Zwiastowanie. Ponoć pierwszy obraz Leonardo da Vinci (1472-75)
Jeszcze Matka Boska jest w ciąży. Zadziwiająco ludzkiej jak na niepojęte Niepokalane Poczęcie. Od ponad 30 lat wiem co czuła czekając na poród. Miałam tak cztery razy. I radość że dziecko porusza się w łonie i oczekiwanie na poród pomimo wiedzy o mającym nadejść bólu. Bo najważniejsze było spełnienie macierzyństwa. Przytulenie do pachnącego mlekiem oseska. Na krótko tylko , bo potem przychodziły problemy o których się nie myśli. Wtedy tylko przytulenie…..
Wybaczcie tę dygresję i niejaką butę porównania z tym co czuła Maryja. Może to nawet świętokradztwo. Mam nadzieję, że niebiosa w swojej łaskawości mi wybaczą.
Zwiastowanie pięknie przedstawił Leonardo da Vinci na swoim chyba pierwszym obrazie. Maryja na nim już raczej brzemienna dowiaduje się, że urodzi Boże Dziecię ….prawda to, czy legenda. Nieważne. Wiara to nie wiedza udowodniona, namacalna. Tajemne piękno wiary….
Dzisiaj jest taka pora Oczekiwania, czyli Adwentu. Jak co roku.
Lubię te krótkie dni. Gdy jesień zmęczona swoim złotym szałem zasypia.
Wtedy otulona ciemnością bezpiecznie przytulam się do świata. Nie jest już tak jaskrawy, wyrazisty, drapieżny. Wydaje się daleko i właściwie jakby nie istnieje. I wtapiają się w mroczne tło wszystkie równie mroczne problemy. Polityka, rozmyślania co nas czeka i takie inne podniety zamierają. Jest ciepło i cicho.
Pomaga mi w tym zapomnieniu codzienności powrót do obrazów i zapachów dzieciństwa.
I jestem w moim Gorzowie, gdzie przyszłam na świat. Właśnie nadchodzi tak jak teraz- Adwent. Piękna to i tajemna nazwa zaczerpnięta z łaciny. Oznacza zbliżanie się. Uwielbiam oczekiwanie, zawsze, do dziś. Jest ciekawsze i piękniejsze niż spełnienie. I dotyczy to nie tylko ważnych wydarzeń życiowych ale też zwykłych np. wycieczek. Te przygotowania, skupienia, wybory wciągają, pochłaniają myślenie. I zanim dojdzie do realizacji jest czas oczekiwania z możliwością zmiany decyzji. Czyli istnieje wybór. A wybór to wolność. Potem przychodzi to, na co się czekało. I wtedy wszystko jest dokonane i jednoznaczne. Tak, zdecydowanie bardziej lubię oczekiwanie….Odbiegłam od tematu. A ta dygresja oczywiście nie dotyczy spełnienia macierzyństwa.Bo tego nie planowałam, nie dokonywałam wyborów, przyjmowałam z radością pomieszaną z pokorą….
I kiedyś dzieciństwo . Urok oczekiwania. Właśnie Adwent . Dziś już spowszedniały przez ponad półwieczne powtarzanie, chociaż stale miły. Adwent to roraty. Nie zwykła msza poranna, a właśnie patetyczna przez niezrozumienie nazwa roraty. Potem będzie wybuch Bożego Narodzenia. Radość przygotowań, zapach ciasta w domu, choinka ozdoby na niej, prezenty, żłobek i w nim mały Jezus dopiero co urodzony… …Ale wtedy, w moim Gorzowie, gdy mam może 7 lat o tym nie myślę. W ogóle dzieci chyba mniej myślą o przyszłości, zastanawiam się dziś….
i mam te 7 czy 8 lat gdy nadchodzi adwent i wybieram się z naszego poprzedniego mieszkania przy ul. Kosynierów Gdyńskich na roraty. Chcę zmierzyć się z tą dziwną ostrą tajemną nazwą, tej mszy ciemnością i porannym dygotem wynikającym z wydobycia się spod ciepłej kołdry. Tak jak postanawiam, idę sama, odrzucając propozycję Mamy, że weźmie za rękę i pójdziemy razem. Nie chcę. Chcę sama. Pewnie taka zosiasamosia była ze mnie, myślę teraz. Ale może dzieci tak mają, tylko lęk dorosłych hamuje ich inicjatywę, właściwie podcina skrzydła. Mama pozwala bym poszła sama, tak jak na upragniony wyjazd kolonijny gdy miałam 6 lat. Wtedy też oznajmiła, że nie odbiorą w razie tęsknoty , ba, nawet nie odwiedzą. Oczywiście pojechałam i było super. Dziś trudno pojąć, że Mama się wtedy godzi na moją samotną wyprawę do kościoła. Przecież jestem ich późnym powojennym dzieckiem, wymarzoną córeczką Taty. To dzisiaj raczej niewyobrażalne by małe dziecko samo wyruszało w miasto. Chyba tamte czasy były jakoś bezpieczniejsze….a może były też niebezpieczne, ale wieści nie docierały tak szybko, bo przecież tylko radio, jakieś gazety o internecie nikt nawet nie myślał….
Opuszczam więc nasze mieszkanie przy ul Kosynierów Gdyńskich i zanurzam się w ciemność swojej uliczki odmierzając kroki na dużych granitowych płytach chodnikowych , potem skręcam w lewo gdzie ulica szeroka, wtedy zwana Wandy Wasilewskiej a teraz Sikorskiego. To nic, że nazwa ulicy stała się niepoprawna politycznie, ja jeszcze tego nie wiem. To nastąpi potem. Zbliżam się do wejścia do Parku Wiosny Ludów. W jego czeluści czarne parkowe drzewa wyciągają ku niebu nagie konary strasząc dziewczynkę. Ale się nie daję, przekraczam mostek na szumną gorzowską rzeczką Kłodawką, z posadowioną na palach wielką stodolastą kawiarnią Wenecją zwaną. A potem przemykam pod ocalałymi z pożogi wojennej domami, nie patrząc na to, co po prawej. Bo po prawej mroczne ruiny spalonych kamienic. Ten pejzaż jest zwykły. Po prostu tak jest i tyle. Urodziłam się w takim mieście. Wszystko było zastane i dla nas, dzieci normalne.
Idąc tą pustą o świcie i wyczernioną krótkim późnojesiennym dniem ulicę nie myślę o tym, że domy po jej prawej stronie zostały spalone dwa tygodnie po „ wyzwoleniu” przez sowieckich żołdaków. Nie myślę o tym, bo jestem za mała, by wiedzieć czy tym się interesować .
Jestem też za mała by zderzać się z wyobrażeniem, że tu wszędzie unoszą się duchy. Duchy dawnych mieszkańców, Niemców wypędzonych po II wojnie światowej, bo ich zwyrodniali władcy nabroili. Nie tylko władcy, oni nabroili gdy wznosili ręce w nazistowskim powitaniu i maszerowali ulicami tego miasta w zwartych szeregach Hitlerjugend w takt znanego marszu Landsberskiego kompozytora Carla Teitke..
Tak więc korzystam z niewinności, nieświadomości dziecięcej i brną szeroką czarną ulicą do Katedry. Już widzę zarys jej XIV wiecznego cielska z wieżą przypominającą hełm jednookiego woja. Jest straszna, ale wiem, że tam , w jej wnętrzu czekają światła świec i zapachy słodkie kadzideł i ludziska już tam zmierzają po nadzieję na lepszy czas…Adwent, roraty to nazwy romantyczne, melodyjne nieznane wtedy tajemne . Ksiądz cały w fioletach intonuje po łacinie, bo wtedy tylko łaciny używa, „rorate cæli desuper”. A potem śpiew narodu do nieba się wznosi, ludzie śpiewają to samo , ale już po polsku –
„ Niebiosa, rosę spuście nam z góry;
Sprawiedliwego wylejcie, chmury.
O wstrzymaj, wstrzymaj Twoje zagniewanie
I grzechów naszych zapomnij już, Panie!….”
I zapalają się świece, każdy zapala i staje się jasność.
Wonna w mroku, pierwsza , jak wtedy wszystko …..
Tak było w latach 50 ubiegłego wieku, gdy miałam te kilka lat . Szłam do tej Katedry na roraty , a po prawej stronie ulicy straszyły ruiny niemieckich domów spalonych przez sowietów 2 tygodnie po ” wyzwoleniu”
Gdy miałam 18 lat byłam już studentką AM w Poznaniu. Wtedy zostałam matką chrzestną córki kuzyna, Witka ( tego urodzonego na Syberii), Małgosi Łukaszewicz. Ojcem chrzestnym był brat Kazi, żony Witka. Małgosia jest lekarzem w Australii. Lubię to zdjęcie. Powaga czułość i radość na naszych twarzach. Tylko skupienie na tym maleństwie. Bez myślenia co nas czeka. I dobrze….
Trzy lata później moje Oczekiwanie. Cud macierzyństwa. Bo dziecko to cud…Ostatni miesiąc ciąży z Justynką w brzuchu. Wtedy nie było USG, płeć dziecka nie była znana przed porodem….dużo się zmieniło….dzieci wyrosły, mają swoje życie. A nam zostają zdjęcia i przywołane nimi wspomnienia….magia….
.