Na medycznej ścieżce. Szpital Sienna- Andrzej.

Andrzej

 

Dr Andrzej Pelc był przystojnym mężczyzną. Miał czarną czuprynę i błyszczące niebezpiecznie oczy.

Nic dziwnego, że któregoś dnia wydarzyła się pewna historia której był adresatem. Po pewnym czasie wszystko nam opowiedział.

 Otóż matka leczonego przez Andrzeja niemowlaka nagle zapałała do tego lekarza burzliwym uczuciem. Tak dalece  prześladowała go swoją adoracją, że w końcu doszła do wniosku, iż on jest ojcem jej dziecka. Biedny Andrzej wywijał się jak mógł, by jej nie spotykać, ale nie było to możliwe, gdyż dziecko jeszcze wymagało hospitalizacji .

 Sytuacja od początku wydawała się rodem ze szpitala psychiatrycznego.

Na szczęście któregoś dnia przyszedł mąż tej kobiety i wyjaśnił, że niedawno sama przestała  brać leki z powodu rozpoznanego wcześniej schorzenia i we wzbudzonym nawrotem choroby  manifestującej się niespodziewanym szałem  miłosnym  ponownie trafiła do swojego oddziału i teraz on będzie się informował o stanie zdrowia dziecka. Zresztą wkrótce przybył ze swoją mamą i zabrali zdrowe już dziecię do domu.

Oj, niewesoła to była historia i w tym wszystkim biedny , skołowany Andrzej.

Mam nadzieję, że był to jedyny taki przypadek w jego życiu zawodowym.

Ale nie można było wykluczyć powtórki, bo powszechnie było wiadomo, że mężczyźni lekarze, a szczególnie pediatrzy bywali obiektem westchnień mamusiek ich małych pacjentów. ..

 

Na medycznej ścieżce. Szpital -Sienna- klub na korytarzu.

Klub na korytarzu

 

W czasie przerwy kawowej z reguły rzadko schodziliśmy do wspólnej dyżurki na parter. Panował tutaj zwyczaj przesiadywania na korytarzu, gdzie było wyniesiony stolik i kilka krzeseł, więc czuliśmy się tam jakby w miniklubie. Przypominam, że były to zgrzebne czasy drugiej połowy lat 70 ubiegłego wieku i tylko nasza wyobraźnia ubierała różne surowe wnętrza. Tak więc i tym razem wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy co najmniej w kawiarni Hotelu Europejskiego. Tym bardziej, że rozmowy były fajne, luźne i człek czuł się tam swobodnie. Nie było zwyczaju omawiania w porze kawowej pacjentów ani zwyczaju poruszania spraw służbowych. Po prostu fajny 30 minutowy luz…

Dr Truchanowicz opowiadała o swojej młodości. O tym, ze wyszła za mąż za wspaniałego człowieka- wdowca z dwiema córkami. Młodsza córeczka tego pana zakochała się z wzajemnością w swojej pani doktor, którą była właśnie dr Zofia. Ta miłość udzieliła się jej ojcu i postanowili się pobrać. Było to bardzo czułe i troskliwe stadło. Mieli jedynie problem ze starszą córką, która nie akceptowała macochy. Sprawiała im sporo kłopotów, ale gdy dorosła i wyszła za mąż, sytuacja zmieniła się diametralnie. Nagle wróciła do domu, była dobrą kochającą miłą córką i miała świetny kontakt z macochą. Ta opowieść do mnie powracała, gdy miałam kłopoty z moją pierworodną i była dla mnie optymistycznym pocieszeniem….

Z Panią dr Truchanowicz wiąże się jeszcze jedna Jej śmieszna opowieść. Gdy nadchodziła późno jesienna i zimowa pora Pani Doktor przybywała w swoim nieśmiertelnym, zupełnie przyzwoitym  paltocie. Zawsze komentowała swój wygląd, oświadczając, że znowu nikt się nie włamał do jej mieszkania i nie wyniósł tego płaszcza. Bowiem marzy o tym by nagle zniknęło gdyż inaczej nie potrafi się z nim rozstać…

 

Na medycznej ścieżce. Szpital Sienna- oddziały biegunkowe.

Oddziały biegunkowe

 

Na szczęście nie musiałam jeszcze osiadać na nudnych dla mnie żółtaczkach.

Miałam przed sobą jeszcze kilka miesięcy pracy w oddziałach biegunkowych.

Tutaj królowała zawsze uśmiechnięta, duża i kordialna dr Zofia Truchanowicz. To ona zastępowała dyrektora, wówczas, gdy spięta i przejęta po raz pierwszy zgłosiłam się na Sienną, w odpowiedzi na gazetowy  anons o konkursie na stanowisko młodszego asystenta. Polubiłyśmy się wtedy od pierwszego wejrzenia i chyba ona zdecydowała o przyjęciu mnie do pracy. Nie jestem pewna, czy surowa dr Oziemska podjęłaby sama taką decyzję.

Tak więc teraz znalazłam się pod skrzydłami dr Zosi.

Oddziały biegunkowe były właściwie dwa. W jednym skrzydle pracował dr Andrzej Pelc, Marysia Gajda i lekarz, który się szkolił. W tym wypadku ja. Po drugiej stronie pracowała  dr Alicja Wiśniewska. Ciemnooka, ciemnowłosa, niejednokrotnie z eleganckim cienkim papierosem była wzorem opanowania. Podziwiałam ją, że po dyżurach udawała się do kosmetyczki, gdzie podobno znakomicie odpoczywała. Miała już dwie prawie dorosłe córki, więc pewnie też mniej pracy w domu. Tak myślałam, gnając do mojej czerdaki i wiecznie rozbałaganionego mieszkania. Ale nawiasem mówiąc, nie chodziłam na żadne zabiegi kosmetyczne, bo najzwyczajniej  tego nie lubiłam.

Druga lekarka z tej części oddziału to Maria Chmielewska- Jakubowicz, nazywana tutaj Basią.  Była żywiołowa, miewała różne humory. Ale zawsze mnie ciekawiły Jej opowiadania o esperanto. Znała ten język, dzięki temu miała wielu znajomych na świecie, których czasami odwiedzała. Ciekawa to kobieta myślałam, a tymczasem polubiłam jej sposób noszenia biżuterii, który do dzisiaj naśladuję. Otóż na jednym palcu gromadziła różne pierścionki, zresztą fajnie dobrane.

Zapomniałabym o dr Krystynie  Kołodziejczyk. Spokojna, zrównoważona, czasami smutnawa, potrafiła się ładnie uśmiechnąć a jak trzeba ochrzanić. Raz mi się to zdarzyło, miała rację i potrafiła zwrócić mi natychmiast uwagę. Wiem, że uwielbiała narty i zimą zawsze znikała na tydzień lub dwa. Widywałam ją po powrocie, zdarzało się wcale nierzadko, że siedziała przy swoim biurku z wyciągniętą pięknie zagipsowaną nogą.

Oczekiwaliśmy jej powrotu z gór usiłując zgadnąć, czy tym razem wróci cało…

Wiem, że miała syna i urodził jej się wnuk, który otrzymał imię Bolesław. Fajne imię, szczególnie w tamtych czasach, odważne.

Myślę, że jego rodzice mogli być ciekawymi ludźmi, z  fantazją.

 

Na medycznej ścieżce. Szpital im.Dzieci Warszawy,ul. Sienna /Śliska

Przymusowe  rozstanie z Oddziałem Neuroinfekcji

 

Po trzech miesiącach niestety zakończyłam zaplanowany okres szkolenia w Oddziale Neuroinfekcji.

Polubiłam jego specyfikę , dynamikę i ludzi, którzy tutaj pracowali. Czułam się tutaj jak ryba w wodzie.

Już nigdy potem nie doświadczyłam takiego żaru, zaangażowania i młodzieńczego entuzjazmu, nie było już takich zachwytów i emocji.

Pozostało jedynie  co najwyżej zaciekawienie trochę ubarwione poczuciem, że robię coś ważnego dla chorych dzieci.

To miejsce w szpitalu było  w pewnym sensie elitarne, gdyż z uwagi na problematykę i poziom wiedzy tylko tutaj  odbywali staże do specjalizacji z pediatrii i neurologii lekarze z innych szpitali.

Tak więc pozostanie tutaj było wyróżnieniem , jednak ja nie miałam szans, gdyż obowiązywały sztywne zasady. Jak już pisałam, od początku  byłam przydzielona  do żółtaczek

Opuszczałam więc mój wymarzony, ale nieosiągalny Oddział Neuroinfekcji z żalem, niechęcią i prawie łzami.

Chyba coś we mnie zostało z tego  zauroczenia problemami neurologicznymi a właściwie neuroinfekcyjnymi.

Chyba miałam w sobie jakieś  geny ułatwiające tę fascynację i przekazałam dziecku a może tylko mój mały syn właśnie wtedy  zaraził się moją pasją, gdy opowiadałam w domu  o specyfice tego oddziału . Bo lubił słuchać. Nie wiem.  Fakt jednak był taki, że po latach po ukończeniu studiów medycznych,  zupełnie dla mnie niespodziewanie , został neurochirurgiem.

Była to ponoć jego wymarzona specjalizacja, zadziwiająco  pokrewna  tej, która była moją niespełnioną miłością….

 

Na medycznej ścieżce. Niezwykła kobieta , lekarz i szef – Dr Czachorowska

Po niewielkiej przerwie spowodowanej wycieczką do Uniejowa wracam do opowieści o mojej medycznej ścieżce .

Od 1975 roku  pracuję w nieistniejącym już Szpitalu im. Dzieci Warszawy, przy ul. Siennej / Śliskiej. Tutaj uczę się pediatrii, zachwycam wiedzą i wielką klasą pracujących tu od dawna lekarzy….

 

 

Raz jeszcze o doktor Czachorowskiej.

 

Dr Czachorowska, ordynator Oddziału Neuroinfekcji,  była dla mnie idolem , wzorem lekarza, nieograniczonej wiedzy, mądrości i doświadczenia. Budziła respekt i  szacunek . A równocześnie była ciepłą emanującą czarem i radością kobietą .

Poznałam Ją jako przystojną  zadbaną blondynkę o ślicznych ciemnych , czasami bardzo poważnych oczach . Ale bywało, że zapalały się w nich żartobliwe ogniki  albo zwykłe matczyne ciepło.

Opowiadano mi, że po jakiś problemach życiowych bardzo szybko się pozbierała, diametralnie zmieniła swój, jak to się teraz mówi, image , rozkwitała w ramionach swojego wybrańca,  który ją często odwiedzał , czekał pod szpitalem by odwieźć do domu. Miała dwoje dzieci, które pędziły ciekawe, mądre i zaangażowane zawodowo życie.

Bez Niej Sienna nie miałaby takiego kolorytu, Ona była ozdobą tego szpitala, dumą i nadawała mu niepowtarzalny klimat.

Nie miała zwyczaju zwracania uwagi lekarzom w obecności innych, gdy zauważyła jakiś błąd. Robiła to dyskretnie, zapraszała do swojego gabinetu i pouczała. Doświadczyłam tego kilka razy i byłam wdzięczna, że tak to się odbywa. Nigdy nie obmawiała nikogo kto właśnie   wyszedł z gabinetu, jak to widziałam później . Potrafiła wywalić prawdę prosto w cztery oczy . Marzyłam by pracować w Jej oddziale, ale były to marzenia nierealne. …

 

Na medycznej ścieżce. Nie wolno tracić nadziei.

 

W tym szpitalu nauczyłam się też jednego.

Nie należy nigdy myśleć, że choroba jest beznadziejna, bo zdarzają się nieomal cuda.

Przykładem była maleńka, kilkumiesięczna wtedy dziewczynka Klaudia K. ( doskonale pamiętam nazwisko, ale oczywiście celowo nie podaję).

 Cierpiała na tzw. zespół Westa, który manifestował się napadem skłonów. Wyglądało to dramatycznie. Spokojnie leżące dziecko, a nawet śpiące, w napadzie nagle zupełnie unosiło tułów i przyginało go do nóżek. Potem znowu opadało do poprzedniej, leżącej pozycji. Potem następował kolejny skłon. Powtarzało się to rytmicznie, kilkakrotnie w czasie kilku minut. Dziecko było wyczerpane, słabiutkie, było bardzo opóźnione w rozwoju  psychoruchowym.   Nie było skutecznych leków na to schorzenie a i napad trudno było przerwać typowymi lekami przeciwpadaczkowymi.

W tej sytuacji konieczna była diagnostyka centralnego układu nerwowego. Jak już pisałam poprzednio w tych czasach, tj. późnych latach 70 ubiegłego wieku nie było USG, tomografii komputerowej , nie mówiąc o rezonansie.

Jedynym badaniem, w którym można było uwidocznić struktury mózgu i przestrzeni płynowych była odma czaszkowa.

Już wspominałam o tej technice, ale powtórzę w tym miejscu. Należało wykonać nakłucie lędźwiowe, upuścić sporo płynu mózgowo- rdzeniowego a następnie podać taką samą objętość powietrza. Dalszy etap należał do siostry oddziałowej, która umiała jak nikt w tym szpitalu tak kołysać dziecko, by powietrze dostało się do komór bocznych mózgu . Potem wykonywano zwykłe zdjęcie rentgenowskie czaszki na którym powietrze uwidaczniało te przestrzenie, gdzie się dostało. Oczywiście przy prawidłowej budowie mózgu i komór bocznych obraz był jednoznaczny, taki jak w atlasach anatomicznych.

U maleńkiej Klaudii takie badanie wykonywałam po raz pierwszy w życiu, oczywiście pod nadzorem pani Ordynator.

Wszystko się udało.

Niestety obraz uwidoczniony na podstawie tego badania był przerażający. Ta dziewczynka miała bardzo poszerzone i nieregularne przestrzenie płynowe i zniszczone znaczne partie  mózgu . Obraz był jednoznaczny na tyle, że opadły mi ręce.

Wydawało się, że w tej sytuacji nic i nikt nie pomoże temu dziecku.

Bardzo to przeżywałam, dziewczynka została wypisana do domu i od tej pory obraz tego biednego dziecka zatonął w powodzi innych wydarzeń.

Po kilku – chyba trzech latach , jak zwykle  rano wchodziłam do oddziału.

Zobaczyłam dr Czachorowską, która na korytarzu rozmawiała z jakąś panią a obok podskakiwała radośnie pięknie rozwinięta dziewczynka. Mogła być pokazywana na okładkach czasopism dla dzieci jako okaz zdrowego malucha.

Pani dr Czachorowska mnie zatrzymała i zapytała czy pamiętam Klaudię K. Odparłam, że nigdy nie zapomnę. A Ona na to z uśmiechem- właśnie to jest ta sama Klaudia.

Zatkało mnie na moment, ale przytomnie oznajmiłam, że super, że bardzo się cieszę i jaka fajna z niej wyrosła dziewczyna ….

Od tej pory uwierzyłam, że w medycynie zdarzają się cuda. I że nigdy nie należy ferować ostatecznych wniosków.

Po latach , gdy już pracowałam u Pani Prof. Wyszyńskiej w CZD spotkałam się też z jej podobnym spojrzeniem.

Zawsze podkreślała, że nawet najbardziej chorym pacjentom nie należy mówić, że nie mają szans. ….

Bo nie można przewidzieć jak zadziała ręka losu…

Na medycznej ścieżce. Nieproszeni goście.

Dyżurowanie na Siennej to było nie tylko decydowanie o przyjęciach do szpitala, diagnozowanie i zalecanie terapii dzieciom przebywającym jeszcze w Izbie Przyjęć oraz opiekowanie się chorymi dziećmi w oddziałach.

Sporych emocji dostarczali nam różni przybysze, odwiedzający nasz szpital w określonych celach. Otóż niedaleko szpitala, przy ul. Śliskiej mieściła się Poradnia Zdrowia Psychicznego . Pacjenci tej poradni czasami do nas zaglądali myląc adresy.

Również powodzeniem się cieszyły dyżurki pielęgniarskie, gdzie zgromadzona tam wielka liczba leków stanowiła kąsek dla spragnionych.

Wtedy jeszcze nie mówiło się tak dużo o lekomanach, powoli spod ziemi wyłazili narkomani. Ale my wielokrotnie mieliśmy z nimi kontakt.

Na szczęście zwykle obca osoba która znajdowała się na terenie szpitala od razu była zauważona i dopóki jeszcze był dyżur portiera, problem zostawał rozwiązywany.

Jednak nocą stawało się niebezpiecznie.

Nie zapomnę wydarzenia, które kosztowało nas sporo emocji.

Właśnie miałam dyżur. Późnym wieczorem  do dyżurki wpadła przerażona pielęgniarka z oddziału gdzie hospitalizowano niemowlęta z żółtaczkami, położonego obok. Wybiegłam za nią, na korytarzu zobaczyłam rosłego mężczyznę, który miotał się od ściany do ściany.  Oczywiście pierwotnie próbował się dostać do szafki z lekami, ale potem spanikował. Miał nieprzytomny wzrok i żadne próby łagodnej perswazji do niego nie docierały. Gdy sytuacja nabierała dramatyzmu ktoś sobie przypomniał, że  w Oddziale Neuroinfekcji jest ojciec  ciężko chorego dziecka. Opiekował się nim tak troskliwie, że otrzymał specjalną przepustkę od pani Ordynator. Ktoś więc pognał co sił w nogach na pierwsze piętro. Ten pan oczywiście natychmiast wyskoczył nam na ratunek. Był sprawny i silny, więc bez trudu unieruchomił intruza i wyprowadził na zewnątrz muru szpitalnego. Nawet nie próbowałyśmy dzwonić na milicję, gdyż zwykle zwlekali z pomocą.

Innego dnia sytuacja była podobna. Tym razem bardzo wysoki młodzian, z wielką rozwichrzoną czupryną wdarł się do dyżurki pielęgniarskiej Oddziału Neuroinfekcji. Dziewczyny zastosowały łagodną perswazję, coś mu opowiadały , odwracały uwagę o wreszcie się uspokoił. Pielęgniarki  posadziły go w fotelu, podały jakiś płyn, licząc, że oprzytomnieje i sam odejdzie.

Ja niezwłocznie zadzwoniłam na milicję prosząc o interwencję.  Dyżurny milicjant, cedząc słowa z uporem twierdził, że musimy sobie sami poradzić. Spokojnie instruował , że powinnyśmy wezwać jakiegoś mężczyznę . Byłam wściekła, odparłam, że są tutaj same kobiety. Wyglądało na to, że i tak mi nie wierzy, ale w końcu przyjął zlecenie. Nie spodziewałam się błyskawicznej reakcji, więc wróciłam do tego oddziału. Jednak w tym czasie młodzian opuścił oddział i gdzieś zniknął. Odetchnęłyśmy z ulgą. Odwołałam zgłoszenie na milicję. Dyżurny burknął po swojemu, że miał racje nie wysyłając do tej pory patrolu.

Minęła może godzina, zostałam wezwana do Izby Przyjęć. Mieściła się wówczas w odrębnym dość oddalonym od głównego, budyneczku.

Gdy wyszłam na zewnątrz zobaczyłam, że pali się światełko w kuchni, która mieściła się w suterenie. O tej porze już nikt tam nie pracował, gdyż po wydaniu kolacji dzieciom i nam, personel kończył pracę. Podeszłam i zajrzałam. A tam czekała niespodzianka.

Na środku kuchenki , obok garów stał nasz młodzian. Powyciągał z szafek kucharek jakieś ciuszki i właśnie zakładał wielgaśny  biustonosz, kręcąc przy tym pupą.

Od razu pobiegłam z powrotem do pielęgniarek i opowiedziałam o tym  co widziałam. Powiedziałam też, że muszę być w Izbie Przyjęć . Po chwili  przybyła  delegacja dziewczyn z różnych oddziałów obserwować co pocznie dalej nasz gość i gotowa działać grupowo, jeśli zacząłby szaleć.

 Koleżanka współdyżurna już ponownie dzwoniła na milicję.

Gdy po pewnym czasie wracałam z Izby, oczywiście milicji ani śladu, za to nasz młodzian był już w pełnym rynsztunku bojowym. Ubrany w gustowne majtasy, biustonosz oraz pantofle na obcasach pląsał na środku pomieszczenia kuchennego.

Sytuacja byłaby zabawna, gdyby nie głęboka noc i brak perspektywy, że się znudzi zabawą. Przecież nie mogłyśmy bez końca sterczeć w zimnie i ciemności pod okienkiem sutereny. Oczywiście same nie interweniowałyśmy, bo pozornie łagodny przybysz mógłby zaatakować. Z tej patowej sytuacji wybawiła nas nasza ukochana milicja, bo wielokrotnie monitowana raczyła się zjawić. Panowie wkroczyli do akcji, zdarli z gościa jego piękne ciuchy, pomogli się ubrać i zabrali ze sobą w siną dal.

Inne wydarzenia nie były tak miłe i śmieszne.

Okolica należała do niebezpiecznych. Szczególnie wyróżniała się pewna przepastna brama w kamienicach, które szczelnie wypełniały przeciwległą stronę ulicy Siennej.

Obowiązkiem lekarza dyżurnego Szpitala, było udzielanie pomocy poza szpitalem w obrębie chyba 100 m( dokładnie nie pomnę).

Wielokrotnie mieliśmy wezwania telefoniczne i osobiste w Izbie Przyjęć do kogoś, kto leżał w tej bramie.

Ja na szczęście miałam tylko jedno takie wezwanie.

Z duszą na ramieniu, ale poważną stateczną miną, opuściłam Izbę Przyjęć , wkroczyłam w pełną ciemność ulicy i bramy.

Miałam pewne doświadczenia z mojego dawnego rejonu, ale tam ludzie nas znali i zachowywali się raczej przyjaźnie. Tutaj wszystko było obce, przerażające.

Gdy zanurzyłam się w mrok bramy w świetle latarki usiłowałam znaleźć nieprzytomnego.  Ale ten właśnie przy pomocy koleżków próbował się pionizować, zresztą mało skutecznie. Zapytałam więc tylko, czy ktoś się źle czuje lub jest ranny. Rozległ się chrapliwy rechot, oznajmiono mi, że wszyscy chwała Bogu są zdrowi i nie wiedzą dlaczego przybyłam. Nie czekałam na ew dalsze propozycje miłych panów np. wspólnego spędzania czasu, przebiegłam przez ulicę Sienną wpadając w ramiona czułej i kochanej pani Janeczki, która wtedy miała dyżur w Izbie Przyjęć.

Koledzy opowiadali o różnych ich straszliwych przeżyciach w tej bramie. Zdarzali się osobnicy leżący w kałuży krwi, często nieżywi, z nożem sterczącym z  piersi, z brzucha albo głowy.

Ja jednak miałam szczęście. Ale zawsze w czasie dyżuru lękałam się, że zostanę tam wezwana….

Na medycznej ścieżce. To co było pomiędzy Sienną i Śliską.

 

 

Artykuł z wczorajszej Gazety Wyborczej

 

 

 

 

 

 

 

Od kilku dni  przebywam duchem w niepowtarzalnej atmosferze mojego dawnego , nieistniejącego już Szpitala Zakaźnego im. Dzieci Warszawy, dawniej nazywanego od nazwisk fundatorów Szpitalem Bersonów i Baumanów.

I wczoraj, dziwnym zbiegiem okoliczności,  znajduję w Wyborczej wiersz o ostatnim dramacie dzieci żydowskich i ich opiekuna- Janusza Korczaka.

Poeta wymienia dwie bardzo mi bliskie i znajome ulice: Sienną i Śliską.

Gdy czytam, serce bije żywiej i fala wzruszenia ściska za  gardło.

Idę śladami , które zaznacza poeta.

Szukam w  necie.

Potwierdza się to, co opowiadano w moim  szpitalu, że w latach 1903- 1912 pracował tutaj Janusz Korczak. Bezpośrednio po ukończeniu studiów stawiał na Siennej swoje  pierwsze kroki w pediatrii . To niesamowite, że chodziłam tymi samymi przepięknymi szpitalnymi schodami, uczyłam się tutaj pediatrii i nieomal kontaktowałam się z  wyraźnie nadal żyjącymi  duchami…

Ale w swoim wierszu poeta wspomina o innym miejscu, także zamkniętym tymi magicznymi ulicami – Sienną i Śliską. Tam w ostatnim czasie przed ostateczną zagładą, mieścił się sierociniec  prowadzony  przez Janusza Korczaka. Stąd  wyruszył ze swoimi dziećmi w ostatnią podróż .

Obecnie  jest tam Pałac Kultury i Nauki i jedynie tablica przy mieszczącym się w nim Teatrze Lalka przypomina o dawnych czasach …

Oba odcinki tych ulic – mój, wolski i tamten- śródmiejski przedziela utworzona po wojnie oś ulicy Jana Pawła.

To zupełnie niesamowite ile stron historii, uczuć, dramatów ludzkich zamykają te dwie jakże mi bliskie  ulice Warszawy- Sienna i Śliska.

Pewnie niedługo mój stary szpital zniknie z horyzontu Warszawy.

Ocalić od zapomnienia mogę tylko tym wpisem.

Zostaną tylko słowa….nie zwyczajne i nieomal puste, ale nabrzmiałe od wspomnień i wzruszeń

Na medycznej ścieżce. To co jeszcze zostało po moim szpitalu, ale na jak długo?

Szpital im. Dzieci Warszawy, widok od Śliskiej. Teraz opuszczony, jeszcze tam jest, ale na jak długo? Miejsce to w samym sercu Warszawy jest bardzo ponętne dla jakiś bezwzględnych inwestorów.  Dworzec Centralny o krok nieomal.

 

 

Mój dawny magiczny szpital, widok od Śliskiej.

 

 

Po prawej stronie mój dawnym Szpital. Widok od ul . Siennej

 

 

Tablica na murze budynku, od strony Śliskiej.

 

 

 

Tablica na ścianie budynku, widok od strony Śliskiej.

 

 

Po prawej teren szpitala i fragment gmachu głównego . A tam pewnie nadal śpiewa cudnie,  jedyny teraz mieszkaniec tego miejsca, kos. Mój kos słuchany o świcie, gdy jeszcze śpi miasto a my działamy- reanimujemy, zakładamy kroplówki i czekamy na powrót do zdrowia naszych pacjentów. Kos nam pomaga, jest jak optymistyczny radosny zwiastun dobrego. Ach, gdzie te czasy…..

 

 

 

Cmentarz żydowski, Warszawa. Nagrobki rodziny fundatorów szpitala.

 

 

 

 

 

Na medycznej ścieżce. Historia szpitala przy Siennej / Śliskiej…

 

Wiedziałam, że historia mojego pierwszego szpitala była niezwykła .

Ale dopiero później dowiedziałam się o jej szczegółach.

Chociaż do tej pory mam niedosyt wiedzy na ten temat. Szukam jakiś wspomnień, czy innych dawnych śladów, ale jak na razie bezskutecznie. Odeszli ci, którzy mogli powiedzieć najwięcej, dym ich ciał wchłonęły bezkresne międzygwiezdne przestrzenie, tamtych Żydów już nie ma…..

Piszę więc to, co znalazłam w Wikipedii.

Szpital Dziecięcy Bersohnów i Baumanów w Warszawie przy ul. Siennej 60, był w latach 1878- 1942 żydowską placówką medyczną .

W latach 70 XIX wieku powstał pomysł, by wybudować taką placówkę dla biednych dzieci żydowskich.

W 1873 roku dwie bogate rodziny : Majer i Chaja Bersohn oraz Salomon Bauman zakupiły teren pod budowę szpitala. Był on położony pomiędzy dwoma równoległymi ulicami: Sienna i Śliską- stąd podawany jest podwójny adres- Śliska 51 albo Sienna 60.

Całość zabudowy zaprojektował Artur Goebel .

W latach 1876- 1878 powstał ten urodziwy kompleks szpitalny.

Podczas I wojny światowej uległy zmianie zasady zapisów testamentowych , ograniczono możliwość sponsorowania i sytuacja finansowa szpitala zmieniła się dramatycznie.

W rezultacie , w roku 1923 szpital został zamknięty.

Walką o ponowne jego uruchomienie podjęła lekarka Anna Braude- Hellerowi.

Dzięki niej Zarząd Fundacji Bershonów i Baumanów przekazał te zabudowania szpitalne Towarzystwu Przyjaciół Dzieci.

W szybkim czasie rozbudowano kompleks szpitalny w oparciu o finanse gminy żydowskie oraz organizacji Joint.

Podczas II wojny światowej szpital ocalał.

W 1940 roku znalazł się w granicach getta warszawskiego.

Gdy ograniczono tereny getta, w sierpniu 1942 roku, szpital wraz z pacjentami przeniesiono do budynku znajdującego się na rogu ulic Leszno i Żelazna. Jednak trzy dni później nagle Niemcy zlikwidowali  ten szpital a cały personel i chorych wywieźli  do Treblinki.

    Jeszcze w czasach wojny, w opuszczonych zabudowaniach szpitala przy Siennej, ulokowano Klinikę Dziecięcą, która działała do czasów Powstania Warszawskiego.

Od  sierpnia do października 1944 roku szpital był jedyną profesjonalną placówką medyczną w centrum Warszawy.

    Po wojnie, w okresie 1946-1952 na terenie szpitala mieściła się siedziba Centralnego Komitetu Żydów Polskich.

Potem powrócono do idei szpitala w tym miejscu i hospitalizowano tutaj dzieci chore zakaźnie.

Placówce nadano piękną, pełną wyrazu nazwę: Szpital im. Dzieci Warszawy. 

Byłam dumna, że  mogę pracować w szpitalu tak pięknie refleksyjnie nazwanym.

Byłam świadkiem uroczystych obchodów 100 lecia szpitala.

Później, już po moim odejściu , 20 kwietnia 2001 roku na ścianie budynku ulokowano tablicę pamiątkową poświęconą pamięci Anny Braude-Hellerowej, lekarza i w latach 1930-1942 dyrektora szpitala.