Przymusowe rozstanie z Oddziałem Neuroinfekcji
Po trzech miesiącach niestety zakończyłam zaplanowany okres szkolenia w Oddziale Neuroinfekcji.
Polubiłam jego specyfikę , dynamikę i ludzi, którzy tutaj pracowali. Czułam się tutaj jak ryba w wodzie.
Już nigdy potem nie doświadczyłam takiego żaru, zaangażowania i młodzieńczego entuzjazmu, nie było już takich zachwytów i emocji.
Pozostało jedynie co najwyżej zaciekawienie trochę ubarwione poczuciem, że robię coś ważnego dla chorych dzieci.
To miejsce w szpitalu było w pewnym sensie elitarne, gdyż z uwagi na problematykę i poziom wiedzy tylko tutaj odbywali staże do specjalizacji z pediatrii i neurologii lekarze z innych szpitali.
Tak więc pozostanie tutaj było wyróżnieniem , jednak ja nie miałam szans, gdyż obowiązywały sztywne zasady. Jak już pisałam, od początku byłam przydzielona do żółtaczek
Opuszczałam więc mój wymarzony, ale nieosiągalny Oddział Neuroinfekcji z żalem, niechęcią i prawie łzami.
Chyba coś we mnie zostało z tego zauroczenia problemami neurologicznymi a właściwie neuroinfekcyjnymi.
Chyba miałam w sobie jakieś geny ułatwiające tę fascynację i przekazałam dziecku a może tylko mój mały syn właśnie wtedy zaraził się moją pasją, gdy opowiadałam w domu o specyfice tego oddziału . Bo lubił słuchać. Nie wiem. Fakt jednak był taki, że po latach po ukończeniu studiów medycznych, zupełnie dla mnie niespodziewanie , został neurochirurgiem.
Była to ponoć jego wymarzona specjalizacja, zadziwiająco pokrewna tej, która była moją niespełnioną miłością….
