Opowieść Sylwestrowa (2)

 

LeśnyZamekStarezimaNiemieckie.jpg

Pocztówka z netu….Leśny Zamek w Bierutowicach,,,widok z trasy do Świątyni Wang. Niewidoczny Karpacz w dole….

 

 

 

Karpacz powitał nas kopnym śniegiem wielkim mrozem i pokonał urodą. Był i jest położony w Sudetach i wspina się przez wiele kilometrów po ich zboczach, co stanowi widok malowniczy. Jego górna część w tamtych latach była zwana Bierutowicami.

Zamieszkaliśmy w jednym z domów wczasowych mniej więcej na początku Bierutowic i codziennie łaziliśmy w górę, a to do Świątyni Wang, a to na Śnieżkę i jeszcze nie wiem gdzie. Przechodziliśmy obok wyniosłego, widocznego z dołu obiektu, Leśnym Zamkiem zwanego. Zbocze nad którym górował oglądane z szosy spod naszego locum, było łysawe, ale teraz pokryte skrzącą śniegową pierzyną było urokliwe a pojedyncze świerki ubrane w śnieżne kombinezony przypominały tajemnych ludzi z kosmosu . Szosa biegła serpentynami a my szorowaliśmy buciorami po zlodowaciałym śniegu odkrywając małe strumyczki biegnące zboczem, które siłowały się z mrozem by nie zamarznąć. Szumu było przy tym co niemiara a i lśnień soplastych moc. Bo i słońce było z nami.

Jeszcze wtedy nie myśleliśmy, że napotykane obiekty zaprojektowali Niemcy i oni byli tu wieloletnimi mieszkańcami.

Takich myśli nie mieliśmy, ot, po prostu wszystko było  nasze. I góry z łagodnymi wierzchołkami i słońce i mróz i śnieg i nasza była młodość. Wtedy niedoceniana, właściwie nieuświadomiona.

Dopiero teraz czuje się jej smak. I dobrze że dopiero teraz czuje się jej smak. Że los dał, by można jeszcze czuć smak młodych lat, nie zatarł tamtych wrażeń w pamięci. Łaskawy los….

 

 

 

Inowrocław.

SAM_2185.JPG

Jedziemy autobusem do Inowrocławia. Mgła….

 

 

Przed 5 dniami poranek urodził się dziwnie mleczny. Skąpany w białym tumanie budził nieufność i lęk jak dojedziemy do tego wymarzonego Inowrocławia. Już dawno zarezerwowaliśmy dwutygodniowy pobyt kuracyjny w stosunkowo niedrogim Sanatorium o przepięknej szumnej nazwie Modrzew.

Gonia, nasza gorzowska przyjaciółka tak pisała, gdy się dowiedziała o naszych planach :

Inowrocław polecam bardzo
– Tężnie piękne, ale chyba o tej porze będą nieczynne

– Park Zdrojowy też piękny, kilka lat temu odnowiony, w centrum pomnik Królowej Jadwigi, grająca fontanna, ale zimą też nieczynna
– no i w jednej z bocznych uliczek przy Rynku stoi tramwaj, którym jako dziecię jeździłam z dworca PKP do Szymborza, miejsca urodzenia mojej mamy
do rodziny brata i siostry mamy
i tak część wakacji spędzaliśmy
na cmentarzu grób Papuszy.”

I jak było nie jechać tam gdzie rodzinne goni ślady i grób Papuszy, poetki przez wiele lat związanej z naszym Gorzowem … .

I było jeszcze coś co dominowało nad wyborem tego miasta, coś bardzo ważnego dla mnie , osobistego. Bo z tym miejscem są związane  wspomnienia mojego Taty. To właśnie tu zaczęła się wojenna gehenna moich Rodziców. Tata miał wtedy zaledwie 31 lat, piękną rodzinę – pięcioletniego synka Zenona, żonę która nosiła w łonie ich drugie dziecko i pracę na kochanej od dzieciństwa kolei. Po ukończeniu Szkoły Technicznej w Wilnie, tam pracował. I nagle zły los, albo raczej źli ludzie, to wszystko przekreślili…wiedziałam, opowiadał jak było, ale znalazłam Jego notatkę,  gdzie w wielkim skrócie spisał to, co się wydarzyło. Przepisałam. Te daty i przypisane im wydarzenia, lakoniczne słowa bez ozdobników, bez rozwinięcia,  krzyczą. Dla mnie są przejmujące. Wybrałam to, co mnie uderzyło :

Już w lipcu 1939 pracownicy kolei byli szkoleni w zakresie ochrony kraju, Tata został zmobilizowany jak żołnierz( kolejarze to służba mundurowa), dwa dni przed wybuchem wojny pojechał jakby na jej spotkanie. A potem aresztowany, wożony aż do Królewca- niezrozumiałe . Potem obóz, pasiaki………

A oto notatka Taty w całości.

„ – VII.1939 r. Wilno-

Pracownik Polskich Linii Kolejowych( PKP). Kurs szkoleniowy do ochrony kraju- naprawa torów

 – 30.VIII.1939 Wilno

Rozkazem wojskowym delegowany do Poznania –DOKP

 – 31.VIII.1939 Wilno

Wyjazd do Poznania

 – 1.IX.1939 Poznań

Skierowanie do Inowrocławia- ważny węzeł PKP

 – 2-6.IX.1939 Inowrocław

Naprawa torów kolejowych po bombardowaniu Niemieckim

 – 7.IX.1939 Inowrocław

Ucieczka- pieszo, wozem przed nacierającymi i bombardującym wrogiem w kierunku do Wilna- do rodziny- ciężarnej żony i 5-letniego syna

 – 11.X.1939 Prostki

Zostałem aresztowany przez niemiecką straż graniczną.

 – 18.X.1939 Olsztyn

Bez badania, po kilku dniach przewieziono mnie do Olsztyna i osadzono w pojedynczej celi.

Po sześciu tygodniach wywieziono mnie do obozu w Hohenbruch- nakaz aresztowania Heindriecha.

 – XI. 1939 Hohenbruch

Karczowanie lasów, oczyszczanie dróg z zasp śnieżnych

 – II. 1940 Królewiec

Z innymi więźniami przewieziono nas do więzienia w Królewcu.

 – III. 1940 Berlin

Z Królewca pociągiem zostaliśmy przywiezieni do Berlina- w podziemnych celach więzienia Moabitch  byłem kilka dni.

 – 30.III.1940 Sachsenhausen

Otrzymałem pasiaki i nr obozowy 17 887.

W obozie tym byłem do dnia 21.IV.1945- do dnia ewakuacji

Po marszu śmierci , zakończeniu wojny zostaliśmy uwolnieni przez wojska amerykańskie koło Schwerina.”

      Gdy czytam o tych losach Taty ,  nie wiem kto bardziej cierpiał. Czy On, czy moja biedna Mama.  Mama przez kilka lat w ogóle nie wiedziała co się stało z mężem. W lutym 1940 roku urodziła dziecko, któremu nadała imię ojca- Wacław. Mały Wacuś nigdy nie poznał ojca. Był mądrym nad wiek i dorodnym dzieckiem. Matka dwoiła się i troiła by wychować synów. Gdy Wacuś miał  4,5 roku w ciągu trzech dni zmiotła go czerwonka którą przywlekli Rosjanie, gdy wkroczyli po raz drugi na Wileńszczyznę. Dziecko umierało na tapczanie w domu, bez pomocy lekarskiej , której w czasie wojny nie było,  Mama leżała obok  i czuła jak nóżki synka stają się coraz bardziej chłodne ….

         Wybaczcie tę dygresję, nieco chaotyczne to wspomnienia, ale siedząc przy laptopie w tym mieście, nie mogę inaczej.

Tutaj wszystko to jest bardzo bliskie, tamten dawny czas wraca z łoskotem kolejnego pociągu mknącego torami pobliskiej magistrali kolejowej…

…i pewnie Tata tu zagląda z tamtego świata , bo drogi kolejowe i mosty ukochał od dzieciństwa , był im wierny do końca a wojenny Inowrocław odmienił jego życie, życie całej rodziny…..i na moim sercu i chyba w genach zostawił bolesny ślad, jak pieczęć…..

 

SAM_2207.JPG

 Widok z okna pokoju w Sanatorium Modrzew….

 

 

Oczekiwanie

Leonardo_da_Vinci_-_AnnunciazioneZwiastowanie.jpg

Zwiastowanie. Ponoć pierwszy obraz Leonardo da Vinci (1472-75)

 

 

Jeszcze Matka Boska jest w ciąży. Zadziwiająco ludzkiej jak na niepojęte Niepokalane Poczęcie. Od ponad 30 lat  wiem co czuła czekając na poród. Miałam tak cztery razy. I radość że dziecko porusza się w łonie i oczekiwanie na poród pomimo wiedzy o mającym nadejść bólu. Bo najważniejsze było spełnienie macierzyństwa. Przytulenie do pachnącego mlekiem oseska. Na krótko tylko , bo potem przychodziły problemy o których się nie myśli. Wtedy tylko przytulenie…..

Wybaczcie tę dygresję i niejaką butę porównania z tym co czuła Maryja. Może to nawet świętokradztwo. Mam nadzieję, że niebiosa w swojej łaskawości mi wybaczą.

Zwiastowanie pięknie przedstawił Leonardo da Vinci na swoim chyba pierwszym obrazie. Maryja na nim już raczej brzemienna dowiaduje się, że urodzi Boże Dziecię ….prawda to, czy legenda. Nieważne. Wiara to nie wiedza udowodniona, namacalna. Tajemne piękno wiary….

Dzisiaj jest taka pora Oczekiwania, czyli Adwentu. Jak co roku.

Lubię te krótkie  dni. Gdy  jesień zmęczona swoim złotym szałem zasypia.

Wtedy otulona ciemnością bezpiecznie przytulam się do świata. Nie jest już tak  jaskrawy, wyrazisty, drapieżny. Wydaje się daleko i właściwie jakby nie istnieje. I wtapiają się w mroczne tło wszystkie równie mroczne problemy. Polityka, rozmyślania co nas czeka i takie inne podniety zamierają. Jest ciepło i cicho.

     Pomaga mi w tym zapomnieniu codzienności powrót do obrazów i zapachów dzieciństwa.

I jestem w moim Gorzowie, gdzie przyszłam na świat. Właśnie nadchodzi tak jak teraz- Adwent. Piękna to i tajemna nazwa zaczerpnięta z łaciny. Oznacza zbliżanie się. Uwielbiam oczekiwanie, zawsze, do dziś. Jest ciekawsze i piękniejsze niż spełnienie. I dotyczy to nie tylko ważnych wydarzeń życiowych ale też zwykłych np. wycieczek. Te przygotowania, skupienia, wybory wciągają, pochłaniają myślenie. I zanim dojdzie do realizacji jest czas oczekiwania z możliwością  zmiany decyzji. Czyli istnieje wybór. A wybór to wolność. Potem przychodzi to, na co się czekało. I wtedy wszystko jest dokonane i jednoznaczne. Tak, zdecydowanie bardziej lubię oczekiwanie….Odbiegłam od tematu. A ta dygresja oczywiście nie dotyczy spełnienia macierzyństwa.Bo tego nie planowałam, nie dokonywałam wyborów, przyjmowałam z radością pomieszaną z pokorą….

I kiedyś dzieciństwo . Urok oczekiwania. Właśnie Adwent . Dziś już spowszedniały przez ponad półwieczne powtarzanie, chociaż stale miły. Adwent to roraty. Nie zwykła msza poranna, a właśnie patetyczna przez niezrozumienie  nazwa roraty. Potem będzie  wybuch Bożego Narodzenia. Radość przygotowań, zapach ciasta w domu, choinka ozdoby na niej, prezenty, żłobek i w nim mały Jezus  dopiero co urodzony… …Ale wtedy, w moim Gorzowie, gdy mam może 7 lat o tym nie myślę. W ogóle dzieci chyba mniej myślą o przyszłości, zastanawiam się dziś….

i  mam te 7 czy 8 lat gdy nadchodzi adwent i  wybieram się z naszego poprzedniego mieszkania przy ul. Kosynierów Gdyńskich na roraty. Chcę zmierzyć się z tą dziwną ostrą tajemną nazwą, tej mszy ciemnością i porannym dygotem wynikającym z wydobycia się spod ciepłej kołdry. Tak jak postanawiam, idę sama, odrzucając propozycję Mamy, że weźmie za rękę i pójdziemy razem. Nie chcę. Chcę sama. Pewnie taka zosiasamosia była ze mnie, myślę teraz. Ale może dzieci tak mają, tylko lęk dorosłych hamuje ich inicjatywę, właściwie podcina skrzydła. Mama pozwala bym poszła sama, tak jak na upragniony wyjazd kolonijny gdy miałam 6 lat. Wtedy też oznajmiła, że nie odbiorą w razie tęsknoty , ba, nawet nie odwiedzą. Oczywiście pojechałam i było super. Dziś trudno pojąć, że Mama się wtedy  godzi na moją samotną wyprawę do kościoła.  Przecież jestem ich późnym powojennym dzieckiem, wymarzoną córeczką Taty. To dzisiaj raczej niewyobrażalne by małe dziecko samo wyruszało w miasto. Chyba tamte czasy były jakoś bezpieczniejsze….a może były też niebezpieczne, ale wieści nie docierały tak szybko, bo przecież tylko radio, jakieś gazety o internecie nikt nawet nie myślał….

Opuszczam więc nasze mieszkanie przy ul Kosynierów Gdyńskich i zanurzam się w ciemność swojej uliczki odmierzając kroki na dużych granitowych płytach chodnikowych , potem skręcam w lewo gdzie ulica szeroka, wtedy zwana Wandy Wasilewskiej a teraz Sikorskiego. To nic, że nazwa ulicy stała się niepoprawna politycznie, ja jeszcze tego nie wiem. To nastąpi potem. Zbliżam się do wejścia do Parku Wiosny Ludów. W jego czeluści czarne parkowe drzewa wyciągają ku niebu nagie konary strasząc dziewczynkę. Ale się nie daję,  przekraczam mostek na szumną gorzowską rzeczką Kłodawką, z posadowioną na palach  wielką stodolastą kawiarnią  Wenecją zwaną. A potem przemykam pod ocalałymi z pożogi wojennej domami, nie patrząc na to, co po prawej. Bo po prawej mroczne ruiny spalonych kamienic. Ten pejzaż jest zwykły. Po prostu tak jest i tyle. Urodziłam się w takim mieście. Wszystko było zastane i dla nas, dzieci normalne.

Idąc tą pustą o świcie i wyczernioną krótkim późnojesiennym dniem ulicę nie myślę  o tym, że domy po jej prawej stronie zostały spalone dwa tygodnie po „ wyzwoleniu” przez sowieckich żołdaków. Nie myślę o tym, bo jestem za mała, by wiedzieć czy tym się interesować .

Jestem też za mała by zderzać się z wyobrażeniem, że tu wszędzie unoszą się duchy. Duchy dawnych mieszkańców, Niemców wypędzonych po II wojnie światowej, bo ich zwyrodniali władcy nabroili. Nie tylko władcy, oni nabroili gdy wznosili ręce w nazistowskim powitaniu i maszerowali ulicami tego miasta w zwartych szeregach Hitlerjugend w takt znanego marszu Landsberskiego kompozytora Carla Teitke..

Tak więc korzystam z niewinności, nieświadomości dziecięcej i brną szeroką czarną ulicą do Katedry. Już widzę zarys jej XIV wiecznego cielska z  wieżą przypominającą hełm jednookiego woja. Jest straszna, ale wiem, że tam , w jej wnętrzu czekają światła świec i  zapachy słodkie kadzideł  i ludziska już tam zmierzają po nadzieję na lepszy czas…Adwent, roraty to nazwy romantyczne, melodyjne nieznane wtedy tajemne . Ksiądz cały w fioletach intonuje po łacinie, bo wtedy tylko łaciny używa, „rorate cæli desuper”.  A potem śpiew narodu do nieba się wznosi, ludzie  śpiewają to samo , ale już po polsku –

                   „ Niebiosa, rosę spuście nam z góry;
                    Sprawiedliwego wylejcie, chmury.
                    O wstrzymaj, wstrzymaj Twoje zagniewanie
                    I grzechów naszych zapomnij już, Panie!….”

I zapalają się świece, każdy zapala i staje się jasność.

Wonna w mroku, pierwsza ,  jak wtedy wszystko …..

 

 

stare10.jpg

Tak było w latach 50 ubiegłego wieku, gdy miałam te kilka lat . Szłam do tej Katedry na roraty , a po prawej stronie ulicy straszyły ruiny niemieckich domów spalonych przez sowietów 2 tygodnie po ” wyzwoleniu”

 

 

Zdjęcie-0819.jpg

 

Gdy miałam 18 lat byłam już studentką AM w Poznaniu. Wtedy zostałam matką chrzestną córki kuzyna, Witka ( tego urodzonego na Syberii), Małgosi Łukaszewicz. Ojcem chrzestnym był brat Kazi, żony Witka. Małgosia  jest lekarzem w Australii. Lubię to zdjęcie. Powaga czułość i radość na naszych twarzach. Tylko skupienie na tym maleństwie. Bez myślenia co nas czeka. I dobrze….

 

 

przed porodem Justyny,IX.69.jpg

 Trzy lata później moje Oczekiwanie. Cud macierzyństwa. Bo dziecko to cud…Ostatni miesiąc ciąży z Justynką w brzuchu. Wtedy nie było USG, płeć dziecka nie była znana przed porodem….dużo się zmieniło….dzieci wyrosły, mają swoje życie. A nam zostają zdjęcia i przywołane nimi wspomnienia….magia….

      .   

Moje Zaduszki

 

SAM_2055.JPG Wczorajsze niebo nad Michałowicami. Nadchodzą Zaduszki…. 

 

 

 

  Po ostatnich wydarzeniach dzisiejsze sprawiło, że nagle poczułam, jakby rozsypywał się mój domek z kart. Zobaczyłam domek , na tle wiecznie zielonej sosny rosnącej w pobliżu michałowickiego domku tak blisko, zda się na wyciągnięcie dłoni. Pieczołowicie składany, dopasowywany, utrwalany na solidnej betonowej podstawie. Bo na takim  fundamencie rodziny układałam  karty. Każda miała swój kolor i numer. Były ważne i mniej ważne, ale wszystkie znajome i dopiero  złożone  stanowiły całość odporną na burze, długotrwałe milczenia czy nawet jakieś drobne krótkotrwałe animozje. Na tych kartach były wizerunki osób z dalszej rodziny a także znajomych, których lubiłam szczególnie. I do tej pory myślałam, że jest dobrze. A właściwie nie myślałam. Oni wszyscy byli. Wszystko było zmontowane, trwałe, zda się na wieki. W moim domku z kart było jasno i ciepło, bo zamknęłam tam  uczucia .

Ale dzisiaj pękło.

Tak to poczułam, gdy odeszła kolejna bliska mi osoba.

I wtedy w oczach pojawił się obraz rozsypującego się mojego  domku z kart. I po chwili myśl.  

Nie mogę się poddać. To nie tak. Można go uratować siłą wspomnień. I nadzieja wstąpiła.

     Więc wspominam. Przed kilkoma dniami, gdy jeszcze nie pochowano Kostusi o której poprzednio napisałam, mąż kuzynki Jadzi, Józio Lis zapragnął połączyć się ze zmarłą przed laty żoną. Tak bardzo zapragnął, że wreszcie się uwolnił, pofrunął w zaświaty. I teraz są szczęśliwi w tym czerwonym zachodnim niebie….Józio był człowiekiem bardzo uzdolnionym, skromnym, z wielkim poczuciem humoru i ciepłem , którym obdzielał otoczenie. Jakże lubiłam wpadać od nich w czasach studiowania na AM w Poznaniu, grzać się w ich rodzinnym gnieździe , ładować przysłowiowe akumulatory, zwykle coś podjeść. Bo Jadzia widząc mnie zawsze dzieliła się jakimś daniem. Do tej pory widzę Ją i Józia w kuchni ich mieszkania przy ul. Ułańskiej, my pałaszujemy, a Jadzia gdzieś obok, bez talerza. Ona się nie dzieliła swoim daniem, ona po prostu oddawała mi swoje….Józio pokazywał swoje wynalazki. A to radio wielofunkcyjne, a to system nasłuchu z pokoju synów. Siedząc sobie w innym pokoju mógł słyszeć, co też wyprawiają chłopcy. A dynamiczni byli bardzo, pomysły iskrzyły więc należało się spodziewać kolejnego. Gdy byli mali matka prowadziła ich na szelkach , gdyż dzieliła ich tylko różnica roku a temperament roznosił. Mam takie  zdjęcie wykonane przez Tatę  z gorzowskiej ulicy, kiedy to odwiedzali dziadków Lisów i nas przy okazji. Zawsze wtedy wnosili żywiołowość i radochę. Ale wracam do poznańskich czasów, do Józia. Opowiadał, że w przedwojennym harcerstwie  uczono młodych jak hartować siłę woli. Trzeba było przez trzy dni oglądać czereśnie i żadnej nie zjeść. Albo ulubiony cukierek długo nosić w kieszeni. Kochałam Józia. Nawet dopatrywałam się podobieństwa z moim późniejszym mężem, wierząc że będzie tak dobry jak On.  Tak, muszę się do tego przyznać. Dlaczego nie miałabym się przyznać?

I przypominam też jego opowieści z AK. Józio brał udział w walkach o wolność Polski, potem publikował wspomnienia. Ciekawe, czy synowie je mają. Józio- męski, nietuzinkowy, ciepły czuły, zakochany w swojej Jadzi, synach . I taki pozostał w mojej pamięci….

     Było o Józiu, bo to ostatnie pożegnanie.

 

Ale dzisiaj spotykam się ze wszystkimi bliskimi, którzy już dawno przekroczyli granicę cienia:

– z moimi Dziadkami:

 beskidzkimi góralami – Marianną i Michałem Jakubcami , rodzicami Mamy, którzy oglądają Skrzyczne z godziszczańskiego cmentarza,

z rozdzielonymi tu na ziemi Łukaszewiczami- Tomaszem śpiącym w obecnie białoruskim Rakowie i Staśką  w dalekiej od tej ziemi Trzciance Lubuskiej.

– z Dziadkami Mirka- Wojciulami, rodzicami Jego matki Heleny, zamordowanymi wraz z czwórką dzieci przez bandziorów sowieckich w swojej posiadłości w Cicinie i odpoczywającymi w białoruskich obecnie Smorgoniach .

I z Konopielkami śpiącymi w swojej Kołpiei….  

    I spotykam naszych  Rodziców, idą w milczeniu ale dają znaki , gdy coś nie tak, cieszą się z nami gdy wszystko jest ok.  

Widzę Stefanię i Wacława Łukaszewiczów śpiących  na maleńkim uroczym okolonym wysokim lasem cmentarzu w pobliskim Komorowie

Helenę i Jana Konopielków , którzy zostali tak jak chcieli w swoim Lidzbarku, który stał się im powojennym domem,

I Braci naszych widzę:

Mojego czteroletniego , rezolutnego nad wiek Wacusia, zabranego przez przywleczoną przez sowietów czerwonkę , opłakiwanego przez Matkę do końca Jej dni, urodzonego po aresztowaniu Taty i zmarłego przed powrotem., którego grobu już nie ma w Smorgoniach i  Zenona, niespokojnego ducha, człowieka pióra wbrew woli ojca, otoczonego czułością żyjącej nadal ostatniej żony, Inki, która dzwoni i mówi, że Zenek jest stale obok niej, ale tak naprawdę, to jest mieszkańcem zielonogórskiego cmentarza. I brata Mirka-  Pawła- dużego, łagodnego zawsze pogodnego i kochającego ludzi, zamordowanego przez pijanego kierowcę,     I przyjaciół spotykam dziś: Olę Gajewską- dentystkę z Lidzbarka,  która czuwała nad naszymi dziećmi, gdy u dziadków  beztrosko je  zostawialiśmy letnią porą. Zasnęła nagle już 10 lat temu. – Janusza Zdanowicza mądrego jasnowłosego chłopaka, z którym przetańczyliśmy wiele nocy   i  Bronka- emanującego spokojem i mówiącego zawsze- nic to  , moją  prof. Teresę Wyszyńską, dr Salińską i koleżanka od koszykówki z LO – Teresa Łakoma Koryluk zwana przez nas Kostusią. O nich już napisałam wspomnienia w tym blogu, więc nie będę streszczała.  I jest Józio Lis,  wspomniany na wstępie nareszcie szczęśliwy, bo  połączony ze swoją miłością- Jadzią.

      Nie wszyscy się znali na tym padole łez, ale my ich znaliśmy, więc byli nasi. I  są nadal,  w naszym domku. Blisko.

     Tak rozmyślając , wędrując w czasie, widzę, że  mój domek z kart, delikatny ale zbudowany na solidnym rodzinnym fundamencie złożony z dalszej rodziny, bliskich znajomych nie zachwiał się, nie rozsypał, jest jeszcze silniejszy niż był, silniejszy wspomnieniami o tych, którzy w niebie już urzędują.

     I widzę światełko w tunelu, jasność niebiańską i jej rezydentów  lekkich wyzwolonych z ziemskich cierpień. Wybrali już ustronne miejsce pod nasz domek z kart, który wcześniej czy później tam przyfrunie….

 SAM_2071.JPG

Zwykły znaczek pocztowy.

SAM_1882.JPG

 

 

Przed laty  dostałam  list z  Gorzowa.

Gdy wzięłam do ręki  kopertę odruchowo spojrzałam na znaczek. I zaskoczenie radosne, niedowierzające i oglądanie przez lupę . I przyszła radość, jak ze spotkania ze starym bardzo lubianym znajomym, ba, nawet większa. Jak ze spotkania ukochanej Bardzo ważnej osoby, bo na znaczku ulokowało się mikrozdjęcie mojej gorzowskiej Katedry.

I gdy tak stałam rozmarzona,  znaczek przemówił.   Poczułam bijące od niego ciepło, wędrujące do dłoni, potem do serca i ostatecznie logujące się w głowie. Tak, ciepło bijące od znaczka zalogowało się w mojej głowie i wylogować nie chciało. Zresztą  nie chciałam by tak się stało. Tak było mi dobrze. I jest dobrze.

I patrzyłam na list ze znaczkiem który mi opowiadał o Gorzowie. Gdy się zmęczył, odkleiłam go starannie , nad parą, jak uczył Tato.

Od tej chwili znaczek zamieszkał w moim portfelu. I jest tam stale. Widzę go od razu  gdy szukam pieniędzy, biletów WKD czy innych dokumentów i wzrok zawieszam.

     Bo ten znaczek stał się i nadal jest  kluczem do Zielonej Krainy mojego Dzieciństwa .

Kluczem do Powrotu . Tam gdzie były wszystkie  Pierwsze Zachwyty …

Bo tam, w  Gorzowie wszystko było dla mnie pierwsze i zostało najpiękniejsze.

 

Miasto zatopione we wzgórzach .

Pachnące kolorowe ogrody.

Szeroka rzeka o imieniu Warta.  

Most, betonowe balustrady z falbankami.

Każda falbanka to balkonik.

Balkonik z nisko posadowioną we wnętrzu nieco wklęsłą  ławką.

I zimno betonu pod pupą.  

Rozproszone mgliste światło fantazyjnej lampy

Romantyczność

A rzeka daleko w dole

Obojętna

zajęta swoim połyskiem, pluskiem i dźwiganiem fal w siną dal….   

      

     Piękne kamienice, przepastne bramy i niezwykłe do nich wjazdy, chodniki z wielkich gładkich płyt granitowych.

     Podwórkowe przesiadywanie z Bajką na jedynym bzie nad wielkim śmietnikiem  przy ul. Kos. Gdyńskich i obserwowanie szczura.

     Wyprawy do pobliskiego parczku, przy ul .Estowskiego, gdzie krzaki wabiły a nich ukryte  zwalone chropawe płyty nagrobne z literami w rowkowatych zawijasach zapraszały  do  zabawy w dom. Radosne spokojne zabawy w dom , bez wyobraźni, że to świat umarłych .

    Dworzec i szyny  kolejowe prowadzące do  wielkiego nieznanego świata….

    Codzienne, samotne, bardzo mroczne dreptania o świcie, gdy przychodziła pora na roraty. Ciemne ruiny spalonych już po wojnie domów wzdłuż ul. Wasilewskiej, obecnie zwanej Sikorskiego. Zawsze tam były. Od naszego urodzenia. Taki normalny nasz, powojenny pejzaż.

Jednak na końcu ulga , że już Katedra . Na pozór wyniosła , mało przyjazna , z wieżą niby wielki stary jednooki groźny woj, ale wiadomo, że w niej ciepło świec, zapach kadzideł i mruczenie wiernych ….

    I  sąsiadujący z kamienicą przy ul. Kosynierów Gdyńskich, park Wiosny Ludów  z wierzbopłaczącą wyspą na stawie . I  platany  w nim w tańcu zastygłe i czerwono kwitnące kasztanowce …

    I jeszcze gorzowskie pierwsze moje kwiaty. Magnolie niby wielkie białe zda się papierowe ptaki nagle siadające na nagich zimowych jeszcze gałęziach dużych drzewokrzewów.

I wyprawy z Panią Zielińską na wzgórzowy rozległy stary cmentarz Ewangelicki na forsycje. Najpiękniejsze , gdy w lutym zebrane jako nagie patyczki, potem jeszcze długo śpiące  w wazonie i nagle rozkwitające wesołą radosną żółcią oświetlającą ponure mieszkanie.

     I patrzę na ten gorzowski znaczek pocztowy zamknięty w portfelu. Niby zwykły. I nie wierzę, że tyle w nim się mieści wspomnień, obrazów, zapachów i tyle czułości.

Tyle kadrów jak ze starej celuloidowej taśmy wolno przesuwanej z szumem projektora ukrytego za okienkiem, kadrów wydobywanych ze smugi światła z wirującymi w nim drobinami kurzu w skrzypieniu foteli ulubionych gorzowskich kin – Słońcu czy Kolejarzu….

Obrazy mojego dzieciństwa i Gorzowa są na tym filmie, kadry wychodzące z mgły i przechodzące w dal …..i nic to, że takiego mostu już nie ma, kina odeszły w niepamięć mieszkańców, płyty nagrobne zabrano i ulice nie takie , ale jeszcze żyje pamięć …dopóki żyję i mam klucz do tej Krainy Dzieciństwa. Klucz- zwykły znaczek pocztowy w portfelu…..

 

A nasz Bug płynie, płynie…

gulsatelit.JPG

Zdjęcie z netu. Widok z satelity na Bug, cofkę i nasze działki pod lasem…

 

 

Przybyliśmy nad brzeg Bugu 37 lat temu i od razu się zakochaliśmy w tym miejscu. Trudno było się  nie zakochać.

Już droga  na działkę była wydarzeniem. Przeżywaliśmy bowiem trzy zjawiskowe odsłony. Powodowały one, że Warszawa wydawała się odległa, coraz bardziej nierealna, wszystkie problemy nikły, a otwierała się wolność. Piękną odsłonę pierwszą zwiastował niewielki  Nieporęt, bo za nim rozpościerały się rozległe wody Bugonarwi,  czyli tzw. Zalew Zegrzyński, z żaglówkami, ptactwem i porażającym błękitem, potem była szeroka Narew za Serockiem, z maleńkimi łódeczkami i nieruchomymi wędkarzami wyłaniającymi się z mgły  z niteczką szosy na wysokim brzegu i wreszcie ostry zjazd w dół w paszcze i objęcia szumnych  lasów za którymi czekał już na nas  Bug.

To był dla nas inny świat, bajkowy i jakby nierzeczywisty. Nasze dzieci wyrwane z blokowiska od razu szalały, kąpały się w odsznurowanym starorzeczu Bugu zwanym cofką. Potulnie nakładały  stare tenisówki, by ostre muszle zatopione w piasku nie poraniły stóp, i pływały wzdłuż szuwarów, bo tylko tam był wąski pasek gdzie  dno można było jeszcze wyczuć, a dalej czyhała głębia przepastna. I my pływaliśmy , nie lękając się , no cóż młodość nasza była niefrasobliwa. Nie to co teraz, czas kąpieli już za nami i nawet wielkie upały nie kusiły chęcią zanurzenia się w rzece.

     Teraz już sama tam chodzę i Bug oglądam. Wartko płynie, pomimo suszy trwającej od lata, przyniósł sobie łachy piaszczyste, które powoli stają się wyspami i jest to istny raj dla ptactwa.

I patrzę w dal, i widzę tamte czasy moje rodzinne, słodkie i ludzi którzy może tak jak ja teraz stoją na brzegu i wspominają . Może białoruskie babcie, czy ukraińskie, czy polskie, takie jak ja myślą o tym ile wody upłynęło, jak się zmieniły, i czy drugi brzeg już blisko. A może tak nie myślą, może tylko stoją w zachwycie ..

A nasz wspólny Bug płynie i płynie….

 

SAM_1778.JPG

 

SAM_1786.JPG

 

SAM_1782.JPG

 

SAM_1805.JPG

 

SAM_1794.JPG

 

 

SAM_1811.JPG

Moje Beskidy…

P8140245.JPG

 

 

 

Jeszcze przesiadka w Bielsku Białej i niebawem już sapał pociąg do Żywca. Ożywiona wielce wypatrywałam Łodygowic. To tutaj wysiadaliśmy, a na dworcu czekał wujek Szczepan i zabierał nas bryczką zaprzężoną w parę pięknych, bardzo zadbanych koni z ozdobami przy uszach. Pędziliśmy dnem Kotliny Żywieckiej, wiatr świszczał, a dookoła wznosiły się góry oddalone, bo Kotlina szeroka, ale majestatycznie zamykające krajobraz. Niezapomniane były małe kamieniste strumyki, które dzielnie pokonywały konie w bród bryczka czasem się niebezpiecznie przechylała, ale to właśnie uwielbiałam…Było, minęło, ale to piękno mam w sobie do dziś i opowiadam, opowiadam, może się powtarzam, ale co tam. Kto chce niech czyta, tak jak ja słuchałam opowieści Mamy, które nawet powtarzane były dla mnie niezwykłe. I tak kręci się świat….Więc wracam do tych lat 50 ubiegłego wieku, moich warkoczyków płowych, zielonych wiecznie zaciekawionych i śmiejących oczu i ciałka spragnionego wiecznego ruchu…

Gdy już byliśmy  zakwaterowani w domu wujostwa biegałam do krów, które patrzyły na mnie swoimi krowimi oczami z rzadka mrugającymi długimi wywiniętymi rzęsami , do długaśnych tłustych świń z zabawnymi maleńkimi przyssanymi do brzucha macior i do dorodnych koni, które na mój widok niespokojnie rżały. A wszystko tonęło w zapachach, które gdy czasem poczuję wędrując Godziszką wciągam z lubością bo to moje dzieciństwo.

 Już kiedyś pisałam, że gdy  Mirek mówi- ale tu śmierdzi patrzę na niego ze zdumieniem- jak to? To przecież najpiękniejszy z zapachów- oborowy, zwierzęcy, jednym słowem cudny. …poza tym zostały we mnie tamte zapachy siana , które dla kogoś, kto nie miał takiego dzieciństwa są miłe, ale obce….

Jezioro Żywieckie

Właśnie oglądamy spod naszego domku panoramę Kotliny Żywieckiej. Opasaną Beskidem Żywieckim, Małym i Śląskim. Jezioro Żywieckie  wygląda z góry jak sierpowaty nieomal stale lśniący skrawek wśród gór. Wiktor pyta czy Soła wpływa do tego jeziora, czy jezioro do Soły. On ma niespełna 7 lat i interesują go  różne zjawiska przyrodnicze. Wiry, wulkany trzęsienia ziemi ale także to, skąd kamienie się biorą w tutejszej ziemi i dokąd płynie potok, w którym moczą nogi. Warto było zabrać tu wnuczęta. Wieczorami , tuż przed snem wybiegają na taras by obejrzeć światełka w górach. Może zapamiętają babcię, która im to pokazała. To, co bardzo bardzo kocha

I dla Wiktorka piszę o jeziorze Żywieckim.

Kiedyś Soła była rwącą, niebezpieczną rzeką. Jej wody pobudzone przez ulewne górskie deszcze , mętne i rude porywały mosty, domy i ludzi. Mama opowiadała, że jej kuzynka w takim czasie chciała przejechać bryczką przez tę rzekę. Do ukochanego pędziła co koń wyskoczy. Czekał gdzieś za rzeką, już ślub szykowano. A ona z sercem i głową zajętą tą miłością, nie słuchając starszych, pewna ciężaru bryczki i siły konia wjechała na bezpieczny do tej pory  bród. I nagle porwał ją potężny prąd wody. Walczyła, widzieli to ludzie na brzegu. Nie miała szans z żywiołem . Potem nieżywe konie, bryczkę i tę piękną martwą młodą góralkę znaleziono gdzieś daleko, poniżej….

 I po ponad 50 latach, bo w 1966 roku zrealizowano pomysł, by rzekę ujarzmić. Powstał zbiornik retencyjny koło Żywca, zwany Żywieckim Zbiornikiem Retencyjnym lub Zbiornikiem Wodnym Tresna.  Co przeżywali mieszkańcy zalanych wsi trudno sobie wyobrazić. Były stare wioski Tresna, Zadziel i Stary Żywiec , które znalazły się  na dnie tego sztucznego jeziora. Na zboczach okolicznych gór wybudowano dla nich nowe siedziby, ale tamte, zamieszkiwałe przez ich rodziny z dziada pradziada śpią i swoje sny śnią a nad nimi wielka woda czasem nagle prześwietlona wschodzącym słońcem…

 

Jak to z jodem i morszczynem było…

SAM_0546.JPG

 

SAM_0743.JPG

 

SAM_0748.JPGMorszczyn znaleziony nad Bałtykiem, teraz w maju, 2015 roku ….

 

 

Poprzednio napisałam, że w  dzieciństwie będąc nad morzem fascynowałam się tajemniczymi nibyroślinami wyrzucanymi na plażę przez wodę.

Wyglądały jakby były z innego świata. Nie przypominały zwykłych trawiastych czy liściastych krzewinek rosnących na lądzie. Miały brązowawo rudy  kolor i płaskie pędoliście ujęte w pęk,. Były  pofałdowane na brzegach jakby ktoś  specjalnie je  ozdobił falbanką.

W dodatku w ich rozwidleniach  siedziały sobie bursztynowe lekko przezroczyste banieczki. To o nich tata mówił, że dostarczają nam jod, którym się delektujemy a nawet leczymy będąc nad morzem.

     Gdy po latach wróciłam do Jastarni, poza muszelkami cudnej urody wypatrywałam tej właśnie nibyroślinki. Kiedyś czytałam, że w ogóle już wyginęła w naszym Bałtyku, bo zanieczyściliśmy to morze w sposób ekstremalny. Ale jednak znalazłam maleńkie znajome krzaczki, już nie tak rozłożyste jak kiedyś, ale były.

I przyszła dziecięca moja radość. I zdjęcia były i teraz mogę sobie oglądać. I czytam w necie jak to jest z tym jodem i morszczynem .

Otóż morszczyn po łacinie zwany  Fucus jest glonem. Należy do brunatnic. Nazwa ta pochodzi od koloru tego glonu , który z kolei nadaje mu fukoksantyna, która poza chlorofilem zamieszkała w jego  pasmowatych komórkach. Do morskiego dna morszczyn przyrasta tarczowatą przylgą. 

Jest mieszkańcem przybrzeżnych wód północnego Atlantyku i Oceany Arktycznego oraz przylegających  mórz zarówno po stronie amerykańskiej jak i afrykańsko-europejskiej . Do nich należy nasz Bałtyk.

Owe tajemne koralowate twory wrośnięte w płaskie pasma morszczynowe są najzwyczajniej w świecie pęcherzami pławnymi, które umożliwiają swobodne unoszenie pędów w wodzie a po obumarciu tej niby rośliny powodują, że z falą wypływa ona na plażę.  I stąd nazwa morszczyn pęcherzykowaty. Ponoć można wyodrębnić w nim części będące odpowiednikiem korzeni, łodygi i liści. Oglądając glon, nie jest łatwo zauważyć te części, i należy wierzyć biologom na słowo.

Poza pięknym wspomnieniem z dzieciństwa, które przyniósł mi morszczyn dodatkowo  czytam z lubością jaka to wartościowa roślina jest. Otóż stanowi składnik wielu mieszanek ziołowych, kosmetyków i przydatna może być w kuchni. Ponoć w sklepach ze zdrową żywnością można kupić suszony morszczyn. Aż muszę sprawdzić- w podziemiach Dworca Centralnego gdzie wprawdzie coraz rzadziej, ale bywam, jest taki sklep. ..

Plechy morszczynów się odsala i suszy. Zawierają 0,03-0,1% jodu dodatkowo jego część jest związana tworząc pochodne tyroniny ( hormon tarczycy). Zawartość jodu zależy od zasolenia morza. Poza tym morszczyn zawiera magnez, mangan, miedź, cynk, sód, potas, siarkę chlor i nieco bromu a także  barwniki i polisacharydy ( wielocukry) . I to właśnie te polisacharydy jak np. algina powodują, że roślina ma zastosowanie w wielu gałęziach przemysłu, przy produkcji lodów i kosmetyków. Osoby z nadciśnieniem i miażdżycą a także odchudzające się czy cierpiące na zaparcia też mogą skorzystać z leczniczego działania  morszczynu. Jednak nie należy polegać na terapii morszczynowej w przypadku rozpoznanej niedoczynności tarczycy, gdyż  łatwo może dojść do przejścia w fazę jej nadczynności.

Poczytałam, zapamiętałam, ale z porad nie skorzystam. Bo po pierwsze- od 2004r. morszczyn w Polsce jest objęty ochroną gatunkową , co patrząc na maleńkie jego ilości wyrzucane przez morze popieram w pełni. A poza tym mam nadzieję, że wypady nad Bałtyk , zwłaszcza w okresie pomiędzy listopadem w marcem, kiedy to szaleje bryza morska i jest najwięcej magicznego jodu w powietrzu, dadzą więcej niż spożywanie tego nieszczęsnego glonu. Bezmiar wód, nieustanny niepojęty szum morza, piaski śnieżnobiałe smak soli na wargach to jest właśnie to,  co „ tygrysy lubią najbardziej”……

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Modrzewiowy sen…

SAM_8891.JPG

 

 

Jest rok 1962, mam 15 lat, rodzice w sanatorium w Szczawnicy. Jak zwykle. Zmęczeni wojną, schorowani, aż dziw, że wrócili do życia i jeszcze córeczkę sobie urodzili…tzn . mnie. Brat buja gdzieś w świecie, bo starszy o 13 lat, przedwojenny. Ja powojenna, ale samodzielna , bo właśnie choroby, sanatoria rodziców, praca ich zawodowa. Tym razem pewnie są wakacje, więc wynajmują mi pokoik w Szczawnicy, w domku posadowionym na górce  przy ulicy o przedziwnej nazwie Języki. Muszę tam codziennie wbiegać , co wtedy nie stanowi problemu i równie szybko zbiegać by moczyć nogi w strumyku o równie dziwnej nazwie Bryjarka. Odwiedzam też rodziców czytam książki i wdycham żywiczne górskie powietrze. Jest pięknie. Ot, taka migawka z życia. Ale miało być o modrzewiach. Otóż tam właśnie, w Szczawnicy się dowiaduję, że powietrze nasycone  żywicą modrzewiową jest najzdrowsze, i lekarze zalecają spacery wśród  licznie rosnących tu tych drzew. Więc wdycham…i na zawsze zapadają mi w pamięć te dziwne miękkoiglaste drzewa, z małymi szyszeczkami, które ponoć na zimę zrzucają igły….to tam właśnie zwróciłam na nie uwagę.

    Potem już ogród nad Bugiem i oczywiście obowiązkowe modrzewie. Maciupkie przed 35 laty, rosły bardzo dynamicznie i teraz sięgają nieba, gałązkami kruchymi gdy wiatr sypią . Nie zapomnę, gdy w 1992 roku, odwiedziła nas córka z najstarszą wnuczką. Weronika miała wówczas  7  miesięcy, wzięłam ją na ręce i stanęłyśmy pod modrzewiowymi gałęziami. Były bujne i kołysane wiatrem wyglądały jak wielkie kosmate łapy. Dziecko  pokazywało je paluszkiem z trwogą wielką. Odeszłam z tego miejsca,  ale po chwili  wróciłam. Weronika zareagowała tak samo jak za pierwszym razem.  Wówczas to, po raz pierwszy zauważyłam, że takie małe dzieci mają wyobraźnię. Wstyd się przyznać, bo pediatrą już byłam, i swoją czwórkę odchowałam, a tu nagle wnuczka oczy mi otworzyła….

    I teraz modrzewie towarzyszą nam w Michałowicach, jeszcze niewielkie, ale już mają zadatki na wysokie drzewa. I są listopadowym złotem, chyba ostatnim na drzewach, bo brzozy, lipy, klonik i kasztanowiec już śpią snem zimowym. Patrzę więc na owe złoto, zdjęcia robię i wspominam pierwsze z nimi spotkania, młodzieńcze zauroczenie trwa. I dobrze jest. Niebawem  dobranoc im powiem, bo zima  przybędzie niechybnie i pójdą spać, by wiosną zachwycić…..

 

 

SAM_8899.JPG

 

 

SAM_8916.JPG

 

 

SAM_8892.JPG