My, dzieci z wczasów wagonowych ….

Wczasy wagonowe czasu PRL-u – wspomina Zofia Konopielko

W naszej najnowszej recenzowanej książce pt.:  ODPOCZYNEK W PANORAMICZNYM SPOJRZENIU HIGIENY PSYCHICZNEJ (red. Jerzy T. Marcinkowski, Paulina Rosińska, Zofia Konopielko), która w Wydawnictwie Uczelni Łazarskiego nabiera pod zaczarowaną ręką i umysłami redaktorów językowych i stylistycznych „dojrzałości”, zamieściłam poniższą opowieść. Jedna z recenzentek- Pani prof. Jadwiga Jośko- Ochojska zauważyła jej wartość nie tylko sentymentalną m.in. pisząc:

„Książka została napisała przez grono specjalistów zajmujących się higieną psychiczną, którzy z różnych punktów widzenia zaprezentowali ciekawe tematy dotyczące odpoczynku.
Sam pomysł takiego opracowania jest godny podziwu, gdyż na rynku wydawniczym niewiele jest książek na ten temat. Już historia odpoczynku wprowadza czytelnika w interesujące klimaty począwszy od starożytności po czasy współczesne.
Zaskakujący w tej części jest obszerny fragment tekstu opisujący wczasy wagonowe w okresie PRL-u. Autorka wspomina własne wczesne dzieciństwo na wymarzonych wtedy wczasach, rysując barwnie nie tylko emocje, ale również prezentując szczegóły wyposażenia wagonów i sposoby spędzania w nich czasu. Dla osób młodych będzie to ciekawa opowieść o życiu ich dziadków, a dla starszych – niezwykłe przeżycie  przypomnienie tamtych czasów”.Oto opowieści które snułam na przestrzeni ostatnich 10 lat i zamieszczałam w blogu http://zofiakonopielko.pl/?s=Wczasy+wagonowe. Są jak powracająca fala, nomen omen – morska 🙂 , bo wszak to tam wszystko się działo, ułożone raczej nie chronologicznie, czasem się powtarzają, ale tak je zachowuję, bo to zapiski emocji choć przy okazji obrazki tamtego czasu, którego już nie ma….

Jastarnio, gdzie się podziały nasze wczasy wagonowe?

To ja, Zosia, wtedy Łukaszewicz (ok. 1953 rok) – na stopniach wejścia do naszego wagonu…. pełnia lata … autor fotografii ojciec – Wacław Łukaszewicz

Gdzie parowozy z kłębami pary i sapaniem, z tamtych niezapomnianych lat połowy ubiegłego wieku ? Teraz eleganckie szynobusy przemierzają trasę Gdynia – Hel … czegoś żal…

I nadszedł rok 2014 – pobyt sylwestrowy w Jastarni. Odkrycie, że Wczasy Wagonowe jeszcze są – choć już została tylko znana mi jadalnia i recepcja – wagonów ani śladu …

Już kiedyś pisałam o moich wczasach wagonowych, ale nie mogę się powstrzymać od ponownego powrotu do tamtych czasów. Bo dzisiaj jestem na przystanku kolejowym na trasie wiodącej na Hel i gdy czytam jego nazwę – Jastarnia Wczasy – od razu pojawia się w sercu czułość pomieszana z radością i niewielką smutą, że jest inaczej niż drzewiej bywało…

Rozglądam się, wagonów nie ma, jednak za torami jest bardzo znajomy teren, jak kiedyś skromnie ogrodzony siatką z zamkniętą niestety bramą więc kontynuuję obserwacje z peronu kolejki. Z radością rozpoznaję przetrwałą z tamtych lat 50. ubiegłego wieku naszą jadalnię i przysadzistą recepcję. To właśnie z niej odbieraliśmy klucze, a potem gnaliśmy wzdłuż sznura wagonów by zidentyfikować ten nam przydzielony, jedyny… 

Bo lata 50. XX w. były przaśne, małowczasowe, bezcampingowe, co najwyżej brzydkonamiotowe.

A my, dzieci kolejarzy cieszyliśmy się tym, że cała rodzinka wybywała nad wakacyjne morze, piękne i szumne i w dodatku dostawała na te upojne wakacyjne dwa tygodnie cały wagon, tylko dla siebie. I wydawało się nam, że jesteśmy w dalekiej podróży… i niebawem nasz skład ruszy w siną dal…. Każdy wagon stał na własnych kołach i najprawdziwszych torach, był towarowy, taki do przewożenia koni czy krów, z metalowymi magicznymi kółkami przymocowanymi do wewnętrznych ścian. Uwielbiałam te kółka… Mieliśmy łóżka metalowe, zgrzebne koce i miskę oraz wiadro na sanitarne ablucje. Dopiero potem podłączono do każdego wagonu wodociąg i pojawiła się najprawdziwsza umywalka. Od tych lat wczesnodziecięcych, wagonowych pozostał mi miły charakterystyczny zapach, który niektórzy nazywali smrodkiem drewnianych wychodków obficie polewanych chlorowymi preparatami, z komponentą zapachu żywicy pobliskich sosen i morskiego słonego powietrzu. Ilekroć poczułam i nadal gdy poczuję podobny tamtemu zapach, teraz rzadko już spotykany, od razu wiem, że moje wczasy wagonowe tuż, tuż… oczywiście to tylko wyobraźnia ale uczucie to jest naprawdę bardzo, bardzo miłe… Nie ma już naszych wagonów ale zostają w pamięci tych, którym dawały radość tak niezwykłą w połowie ubiegłego wieku. I tak stojąc teraz na peronie w Jastarni Wczasy zadaję pytanie: Jastarnio, gdzie się podziały nasze wczasy wagonowe? Może wagony nie konserwowane rozsypały się w nicość, może komuś nie odpowiadał ich wygląd, bo wszak teraz jest to ośrodek wczasowy Instytutu Kolejnictwa. Nazwa brzmi dumnie, więc należało postawić domki drewniane dwuspadowe, brązem malowane a nasze wagony oddać na przemiał. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale się stało… Jeno dwa budynki o których wspomniałam na wstępie – jadalnia i recepcja – stoją jak kiedyś i pewnie śnią dawne czasy… I jeszcze się ostała stacja kolejowa z piękną nazwą Jastarnia Wczasy. Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy zmiana tej nazwy, ale kto wie… w końcu wszystko się zmienia i dobrze jest tak jak jest… Gdy teraz stoję na stacji Jastarnia Wczasy widzę tamten czas i już nie muszę wypatrywać moich wagonów, bo one są zapisane w moich oczach i głowie i wszystkich zmysłach… morze pachnie jak kiedyś i tak samo szumią wielkie sosny a gdzieś w dali miarowo uderzają fale o brzeg… niezmienne…

Takie były te wczasy wagonowe zachowane w mojej pamięci

To był czas niezwykły, magiczny. Gdy już poznałam smak wczasów wagonowych tęskniłam za nimi przez cały rok. Codziennie pytałam rodziców, kiedy wyjazd. I gdy wreszcie zbliżał się wraz z zapachami lata ten historyczny moment, wyłaziłam ze skóry ze szczęścia. Rodzice byli zapobiegliwi, więc wszystko przygotowywali przez kilka dni. Nie zapominali o ciepłej kołdrze dla swojej córeczki, gdyż lato w lipcu sprawiało niespodzianki. A to było przenikliwe zimno, a to lało przez całe urlopowe dwa tygodnie. Bywało, że przeciekały dachy wagonów, zalegała wilgoć i wszystko było w środku mokre. Tak więc poza ciuchami, a także garnuszkiem na zupę dla mojego Taty, który był na specjalnej poobozowej diecie, był jeszcze tobół z kołdrą. Bardzo go lubiłam, bo na twardej ławie pociągu, którym podróżowaliśmy Mama go rozwijała i smacznie spałam w mojej kołderce. Pierwsze wczasy wagonowe, które ujrzałam, były w Jastarni. Pociąg, który zmierzał na Hel, przemykał obok sznura wagonów, które stały na bocznicy. Zatrzymywał się nieopodal i do tej pory przystanek ten nosi nazwę – Jastarnia Wczasy – wagonowe. Właściwy Dworzec Kolejowy w Jastarni znajduje się kilka km dalej. Ktoś pisze w necie, że było tam spokojnie. Oczywiście było, za wyjątkiem tych chwil, kiedy obok przejeżdżał z impetem i gwizdem pociąg do i z Helu. Było to kilkanaście razy na dobę i wówczas drżały szyby w naszym mieszkalnym wagonie. Ale nam, kolejarzom to nie przeszkadzało, wszak to było wpisane w ten zawód…a nawet miłością było…

Moje najpiękniejsze wakacje. Podróż na wczasy wagonowe

Byłam tak mała, że nie wiedziałam co to wakacje, urlopy i wczasy. Miałam niewiele ponad 3 lata kiedy po raz pierwszy wybraliśmy się w wielką podróż. Przygotowania trwały dość długo, rodzice spakowali wielkie walizy i któregoś dnia opuściliśmy nasz dom i powędrowaliśmy na gorzowski dworzec. Dobrze, że był niedaleko, należało tylko przejść przez park i potem w dół ulicą Dworcową. Dworzec był wielki i zapełniony ludźmi. Nigdy przedtem tam nie byłam. Jedynym wielkim zgromadzeniem ludzi, które widziałam, to kościół. Ale tam ludzie siedzieli cicho, co najwyżej śpiewali i tak w ogóle nic ciekawego się tam nie działo. Tutaj wszyscy taszczyli jakieś bardzo ciekawe tajemnicze walizki, byli czerwoni z upału, mieli zdenerwowane oczy, ciągnęli za ręce swoje dzieci. Moi rodzice zachowywali się spokojnie i ten spokój mi się udzielał. Mogłam więc swobodnie i bez szarpania patrzeć sobie na wszystkich. Poszliśmy dostojnie na peron i tam było podobnie jak na dworcu, tylko trzeba było uważać, aby nie spaść na tory. Należało bezpiecznie odsunąć się od wysokiego brzegu przepaści peronu i spokojnie siedzieć na walizce. Zachwyciłam się dworcem i peronami. Od tej pory lubiłam takie miejsca. Wkrótce usłyszałam głośne sapanie i gwizd świdrujący uszy. I nagle w wielkich kłębach dymu wtoczyło się wielkie czarne, spocone i tłuste cielsko parowozu. Znałam bajkę Brzechwy pt Lokomotywa, więc byłam już uświadomiona i przygotowana do tej podróży. Ten wielki parowóz ciągnął co sił straszliwie dużo jednakowych wagonów. Ależ on musiał być silny i dzielny. Wagony były pękate i miały rzędy drzwi z oknami, które prowadziły bezpośrednio do przedziału. Każdy przedział miał swoje drzwi. Niesłychane. Zajęliśmy miejsca na ławce i wkrótce to co za oknem zaczęło gwałtownie uciekać. Siedziałam zauroczona i jak zwykle od razu poczułam się diabelnie głodna. Więc mama wyjęła kanapki i okazałego działkowego pomidora. Gdy nacisnęłam zębami gładki miąższ, trysnęła fontanna soku. I moja sukienka, z której byłam tak bardzo dumna- różowa w białe wzorki, wiązana na ramionach zamieniła się w pomidorową katastrofę. Nawet mama nie krzyczała, ale widziałam, że się zasmuciła. Niestety na wydobywanie nowej sukienki z wielkiej walizy, która już była wtłoczona na górną półkę, czasu nie było. Bo zanim się obejrzeliśmy był Krzyż – czyli nasza stacja przesiadkowa. Rodzice ponownie wytaszczyli walizy i mnie przy okazji. Po jakimś tam czasie nadjechał inny pociąg, do którego z wielkim trudem udało się nam wepchnąć. Niektórzy pasażerowie podawali bagaże a nawet dzieci przez okna. Był potworny wakacyjny tłok. Ale myśmy mieli bilety tzw. klasy I, i tam było nieco luźniej. Tato biegał wzdłuż przedziałów i w końcu gdzieś wypatrzył miejsce dla mamy i dla mnie. Sam zwykle stał na korytarzu. Gdy nadchodziła noc, rozpoczęłam się układać do snu. Oczywiście rozłożyłam się na kolanach mojej mamy i smacznie spałam. Gdy tylko rodzice mnie budzili bo była kolejna przesiadka, półprzytomna, ale dziarska kroczyłam z nimi, po czym układałam się i pytałam mamę- czy mogę zasnąć. Mama się zgadzała, więc ja dalej chrapałam. To zostało mi do dziś. Potrafię zasnąć w pół sekundy, spać dowolnie długo lub krótko, wybudzam się kiedy trzeba całkiem przytomna po czym mogę spać dalej, jeśli tylko można. Dzięki temu przetrwałam te lata, kiedy dyżurowałam w szpitalach zwykle dwa razy w tygodniu

Dziecięce nadmorskie zachwyty

Idę nadbałtycką plażą, piasek poskrzypuje piszcząc pod stopami, śnieżny jak prawie nigdzie na świecie, muszelki bieleją i jestem znowu małą dziewczynką, która przeżywa swoje pierwsze zachwyty. Wczasy wagonowe w Jastarni, rozpuszczone przez letników mewy stukające o świcie w dach by chlebek dostać, las „komarzasty” i wreszcie wydma przecudna z narastającym szumem. Szumem, który odnajduję teraz w wiatrem kołysanych koronach wielkich sosen mojej nadbużańskiej Puszczy Białej, niezapomnianym, zapachowym jedynym takim. I przyspieszony wydmowy bieg by zobaczyć to, co wiecznie żywe, dyszące jak wielkie leżące zwierzę, z falującym ciałem zamykającym horyzont. Dookolny krajobraz zapierający dech i smak soli na wargach. I po wydmowym biegu długie stanie w wielkim zachwycie. Takie dzieciństwo to skarb przechowywany w pamięci i sercu długo, mieszkający we mnie na stałe. I potem tuptanie brzegiem morza, stopy podmywane przez fale, zabierające piasek spod stóp. Cudne zjawisko ….Potem oglądanie tego, co morze wyrzuciło. W tamtych przaśnych latach 50.-60. ubiegłego wieku zachwycało wszystko- oglądane po raz pierwszy w życiu plastikowe butelki z rysunkami pomarańczy leżące na plaży czy kartony z dziwnymi zagranicznymi napisami i malunkiem krowy, jakieś deski skrzynkowe na których też wypatrywało się egzotycznych dla nas wtedy napisów z krajów, które były dla nas za żelazną kurtyną, a to my raczej byliśmy nią zamknięci….Tak, morze było dla nas oknem na świat, inny, niedostępny, fascynujący a wymienione śmieci jawiły się jak listy z tych dalekich krajów. Gdy już naoglądaliśmy się tych zamorskich dziwów, przychodziła pora na drobiażdżki plażowe- śnieżne, delikatnie rzeźbione muszelki, maleńkie bezbarwne galaretki z centrycznym nikłym rysunkiem malowanym na błękitno lub różowo to były ciała meduz, a wreszcie wyrzucone na brzeg krzaczaste, dziwne rośliny. O nich to rodzice mówili, że jod dostarczają, a nawet magazynują go w pięknych kształtnych pęcherzykach, które też zadziwiały. Takich roślinek nigdy przedtem ani potem nie widywałam….I teraz, gdy tak po prawie 70 latach sobie idę plażą wypatruję podobnie jak kiedyś. Plastikowe butelki czy puszki z zagranicznymi napisami już się nie walają na plaży, zresztą nie byłyby już taką atrakcją jak kiedyś, bo pełno ich na półkach naszych sklepów. A dzisiejsze pokolenie często nawet nie wie, że mleko daje krowa. Myślą, że od razu jest w kartonie.

Zostały tu tylko piękne muszelki i maleńkie otoczaki. Ożywiam się gdy nagle widzę drobną wysuszoną krzewinkę ze znajomymi bursztynowymi pęcherzykami, którą Mama kiedyś nazywała morszczynem mówiąc, że daje zbawienny dla człowieka jod. Jod unoszący się w morskim aeorozolu- powietrzu które należało głęboko wdychać. A już myślałam, że nigdzie jej, tej roślinki nie ma, bo czytałam, że zanieczyszczony Bałtyk ją uśmiercił. Ale jednak jest….

I wszystko jest jak kiedyś i tylko dziwne, że podbiec jakoś trudno i nogi szurają z większym trudem po piasku . Ale co tam…było pięknie i jest pięknie…

Urok wczasów wagonowych…

Wagony, upragnione ukochane wagony. Wagony w Jastarni, w tym pamiętnym 1951 r., kiedy tam byliśmy pierwszy raz stały na torach i własnych kołach. Miało to swój niepowtarzalny urok. Wczasy wagonowe w Mielnie, kiedy tam bywaliśmy w latach późniejszych już zdjęto z kół i stały na betonowych legarach, biedne z tego powodu w moich oczach bo jakby ułomne. Obok sznurów wagonów, od strony lasu pokazywał się niski obszerny przeszklony pawilon, a którym mieściła się recepcja, świetlica i stołówka. Wszystko to odnalazłam tam niedawno, trochę zaniedbane, ale ze śladami dawnego uroku. Po przyjeździe i otrzymaniu kluczy w recepcji, gorączkowo szukałam naszego wagonu. Porównywałam numery napisane na każdym niby domku, z numerem przypiętym do klucza. To była super zabawa, z dreszczykiem emocji nawet. Z daleka usiłowałam zgadywać, który to może być i gdy pasowało to z przyznanym numerem, cieszyłam się a jeśli nie, też nie było problemu- akceptowałam każdy wagon położony w dowolnym miejscu. Wagony były pomalowane na kolor zielony i miały urocze małe okienka. Uwielbiałam takie okienka i małe domki. Do wagonu wchodziło się po dość stromych drewnianych schodkach. Cudnie pachniały świeżym drewnem i jak wspominali Rodzice już pierwszego dnia pobytu z nich spadłam, na szczęście nie doznając urazu. Tego nie pamiętam, ale nie miałam lęku przed tymi schodkami, a mój podziw i zachwyt trwał. Po otwarciu drzwi wchodziłam z zapałem do środka. W necie nie opisano, jak wyglądało wnętrze takiego wagonu. Otóż były to pierwotnie wagony do przewozu bydła a może także żołnierzy z końmi w czasie gdy trwała jakże nieodległa jeszcze wtedy wojna. Zachwycałam się surowymi pobielonymi ścianami z których wystawały tajemnicze metalowe kółka. Było to cudnie fascynujące. Tato powiedział, że do tych kółek przymocowywano zwierzęta, by nie przemieszczały się podczas jazdy. Od razu sobie wyobrażałam, że niedługo nasz pociąg sapnie i ruszy w siną dal. Stale miałam poczucie, że jesteśmy w długiej i fajnej podróży w nieznane. W rogach wagonu stały metalowe łóżka, przykryte sztywnym gryzącym zgrzebnym kraciastym kocem. Tato od razu zsuwał dwa i ja miałam super spanie pomiędzy rodzicami, czasami tylko wpadając w szparę pomiędzy łóżkami. Pod cudnym maleńkim okienkiem przez które widać było stołówkę i wielkie nadmorskie sosny, mieściła się umywalka ze zbiornikiem na wodę oraz wiadro umieszczone pod nią. W tych pierwszych latach nie było łazienki i kuchni jak pisze ktoś w necie. Wodę przynosiło się z kranu zlokalizowanego niedaleko stołówki a WC mieścił się poza obrębem wagonów, był drewniany, z dziurami do siedzenia w desce mocno cuchnący chlorem. Od tej pory, jeśli jeszcze gdzieś poczuję zapach chloru, od razu mam skojarzenia, całkiem miłe, nie jakieś obrzydliwe, z tymi WC-tami wczasowymi z mojego dzieciństwa. Tato nalewał wodę do zbiornika, który mieścił się nad umywalką a potem wynosił pełen wiadro gdzieś poza wagon, a może wylewał pod wagon- nie pomnę.

Przebudzenie w wagonie

Zasypiałam w moim wagonie zmęczona podróżą, wrażeniami i tą wielką radością, której doświadczyłam. Nad ranem budziło nas tupanie po dachu. Okazało się, że to przybywały w odwiedziny mewy i tupaniem oraz uderzaniem dziobów w blaszany dach dopominały się chleba. Już wiedziały, że mogą mieć tutaj dodatkową ucztę i do rybek konsumowanych nad morzem dostaną resztki suchego chleba. Czasami budziło nas w nocy uporczywe miarowe drobne dźwięki. To zaczynało padać. Krople deszczu odliczały czas i też było cudnie. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego rodzice nagle tracili humor. Mieli już doświadczenie, że kiedy w lipcu, a szczególnie gdy oni przybędą nad morze, zaczyna padać, to taka pogoda może się utrzymywać przez całe dwa tygodnie. Ale ja lubiłam deszcz, taplanie w kałużach i inne zabawy w błocie.

My, dzieci z wczasów wagonowych

Dzisiaj, przeglądając treść tego blogu, napotkałam nie zauważone wcześniej komentarze. Zaistniały pod wpisem o wczasach wagonowych. I rozmarzyłam się. Jak widać nie jestem osamotniona we wspomnieniach. Bo: 30 marca 2014 r. marek52 napisał: „Witam, byłem w Jastarni na wczasach wagonowych z rodzicami. Miałem wtedy 16 lat. Poznałem na wczasach dziewczynę, która pracowała przez okres wakacji w kuchni. Cudowne lata młodości. Od kilku lat jeżdżę na wczasy do Juraty i wspominam tamte cudowne dni. Pozdrawiam”. Potem osoba o nicku nnn pisze: „Hej! Sama jeździłam na wakacje do wagonów jako dziecko – najpierw do Darłówka, potem też na Hel. Helu już nie ma, ale o dziwo – Darłówko dalej prężnie działa, nawet stronę internetową mają. Może pora odświeżyć wspomnienia? Warunki lepsze niż wtedy, ale czar chyba ten sam”. I wreszcie Wiesław:„ mam 64 lata mając 10 lat w 1960 pierwszy raz zobaczyłem morze, byłem na wczasach wagonowych w Jastarni. Wagony w których mieszkaliśmy, jak pamiętam, były jak na tamte czasy przyzwoite. Stołówka była w dużym pawilonie do której trzeba było przejść kawałek drogi. Pamiętam byłem z ojcem i siostrą, a pogoda była jak w Chorwacji. Były to wakacje dla nas wspaniałe. Do Krakowa gdzie mieszkam do dziś przyjechałem opalony i zadowolony. Tam poznałem koleżankę z GLIWIC JADZIĘ … Jadziu życzę zdrowia .Wiesław”.

A ja wspominam wakacje z Pawłem Konopielko, który zginął tragicznie w 1998 r. a był mi jak brat. Przyjeżdżał do nas na wczasy wagonowe z nieodłącznym plecakiem i na chudych, bocianich nogach pędził za mną nad morze, mówiąc „idę, bo jeszcze się utopi”….odszedł przedwcześnie. Zajęci swoim dorosłym życiem nie zdążyliśmy pogadać pod duszam, powspominać… a teraz już jest za późno….

I jeszcze jedna niezwykła historia czułej znajomości z Elą K. – teraz już wiemy, że nie tylko blogowej, ale też sięgającej czasu dzieciństwa. Również i Ona spędzała wakacje na wczasach wagonowych ale w Międzyzdrojach. Te same doznania, wspomnienia i wspólne fale – chyba nie Bałtyku ale może jednak ukształtowane jego szumem J Na zdjęciu czołowym tego wpisu dwaj bracia Eli- którzy obecnie są poważnymi profesorami medycyny …..

One Reply to “My, dzieci z wczasów wagonowych ….”

  1. A to fragment drugiej recenzji książki Pani Profesor Elżbiety Krajewskiej- Kułak: „Walorem książki jest multidyscylinarne podejście do problemu odpoczynku, przywoływanie przez autorów nie tylko własnych odczuć, ale także licznych badań naukowych dotyczących tego problemu.
    Z wielkim przekonaniem polecam lekturę, bowiem już samo poznawanie treści poszczególnych rozdziałów jest w moim odczuciu swoistym relaksem”.

    BARDZO DZIĘKUJĘ PANIOM PROFESOR W IMIENIU AUTORÓW ZA WNIKLIWE MERYTORYCZNE UZUPEŁNIAJĄCE RECENZJE

    Z poważaniem
    Zofia Konopielko

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *