miejsca odszedł kolega , Janusz Sobecki, który został zatrudniony w CZD.

Powiedziano mi, że gdy oswoję się z atmosferą szpitala, poznam zasady funkcjonowania, zostanę oddelegowana do innych oddziałów, by poznać specyfikę ich pracy.

Po miesiącu rozpocznę dyżury, oczywiście pod opieką doświadczonych pediatrów.

Dla mnie tutaj wszyscy byli doświadczeni, pracowali tutaj długo, wpatrywałam się w nich jak w święty obrazik i chłonęłam wszystkie ich uwagi.

Na medycznej ścieżce. Zgłaszam się do Szpitala im. Dzieci Warszawy.

Nie znałam niezwykłej historii szpitala im. Dzieci Warszawy , do którego teraz podążałam .

W ogóle niczego o nim nie wiedziałam, poza informacją pediatrów, którzy pracowali ze mną w przychodni, że szpital jest dobry i co najważniejsze- pracują w nim świetni, sympatyczni lekarze.

Jadąc tramwajem z Żoliborza do Dworca Centralnego, a trwało to około 25 minut, rozmyślałam i  jeszcze raz sobie wszystko układałam w głowie.

Chciałam być pediatrą. Miałam już troje własnych dzieci , więc nie bałam się tej specjalności, uważanej za dość trudną.

A tak w ogóle to lubiłam dzieci.

Jak już pisałam, złożyłam nawet podanie do kierownictwa ZOZu bielańskiego, by umożliwili mi rozpoczęcie pracy w przychodni dziecięcej a ja w ramach własnego czasu na tzw wolontariacie będę odbywała staże kliniczne, by złożyć egzamin i zdobyć upragnioną specjalizację. Odpisano mi jednak, że wobec braku chętnych do pracy w przychodni , nie widzą możliwości zabierania mnie internistom.

Nie pogodziłam się z tym faktem.

 Postanowiłam rozpocząć poszukiwania na własną rękę.

Jak już kiedyś pisałam, byłam pierwszym lekarzem w naszej rodzinie.

Nie mogłam więc korzystać z pomocy czy porad bliskich.

Sama więc, przecierałam swoją ścieżkę zawodową .

Oczywiście nie mogę wykluczyć udziału przy owym modelowaniu osób trzecich, jak spotkanych na drodze starszych kolegów czy wreszcie zwykłemu zbiegowi przypadków.

Zaprenumerowałam więc tygodnik” Służba zdrowia”. Bo wiedziałam, że tam są ogłoszenia o konkursach na etaty lekarskie.

Wczytywałam się więc systematycznie i wreszcie któregoś dnia ujrzałam ogłoszenie, że jest konkurs na stanowisko młodszego asystenta ( tzn człowieka bez specjalizacji) w Szpitalu im. Dzieci Warszawy przy ul. Siennej.

Nie zdawałam sobie sprawy, że takie ogłoszenie jest tylko wymogiem formalnym, a faktycznie to kandydaci są dobierani na zasadach znajomości lub z polecenia osób wyżej postawionych w hierarchii .

I w swojej naiwności , może szczęśliwej naiwności wybrałam się do tego szpitala. Przedtem oczywiście zadzwoniłam i umówiłam się na określoną godzinę.

Szpital znajdował się w pobliżu Dworca Centralnego, czyli w samym sercu Warszawy. Jednak był ukryty w koronach starych drzew i niewielkim ogrodzie.

Miejsce wydało mi się magiczne. Budynek był piękny i klimatyczny.

Był niewysoki, miał ciekawe zaokrąglenia ścian i niesamowitą klatkę schodową biegnącą wewnątrz  przeszkolonego wykuszu.

Tyle zapamiętałam z tej pierwszej wizyty w tym szpitalu.

Bo wówczas skupiałam się na czekającej mnie rozmowie.

Przejęta i chyba wewnętrznie spięta weszłam do sekretariatu i zameldowałam się miłej pani.

Usiadłam cichutko jak myszka i czekałam.

I nagle otworzyły się drzwi gabinetu dyrektora , z wielkim rozmachem i wyszła do mnie duża, miękka uśmiechnięta od ucha do ucha kobieta z barankiem na głowie. Tak określano w tamtych czasach włosy na których wykonano zabieg ondulacji. Potem się dowiedziałam, że włosy tej Pani są takie z natury. Pani przywitała się ze mną serdecznie, kordialnie i wszystkie lody, które pętały moje serce pękły.

Rozluźniłam się i z uśmiechem odpowiadałam na pytania.

 Była to zastępczyni dyrektora, dr Zofia Truchanowicz.

Atmosfera rozmowy była się miła.

Pani doktor Zofia Truchanowicz, wice dyrektor szpitala jak się dowiedziałam, wypytała mnie o moją dotychczasową pracę i motywację chęci pracy w pediatrii.

Użyłam argumentu , który był mi najbliższy.

Oznajmiłam, że mam już troje dzieci, raczej sama je leczę, umiem pielęgnować i w ogóle lubię dzieci.

Pomimo miłego nastroju tej rozmowy, jednak dr Truchanowicz  wyznała, że mają już kandydatkę na to wolne miejsce, znaną im już wcześniej.

Jest to Marysia Gajda. Przed studiami medycznymi ukończyła liceum techników laboratoryjnych i pracowała  pracowała w tym szpitalu . Dopiero  potem dostała się na studia medyczne , które właśnie ukończyła. Ponieważ wcześniej obiecano jej etat w tym szpitalu  miała prawo pierwszeństwa.

Niestety  ogłoszenie w prasie o konkursie okazało się  czystą formalnością.

Po prostu taki był wymóg, by o wolnym etacie podawać informację do czasopisma medycznego, czyli ogłosić konkurs. W ten sposób poznałam mechanizmy , które rządzą światem. Konkurs konkursem, a decyzja kogo zatrudnić i tak należy do odpowiednich władz. Przełknęłam tę informację i pomyślałam sobie- trudno, takie jest życie.

Ale po chwili dr Truchanowicz wspomniała , że niedawno powstało Centrum Zdrowia Dziecka i właśnie zatrudniają  lekarzy do nowoutworzonych klinik . Tajemnicą poliszynela było to,  że kilka osób z tego szpitala stara się tam o etat.

Widocznie przypadłam do gustu i serca tej dużej ciepłej lekarce, gdyż poradziła, bym złożyła podanie o przyjęcie do pracy i zostawiła je w sekretariacie.

W przypadku wolnych miejsc, będę uwzględniana przy kolejnym przyjęciu .

Tak zrobiłam i wróciłam bez nadziei do domu.

 

Opowiedziałam rodzicom i mężowi, że widocznie takie było przeznaczenie losu i spokojnie wróciłam do mojej przychodni na Wrzecionie.

Na medycznej ścieżce. Konkurs na Siennej.

I tak mijały dni tygodnie miesiące i lata mojej pracy w przychodni. Poznawałam różnych ludzi, ich zwyczaje, problemy, warunki w jakich mieszkali.

I właściwie pozostałabym w tym miejscu pracy gdyby nie stały, wewnętrzny imperatyw by zdobyć specjalizację.

Nie było to takie konieczne, gdyż pracowały ze mną lekarki, które nie miały żadnej specjalizacji, a całkiem dobrze sobie radziły.

Pewnie potem zmuszono je do zdobywania właściwych papierów.

Ale w warunkach pracy w przychodni nie było to proste. Oddelegowanie do szpitala na tzw staże specjalizacyjne nie odpowiadało kierownikowi przychodni, gdyż ubywało rąk do pracy. A robienie specjalizacji w ramach własnego czasu, bez dodatkowego wynagrodzenia wymagało wielu wyrzeczeń.

I jak już kiedyś pisałam na moją prośbę o takie warunki specjalizacji z pediatrii władze Zespołu Opieki Zdrowotnej nie wyraziły zgody.

Dlatego też kupowałam czasopismo pt.  Służba Zdrowia i czytałam zamieszczane tam oferty pracy.

 Któregoś dnia znalazłam notkę, że Szpital im. Dzieci Warszawy ogłasza konkurs na młodszego asystenta. Zabiło mi serce.

Już wcześniej gdy pracowałam przez chwilę w przychodni pediatrycznej, słyszałam od pediatrów , że jest to dobry szpital, sympatyczny zespół . Jednym słowem same superlatywy.

Dlatego, gdy znalazłam tę ofertę, poszłam tam jak w dym.

 

 

Na medycznej ścieżce. Mama ma złamaną szyjkę kości udowej.

Pognałam więc do domu, wykorzystując wszystkie możliwe tramwaje i autobusy, gdyż nie posiadałam samochodu na swoją ulicę Broniewskiego nr 22. W tamtych czasach  zdobycie taksówki było zupełną niemożliwością, wobec tego nawet nie pomyślałam o popełnieniu telefonu i zamówieniu taksówki.

Wpadłam do bloku równolegle z lekarzem Pogotowia Ratunkowego.

Nie było żadnych dyskusji, rozpoznanie było pewne.

Mamę wtłoczono na krześle do maleńkiej windy, bo tylko takie były w tym bloku.

Zresztą były tylko dwie, na  cały10 piętrowy wieżowiec, z 14 mieszkaniami na piętrze.

Potem Mamę ulokowano na noszach i rozpoczęła się gehenna transportu przez pół Warszawy na Ochotę, gdyż na Jotejki był dyżur ortopedyczny.

Nie zapomnę tej trasy.

Siedziałam bezradnie obok Mamy, a Ona jęczała z bólu na każdej nierówności ulicy, zresztą stan techniczny karetki był opłakany, wszystko skrzypiało, podskakiwało i trzęsło niemiłosiernie.

Jakoś dobiliśmy do Izby Przyjęć. Tam po odczekaniu w kolejce do lekarza i następnej do pracowni RTG Mama wylądowała na oddziale.

Powiedziano mi, że mogę wracać do domu, gdzie czekało troje moich małych dzieci.

Gdy zadzwoniłam wieczorem do lekarza dyżurnego, dowiedziałam się, że Mama ma założony wyciąg, tzn przeborowaną kość udową i będzie leczona zachowawczo, leżąc tak długo, aż kość się nie zrośnie.

Byłam zrozpaczona, bo tyle już wiedziałam, że przewlekłe leżenie może być dla Mamy bardzo niebezpieczne.

Raniutko pojechałam na Jotejki, gdzie przyjął mnie miły pan ordynator i powiedział, że owszem , założyli wyciąg, ale podjęli  decyzję  założenia Mamie gwoździa unieruchamiającego złamaną szyjkę .

Zabieg był długi, ale w końcu się doczekałam powrotu Mamy z bloku operacyjnego.

Od tej pory wszystko przebiegało gładko, szybko znaleźliśmy się razem w domu.

Mama zaczęła chodzić z kulami, potem już bez kul, do czasu, gdy się okazało, że głowa kości udowej jest martwa, co oznaczało znaczne skrócenie nogi, utykanie a przede wszystkim ogromne bóle.

Gehennę przerwał dopiero po latach bardzo serdeczny, litościwy i uczynny Pan Profesor W.R., nasz Sąsiad działkowy. Ale o tym może napiszę później.

Przybycie Paulinki, naszej najmłodszej.

 

Paulinka ma dwa miesiące. Obok pozostałe dzieci i Iwonka, moja bratanica. Zdjęcia z rodzinnego albumu, wklejone tam i opisane przez mojego Tatę.

 

 

 

Przedwczoraj minęła 33 rocznica urodzin naszej najmłodszej Córki-  Pauliny.

To dziecko nie było planowane, ale jego  przybycie sprawiło nam wielką radość. To był taki Dar od Najwyższego i tak traktowaliśmy tę czwartą moją ciążę.

Pracowałam wówczas w Szpitalu Zakaźnym w Warszawie przy ul. Siennej 60. To było miejsce magiczne, budynek miał już 100 lat . Szpital ten powstał z funduszów fundacji Bergsonów i Baumanów z przeznaczeniem na leczenie biednych dzieci żydowskich. W nim pracował Janusz Korczak, w czasie II wojny światowej był szpitalem powstańczym, a po wojnie Kliniką Pediatryczną. W latach 60 ubiegłego wieku otrzymał piękne imię „ Szpital im. Dzieci Warszawy”. Pracowało w nim wielu żydowskich lekarzy, z których większość opuściła Polskę w czasie pamiętnego roku 1968. Zamieszkali w Szwajcarii. Byli to znakomicie wykształceni specjaliści, wielu z nich kończyło zagraniczne uczelnie medyczne w Berlinie, Paryżu. Dlatego szpital ten cieszył się dużą renomą w środowisku medycznym w Warszawie i Polsce. Znakomity był oddział Neuroinfekcji, gdzie obowiązkowo szkolono lekarzy specjalizujących się w pediatrii.

I właśnie w czasie mojej pracy w tym szpitalu urodziła się Paulinka. Może o Jej refleksyjnej naturze  zdecydowały  nie tylko geny, ale również tajemnicza, nasycona duchami atmosfera tego szpitala, w której spędzałam wszystkie miesiące ciąży.

Pod koniec ciąży byłam już tak gruba, że ledwie mieściłam się w drzwiach i wnętrzu maleńkiej  szatni dla pracowników. Dlatego też musiałam czekać, aż wszyscy ją opuszczą i wówczas miałam dla siebie odpowiednią przestrzeń.

Pracowałam tam do samego końca ciąży , na własne życzenie przeniesiono mnie z nudnych żółtaczek na oddział Neuroinfekcji, który pociągał mnie najbardziej.

Do porodu udałam się do szpitala Wojskowego przy ul. Szaserów. Ponieważ jak w poprzednich ciążach  w terminie porodu nic się nie działo, zwyczajowo umieszczano mnie na oddziale patologii ciąży. Za długo tam nie posiedziałam, bo rano, 14. 11. 1979 roku miałam wrażenie, że jednak coś się zacznie. Mimo tego, że zgłosiłam swoje objawy,  wykonano mi jakiś zaplanowany wcześniej test , który zakończono w południe, informując, że w ciągu najbliższych dni nie urodzę.

Oczywiście test testem, a życie sobie.

Tego samego dnia, po południu rozpoczęła się intensywna akcja porodowa.

Początkowo na porodówce gawędziłam sobie ze studentami Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, którzy odbywali tutaj tzw. internat. Jednak po kilku godzinach poprosiłam chłopaków, by opuścili moje stanowisko, bo będę rodziła. Powiedziałam o tym, że już nadchodzi drugi okres porodu przechodzącej położnej. Nie zwróciła na mnie uwagi, zniknęła z czajnikiem w swoim pokoiku. Jednak pewnie coś ją tknęło, bo po chwili wyszła i zajrzała do mnie. Gdy zdjęła moje okrycie, jęknęła , „że już jest głowa” i polewając jodyną ręce , bez uprzedniego zwyczajowo trwającego dłużej mycia odebrała naszą córeczką. Właściwie nie miała żadnego udziału, poza przecięciem pępowiny, bo córeczka sama wydobyła się na świat – oczywiście przy moim jakimś tam udziale- co obwieściła wielkim wrzaskiem.

Myśleliśmy, że może to będzie synek, bo byłaby symetria płci naszych dzieci. Wówczas nie było możliwości badań takich jak teraz, po których  już wcześniej wiadomo, jakiej płci dziecko przebywa w łonie matki. Ale córeczka była dla nas także wielką radością.

Marcin, nasz jedyny syn, który wtedy miał 6 lat, powiedział do ojca- nas jest tylko dwóch.

Gdy Paulinka przybyła do domu, wszystkie dzieci ją oglądały i podziwiały. A była tak maleńka, że mieściła się na wersalce, leżąc w poprzek na siedzeniu.

No i zaczęły się pieluchy- wszak wtedy tylko tetrowe, i codzienna radość z pięknie rozwijającego się dziecka…..

Teraz nasza maleńka córeczka jest już mamą dwóch dorodnych synów, 4 letniego Wiktora, który nazwał sam siebie Witonem i 2,5 mies Patryka, czyli Patka lub Patusia.

I tak historia nasza rodzinna zatacza kolejny krąg…..

Na medycznej ścieżce. Pierwsze dni pracy.

Pierwszego dnia mojej pracy,  pojawiłam się w oddziale interny, który był połączony  z oddziałem neurologii. Mieścił się na parterze lewego skrzydła szpitala, i miałam stamtąd przepiękny widok na Lasek Bielański.  Jednak nie wyglądałam przez to okno zbyt często, bo od razu zostałam zawalona papierami. Moja praca polegała na uczestniczeniu w porannym obchodzie z jednym lekarzem, codziennym wpisywaniu obserwacji w historiach choroby każdego pacjenta oraz wklejaniu wyników badań dodatkowych.

Na analizę stanów chorobowych pozostawało mało czasu, gdyż o 12 musiałam pospiesznie opuszczać oddział i gnać do swojej przychodni.

Zaprzyjaźniłam się z przemiłą dr Puławską, która była wielką blondyną, z obfitym kokiem i macierzyńskim spojrzeniem. Była istnym wulkanem ciepła i stanowiła dla mnie wyrocznię w problemach internistycznych. Poza nią było jeszcze kilka lekarek o wyglądzie  myszowatym i nawet nie zapamiętałam ich nazwisk.

W zespole neurologicznym królowała Dr Dowgiałło. Naprawdę wyglądała jak królowa. Była wysoka, smukła i piękna. Miała ciemne oczy i koronę z grubego warkocza  misternie upiętą na głowie. Po latach poznałam jej wnuczkę, która była młodziutką lekarką na ginekologii w Klinice, w której pracuje moja synowa. Ucieszyłam się bardzo, zresztą i ona też, gdy wspomniałam jej babcię.

Na medycznej ścieżce. Szpitalna praktyka w Lidzbarku Warm.

 

Namówiłam Marylkę Durkiewicz, z którą mieszkałam w ciągu ostatniego roku w Poznaniu przy ul Sieradzkiej, na praktykę w Lidzbarku. Zalecono nam, by tym razem odbywała się ona w szpitalu powiatowym. Więc Lidzbark doskonale pasował, w dodatku miałam nadzieję, że moja Teściowa zgodzi się na zakwaterowanie Marylki w swoim domu. Byłam dziecięco naiwna i w ogóle sobie nie wyobrażałam, że może być inaczej. Gdy radośnie i beztrosko obwieściłam Teściowej , że przyjeżdżam z koleżanką, napotkałam na przysłowiową ścianę. Lodowatym tonem obwieszczono mi, że jest to niemożliwe, gdyż mieszkanie przy Mazurskiej jest za małe. Oczywiście , gdybym pomyślała rozsądnie, taki głupi pomysł nawet by mi nie przyszedł do głowy. Teściowie mieli dwa pokoje, ale wchodziło się najpierw do kuchni, potem do dużego saloniku i z niego do kolejnego pokoju . W takiej sytuacji Marylka zostawała na lodzie. Jednak Teściowa wyratowała mnie z kłopotu, gdyż załatwiła koleżance całkiem ładny pokoik na stryszku szpitalnym. Jednak od tej pory nasze kontakty z Marylką były już chłodnawe i potem się urwały.

Szpital w Lidzbarku Warmińskim był bardzo ładny. Budowla jeszcze poniemiecka, ale misterna, z wieżyczką i ładnym wnętrzem. Pierwsze wrażenie było przesympatyczne. Po nieprzytulnych klinikach , tutaj było kameralnie, czyściutko ,ładnie i przyjemnie pachniało.

Ja dostałam przydział na pracę w najpierw w oddziale chirurgii. Nie było to dla mnie szczególne przeżycie, bo miałam praktykę na chirurgii po pierwszym roku studiów. Tam widziałam bardzo dużo, przyjaźniłam się z pacjentami i tam zostawiłam moje serce.

Ale po tygodniu zostałam przeniesiona na oddział ginekologii i położnictwa. I tutaj nowe doznania, wrażeń moc. Ordynatorem był starszy wysoki przystojny i nobliwy lekarz- niestety nie zapamiętałam nazwiska. Emanował spokojem i powagą. Ale obok kręcił się śniady niewysoki, bystrooki młody doktor. On wprowadzał tam atmosferę ciepłą, a nawet zabarwioną pewnym seksualnym ożywieniem. Jego śmiejące się oczęta pewnie niejednej pacjentce mogły zawrócić w głowie, gdyby nie specyficzne okoliczności. Oddział pełen bidulek w białych koszulinach, które to koszuliny były zwykle rozpłatane od piersi do brzucha, ze zwisającymi smętnie tasiemkami, którymi usiłowano  sznurować owo rozpłatanie. Dziewczyny z wielkim brzuchami na patologii ciąży albo z niewiele mniejszymi, tuż po porodzie pewnie nie miały w głowie uwodzenia swojego doktora, ale kto ich tam wie.? Oczywiście trochę żartuję, ale faktycznie dr Zdzisław Ścisło, bo tak się nazywał ten młodziutki, ożywiał klimat tego oddziału.

Dni spędzałam na badaniu pacjentek, opisywaniu ich stanu w historiach chorób, ale przede wszystkim na sali porodowej.

I tutaj po raz pierwszy byłam świadkiem porodów. Razem z rodzącymi nabierałam powietrza i gdy one miały przeć, ja też parłam. Udzielał się ten nastrój walki o nowe życie. I wydawało się, że też w niej uczestniczę, a na pewno w ten sposób pomagam .

To wrażenie było silne, niezwykłe i właściwie brakuje słów dla określenia tego cudu, gdy w kroczu pojawiała się główka, a potem mały pędrak wydzierał się na stoliku do badań.

A potem wielka radość matki, gdy już po porodzie oddychała z ulgą i cieszyła się słysząc krzyk swojego dziecka.

Oczywiście wtedy rodzące miały nacinane krocza, więc długo trwało, gdy dr siedział pomiędzy nogami położnicy  i cerował to nieszczęsne krocze.

Mimo zachwytów nad cudem narodzin, nigdy nie miałam marzeń, by zostać położnikiem.

Popołudnia spędzałam u Teściów, których uwielbiałam długo przedtem , zanim poznałam swojego Męża. Ich domek był położony u podnóża cudnego parku nad przełomem rzeczki Symsarny. Wędrując zboczami wysokich wzgórz, po wygodnych ścieżkach, które jeszcze pozostawili Niemcy, wśród burzy zieleni, w dole widziałam połyskującą rzeczkę. I nasycałam wszystkie zmysły urokiem tego miejsca. Miejscami odsłaniał się widok na miasteczko leżące w dole, z nieproporcjonalnie wielkim zamkiem Biskupów Warmińskich i wielką wieżą kościoła. Miasteczko zatopione we wzgórzach i ogromnej zieleni. Przy tej zieleni, wzgórzach, zamku i kościele , domki mieszkańców wydawały się jak pudełeczka z czerwonymi dachami. Wracałam o zachodzie słońca.

Niezapomniane były te chwile .

W niedzielę przyjeżdżał Mirek i szaleńczo się robiło, mimo, że trochę marudził przy Mamusi- widocznie lubił, gdy ciepło się nim opiekowała. W ogóle miała w sobie ogrom ciepła, wystarczało dla wszystkich.