Na medycznej ścieżce. Tłok w Izbie Przyjęć.

Zdarzało się, że do Izby Przyjęć przybywało jednoczasowo  więcej dzieci .

Przychodzili rodzice, przyjeżdżały karetki. Bywało , że niewielki korytarzyk był cały wypełniony ludźmi. Na szczęście nigdy nie zdarzyły się w czasie moich dyżurów awantury, ludzie spokojnie czekali, widząc, że się miotamy.

 Może takie były czasy, spokojniejsze ogólnie, ludzie byli mnie roszczeniowi, albo po prostu ja miałam szczęście…

Źle napisałam, my personel Izby Przyjęć nie miotaliśmy się, działaliśmy  planowo, z rozmysłem . Pani pielęgniarka ogarniała swoim niezwykłym instynktem całość, potem i ja nauczyłam się błyskawicznie oceniać stan dziecka i segregować , wybierać te najcięższe, by miały od nas pomoc jako pierwsze. Nie było to łatwe. Tym bardziej, że przywożono do nas dzieci z innych szpitali, z klinik specjalistycznych, gdy tam zachorowały na jakąś chorobę zakaźną- najczęściej biegunkę. Były więc dzieci z cukrzycą , wadami serca, białaczkami. Często przyjeżdżało ich kilka, gdyż choroba zakaźna rozprzestrzeniała się szybko w ich oddziałach.  Można się domyślić, że ich podstawową chorobą pogarszała ta dodatkowa, zakaźna….pogarszała i tak zwykle ciężki stan ogólny tych dzieci.

Na medycznej ścieżce. Sprawność i skuteczność dr Madejczyk.

Muszę w tym miejscu jeszcze bardziej się cofnąć  w czasie, ale ta historia też wiąże się z moją ukochaną dr Madejczyk. 

Kiedyś miałam dyżur, jeden z pierwszych w tym szpitalu.

Jak zwykle dyżurowałam na Izbie przyjęć, gdyż tam kierowano młodych lekarzy , coby zbierali doświadczenia. Przywieziono tam dziecko z napadem drgawkowym , z którym nie umiałam sobie poradzić, Wiedziałam, jakie stosować leki, pomagała doświadczona pielęgniarka, ale efektu nie było widać.

W tym momencie wniesiono do Izby Przyjęć kolejne gorączkujące  dziecko z biegunką . Wyglądało na szczęście nie najgorzej, więc poprosiłam rodziców, by chwilę poczekali. Jednocześnie na moją prośbę pielęgniarka już dzwoniła do oddziału, gdzie była dr Madejczyk, która ze mną dyżurowała. Po połączeniu nieomal rozpaczliwie zawyłam  do  słuchawki prosząc o  pomoc . Chyba jednak nie zawyłam, bo nie miałam takiego zwyczaju, zawsze potrafiłam się opanować, ale ogólnie sytuacja była niewesoła. Dr Madejczyk najspokojniej w świecie oznajmiła, że właśnie reanimuje dziecko oddziałowe, ale żebym natychmiast przybiegła z tym moim, drgającym do niej.

Moje drgające dziecko w tym momencie się uspokoiło, widać zadziałały podawane leki, ale wymagało jakiś kolejnych działań.

Wysłałam pielęgniarkę z tym już uspokojonym drgającym przedtem dzieckiem na drugie piętro do głównego gmachu, gdzie działała dr Madejczyk . Ponoć zadecydowała, by położyć to dziecię w nogach reanimowanego i  przejęła stery. Na szczęście jej działalność była skuteczna, o czym się dowiedziałam kilka godzin później . … życie dyżurowe było zwykle spędzane w ogromnym pędzie, wyciskało ze mnie emocje jak cytrynę, do suchości, wszystkiego brakowało- rąk, nóg, mózgu, czasu…

Na medycznej ścieżce. Zasady szpitalne w tamtych latach.

W opowieściach lekarzy zachowały się wspomnienia o dawnych lekarzach, którzy tam pracowali.

Do nich należał Janusz Korczak, a po wojnie zespół był złożony przeważnie z ocalałych Żydów.

Byli bardzo wykształconymi lekarzami. Przeważnie kończyli  studia w Paryżu albo Berlinie. Wprowadzili tutaj niebywały reżim sanitarny, surowe obyczaje dotyczące zasad kontaktowania się z pacjentami i ich rodzicami.

W obecnych czasach jest to niewyobrażalne, by zabierać dziecko od rodziców w czasie badania w Izbie Przyjęć i zamykania bez rodziców w oddziale. Wielokrotnie widywałam rodziców, którzy stali na ulicy Siennej, pod Szpitalem i wpatrywali się w zakratowane okna, za którymi cierpiały ich dzieci.

Ale wówczas wydawało się to koniecznością i nie budziło nawet oporu. Jednak widok był przejmujący.

O dziwo, dzieci odłączone od rodziców zachowywały się nieprawdopodobnie dojrzale. Pewnie zamykały się w sobie, po wstępnych płaczach i rozpaczy były spokojne, opanowane i nawet radosne.

Jaka była cena takich reakcji, jakie następstwa w późniejszym życiu, pomyślano dopiero po wielu latach , i w efekcie  w późnych latach 80 ubiegłego wieku przełamano dawne zasady i dopuszczono rodziców do opiekowania się w szpitalu swoimi dziećmi i towarzyszenia im w czasie wszystkich nieomal zabiegów. Wówczas już pracowałam w Centrum Zdrowia Dziecka i początkowo budziło to niechęć personelu. Tym bardziej, że wobec różnych zachowań rodziców, tłumnie rezydujących w stosunkowo niewielkich salach szpitalnych, zdawało się, że wywołana sytuacja sanitarna jest istotnym zagrożeniem dla szpitala i chorych. W ogólnym chaosie pielęgniarki nie zawsze potrafiły opanować wielokrotnie rozhisteryzowanych rodziców, nie dawało się kontrolować ich działań, jak chociażby karmienie dzieci posiłkami przywożonymi z domu, które nie zawsze nadawały się jako dieta chorych dzieci. Zaniedbywano pewne zabiegi pielęgnacyjne, zdając się na działania nieporadnych często rodziców. Ale powoli sytuacja się normalizowała. Pielęgniarki nauczyły się współpracy z rodzicami, dyskretnego ich kontrolowania i panowały nad sytuacją.

 

Na medycznej ścieżce. Pediatria…

Staż na pediatrii był miły, mimo , że leżały tutaj chore dzieci.

W tamtych czasach nie było możliwe, by w oddziale równocześnie przebywali ich rodzice. Objawy choroby były nasilane przez dramat rozłąki. Ale byli to bardzo dzielni pacjenci i pozornie dość szybko przystosowywali się do narzuconych warunków. Jednak jaka była cena i późniejsze konsekwencje rozdzielenia z rodzicami, rozpoczęto się zastanawiać znacznie później. Dzisiaj już nie można sobie wyobrazić, by akceptować zwyczaje tamtych czasów.

Właściwością organizmów dziecięcych był burzliwy przebieg choroby.  Na każdą infekcję reagowały całym organizmem.  Zwykle równocześnie występowały objawy ze strony układu oddechowego, pokarmowego, moczowego. Nawet zwykły katar mógł powodować biegunkę.

Do oddziału przyjmowano takie dzieci , których stan kliniczny wymagał leczenia płynami i lekami podawanymi dożylnie, co nie było możliwe w warunkach domowych.

Po zastosowaniu właściwego leczenia  maluchy szybko wracały do pełni sił i naturalnego żywiołowego zachowania.  

Polubiłam pediatrię. 

Pacjent pediatryczny jest prawdziwy. Nie udaje, nie symuluje, nie dyssymuluje. Nieomal wszystkie objawy widać jak na dłoni a gdy troszkę lepiej się poczuje jest jak zwykle radosny.

Dopiero później spotkałam dzieci przewlekle chore. Ale to już inny problem…

Na medycznej ścieżce. Tzw straszna baba…

By realizować swój plan zawodowy, na początek  znalazłam opiekunkę dla swoich córeczek. W tamtych latach nie było to łatwe, gdyż wszyscy mieli pracę i jedynie bardzo starsze panie podejmowały się trudnej roli opiekowania się cudzymi dziećmi. W grę wchodziły też dziewczyny z dalekiej prowincji, ale wówczas należało im zapewniać lokum. Nasze mieszkanie było stosunkowo niewielkie . Miało 56 m kwadratowych i składało się z dość dużego przedpokoju – co było jego najjaśniejszym punktem oraz trzech pokojów- 20 , 11 i 8 m. Ponieważ dodatkowo bardzo często przebywali u nas moi Rodzice, nie mieliśmy możliwości zakwaterowania opiekunki do dzieci. Zresztą Mirek nie wyobrażał sobie wspólnego mieszkania z obcą osobą, czemu zresztą trudno się dziwić.

Nasza pani, która obiecała zajmować się dziećmi była bardzo gruba i dość brzydka.

Ale była, więc czułam wielką radość.

Miała zwyczaj przesiadywania w bardzo wąskiej kuchni pod ciepłą rurą centralnego ogrzewania i głośno czkać.

Gdy opuszczaliśmy dom, pewnie zajmowała się dziewczynkami, ale gdy wracaliśmy  – sprawiały wrażenie , że są  przerażone.

 

Na medycznej ścieżce. Najstarsza córka…

Ciocia Leoszko  miała wewnętrzny spokój, łagodność i zostawiałam jej dziecko z pełnym zaufaniem.

Justyna była spokojnym dzieckiem, zawsze uśmiechniętym. Nawet sąsiadki z bloku powtarzały, że tak pogodnego dziecka nie widziały. Ciocia karmiła ją kaszą z mlekiem w obłędnych ilościach, ale też  bardzo gęstymi zupami . W efekcie dziecko stało się milutką baryłką i broniąc się przed tyciem obłędnym, często wymiotowała. Jednak bezpośrednio po tym, ciocia brała kolejną miskę z kaszą i po chwili triumfalnie meldowała, że dziecko zjadło z apetytem. Nie zwracałam na to uwagi. Wydawało mi się, że wszystko jest dobrze, że tak ma być. Wszak Ciocia wychowała już kilkoro dzieci.

W tamtych czasach nie było takiej świadomości i informacji na temat przekarmiania dzieci a o późniejszych zaburzeniach odżywiania polegających na anoreksji czy bulimii w ogóle nikt nic w Polsce nie wiedział.

Jeszcze w okresie dojrzewania Justyny nie orientowałam się , ani też moja Mama, że jej objadanie się, chowanie kanapek pod tapczanem , początkowe tycie, a potem powrót do dobrej sylwetki to przyczynek do podejrzeń, że dziecko ma bulimię. I gdy to  do mnie dotarło, znacznie już później, początkowo nie wierzyłam. Potem stanęłam twarzą w twarz z problemem i własną bezradnością.

Opowieści mojej Mamy. Wujkowie z gór.

 

Godziszka widoki na Beskid Żywiecki( Pilsko, Romanka)

 

 

 Marianna, moja przyszła Babcia  nieustannie jest w kolejnych ciążach i rodzi z wielkim trudem  9 dzieci.

Dzieci są duże, mają szerokie ramiona , podobnie jak ich ojciec. Matka jest drobna, ma wąskie biodra co nie ułatwia dźwigania dużego dziecka w łonie i porodu. Wiem, że najmłodsza jej córka – ciocia Ela urodziła się przy użyciu kleszczy. Chyba były źle założone, bo pozostawiły na jej policzku długą bliznę, którą nosi do tej pory . Jednak na szczęście wszystkie pozostałe dzieci były zdrowe , bez śladów uszkodzeń okołoporodowych.

Radość pojawiania się na świecie kolejnych potomków burzy fakt, że niestety rodzą się głównie dziewczyny. Pierwsza jest moja Mama. Nadają Jej imię Stefania, potem kolejne- Bronisława, Maria, Hanka.

Jest tylko 4 chłopców, z których dwóch umiera we wczesnym dzieciństwie. Ci, którzy przeżyli do późnej starości i dobrze ich zapamiętałam to  Szczepan i Michał. Byli zupełnie różni. Szczepan masywny ciemnooki, despotyczny, dużo i mądrze opowiadał ,  czytał  podręczniki hodowli zwierząt i magazyny rolnicze. W czasach , gdy poznałam rodzinę mojej Mamy, jej rodzice , czyli moi dziadkowie już nie żyli, a całym majątkiem ojcowskim zarządzał wujek Szczepan.

Drugi żyjący do starości brat mojej Michał był szczupły, delikatny .Miał wielkie błękitne oczy, w których odbijał się stan jego duszy. Można było tam odczytać radość smutek ale także niestety zamglenie alkoholowe, co mu się czasami zdarzało . Wodzem w Jego rodzinie była żona, ciocia Antosia. Była dużą, energiczną , pogodną i rezolutną kobietą. Nie wiem czy byli szczęśliwi. Z mojego punktu widzenia, tj dzieciaka kilkuletniego, w tym domu czuło się ciepło rodzinne, więc może się kochali.? Jednak moja Mama opowiadała, że w czasie II wojny światowej ojciec cioci Antosi podpisał volkslistę. Oznaczało to, że czuł się Niemcem, albo węszył jakieś korzyści z tego wynikające. Tego się nie dowiemy. Ale  ten człowiek bardzo pomagał naszej rodzinie, szczególnie w trudnych czasach wojny. On pierwszy dowiedział się swoimi kanałami, gdzie się podział mój Tata, gdy zniknął 30 sierpnia 1939 roku, przymusowo jadąc do pracy w Poznańskie. O tym, że Tato wylądował w obozie koncentracyjnym, wiadomość  uzyskaną od ojca Antosi, rodzina przekazała Mamie na Wileńszczyznę. Po namierzeniu adresu Ojca, wysłano do niego list, na który odpowiedział a potem tą samą drogą- tj przez wieś beskidzką Rodzice wymieniali pomiędzy sobą korespondencję. Zachowały się dwa obozowe listy Taty

 

Opowieści mojej Mamy. Marianna w obcym domu.

 

Grzbiet Skalitego- góry obok Godziszki

 

Po ślubie Michał zabiera swoją nową żonę- Mariannę do  Godziszki, do swojej wielkiej chałupy ze sczerniałych bali modrzewiowych gdzie nieufnie patrzą  na nią niechętne dziecięce oczy.

Pewnie długo czują urazę , nie rozumieją , że ich matka już nie wróci . Ale wiedzą i czują jedno – ta obca młoda kobieta   nigdy nie będzie dla ich mamą.

 Marianna bardzo się stara, by dać tym osieroconym dzieciom ciepło. Opiekuje się mężem. Codziennie pierze mu białe płócienne koszule i starannie je prasuje. Bo chłop beskidzkiej ziemi , gdy idzie w pole musi mieć świeżą białą koszulę.

Rozkłada na trawie właśnie wypraną  pościel, by deszcz i wiatr ją jeszcze bardziej wybielił. 

Na pewno cała wieś ją obserwuje ocenia i komentuje , bo tak tam  mają.

Sama się przekonałam, jak dalece ta  ciekawość mieszkańców wsi  przeżyła wszystkie dziejowe kataklizmy i jest pierwotnie aktualna.

 

Śladami mojego Taty . Najstarszy brat Ojca- Witold

 

Rodzice Taty( Stanisława i Tomasz) z dziećmi. Po lewej Witold, ciocia Ancia w pięknej sukience ( podobnie jak jej mama) , a ciocia Bronia to rozkoszne bosonogie niemowlę. Jest początek XX wieku. Zdjęcie ma ponad 100 lat !

 

Najstarszy brat mojego Taty , Witold , urodził się w 1896 roku. Był chyba miłym ciepłym chłopcem. Wzruszyłam się, gdy obejrzałam pocztówkę, którą wysłał w 1911 roku do swojej babci Michaliny Rodziewicz i właściwie podobnej treści, w 1916 roku  do swojej mamy- Stanisławy Łukaszewicz.  Pamiętał o kobietach swojego życia i to było miłe. Wyrósł na wielkiego bardzo tęgiego mężczyznę. Aż dziw bierze, że ten szczupły chłopiec u boku swojej mamy na 1 zdjęciu to ten sam ogromniasty człowiek  u boku swojej żony.

 

Śladami mojego Taty . Lisiaki…

Cała tę Rodzinkę – Jadzię ( moją kuzynkę ) i Józia oraz ich dzieci bardzo lubiłam. Byli dowcipni, weseli, uczynni i związani z moimi Rodzicami i resztą rodziny.

Mieszkali  w Poznaniu.

Ich synowie- Tadeusz i Marian to były szalone chłopaki, nazywaliśmy ich Lisiakami.

Józek  musiał założyć wysoką siatkę nad balustradą balkonu, bo wyrzucali różne przedmioty na ludzi przechodzących ulicą . Gdy  rodzice wychodzili z nimi na spacer, trzymali synów na smyczach upiętych na szczelnie założonych szelkach. Pamiętam  taką wyprawę z nimi . Usiłowałam dojść do pobliskiego parku, w którym mieściła się przepiękna palmiarnia. Należało tylko pokonać kilka dość szerokich ulic. Lisiaki hasały jak małe zwierzątka, smycze się plątały, splatały , więc wróciłam spocona i na taki kolejny wyczyn zabierania ich na spacer nigdy już potem nie miałam ochoty.

Józek pracował na lotnisku Ławica. Kiedyś  został wezwany na wartownię. Powiedziano mu, że tam czekają na niego synowie. Wstępnie się tylko zdumiał , przecież byli w przedszkolu- sam ich tam zostawił, potem się zdenerwował i pognał na tę wartownię. A tam sobie najspokojniej siedziały dwa czarne diabełki, wybrudzone do granic nierozpoznawalności , ale bardzo zadowolone z siebie. Okazało się, że jednogłośnie podjęli decyzję, by porzucić nudne zajęcia przedszkolne i wybrać się do ojca- bo lotnisko było bardzo ciekawym miejscem. Najspokojniej w świecie opuścili przedszkole i podążyli ulicami Poznania na przystanek autobusowy. Gdy nadjechał autobus, wdrapali się po stromych schodkach i zajęli miejsce na siedzeniu. Nikt ich nie zatrzymywał, a może nawet ktoś im pomagał, bo mieli wtedy Tadek 4 a Marian 3 lata. Przy okazji wybrudzili się jak nieboskie stworzenia, ale dotarli do celu.