Zapiski z mojego życia…..

Dziś wraca dawny temat. Są to moje  zapiski do pamiętnika lekarzy,  miały zostać wydane przez Akademię Medyczną w Poznaniu ( obecnie Uniwersytet Medyczny). Tam spędziłam upojnie pierwsze trzy lata studiów, po czym wyszedłszy za mąż za znanego Wam Mirosława 🙂 , przeniosłam się na uczelnię warszawską….. Jak na razie koleżanka opracowuje te nasze wspominki i nie widać końca jej twórczości :)….pożyjemy , zobaczymy….. na razie, moi Mili,  zapraszam tu ….

O rodzinie

 Wybaczcie , że najpierw będzie przydługi wstęp. Ale człek się nie rodzi w próżni. Kształtują go geny , wychowanie w rodzinie. Mają swój udział znajomi , przyjaciele,  szkoła , uczelnia, wychowawcy , praca, nauczyciele zawodu, pacjenci  i wreszcie samo życie.

Moja Mama , Stefania Jakubiec, córka Michała i Marianny urodziła się w 1907 roku w pięknej Kotlinie Żywieckiej, u stóp  Skrzycznego,  we wsi Godziszka. Jej Rodzice byli prostymi góralami beskidzkimi. Hodowali piękne czerwone krowy,  bardzo kochali konie i z trudem uprawiali swoją gliniasto kamienistą ziemię. Nie wyobrażali sobie, że można żyć bez gór…mieli dużo dzieci, ale tylko Stefkę, moją Mamę ciągnęło do książek. Często bywało tak, że zaczytana,  zapominała o bożym świecie a krowy, które pasała, wchodziły w szkodę. Skutki były wiadome, długo widoczne pręgi na plecach od bata. No cóż, twarde warunki życia, twardzi ludzie…

Miejscowa szkoła miała tylko 3 lub 4 klasy, ale był to liberalny zabór austriacki, więc uczono po polsku. Któregoś dnia do Jej ojca przyszedł ksiądz i długo rozmawiał, przekonywał aż przekonał, że to dziecko należy dalej kształcić. Oddano ją do Bielska, mieszkała kątem w jednej izbie u Niemki, raz na kilka miesięcy ojciec przywoził  worek ziemniaków i mleko w kankach. Najpierw piła świeże, potem kwaśne. To było jej jedyne pożywienie.

Miała dopiero 10 lat, gdy samotnie wędrowała ulicami wielkiego dla niej miasta i nawet nie miała odwagi by rozpłaszczyć nos na witrynie cukierni, tylko obserwowała z daleka i wąchała  zapachy ciepła i słodyczy. Nigdy tam nie wchodziła, bo była biedna.

Potem zamieszkała w internacie przy Seminarium Nauczycielskim w Białej, które prowadziły suche czasami okrutne niemieckie zakonnice. Pobyt tam to temat na inną opowieść.

W 1923 roku została nauczycielką  i wyjechała do pracy na Wileńszczyznę . Jak mawiała, poza problemami ze znalezieniem pracy na miejscu,  miała misję „ by nieść kaganek oświaty”  na rubieże odrodzonej Polski. Ale jak mniemam przyciągało ją nowe bo do końca życia była bardzo ciekawa świata.

Tam poznała Wacława Łukaszewicza, późniejszego mojego Tatę.  Był synem Stanisławy z d. Rodziewicz i Tomasza Łukaszewicza.

I wtedy WSZYSTKO  się zaczęło, bo przyszła do Nich WIELKA TRWAJĄCA AŻ DO KOŃCA ICH DNI , PIĘKNA MIŁOŚĆ, KTÓRA PRZEŻYŁA WSZYSTKIE BURZE ŻYCIOWE !!!!!

Niebo nad Skrzycznem…. światełka w Godziszce, gdzie przyszła na świat moja Mama – Stefka z domu Jakubiec….

Niebo nad Skalitem…..znacię też górę, prawda ? …po lewej obniżenie niewielkie to Siodło- przełęcz wiodąca do Szczyrku i na Skrzyczne też……

Po lewej Siodło, i świerki które się wspinają na zbocze Skalitego ….

idzie deszcz, bo mgła unosi się do góry- Skrzyczne ” zatopione”. Jedynie widać ok 800 m wysokości po prawej Niesłychany Groń , po lewej Palenica- jakich wiele- gdyż wszędzie tam, gdzie wieki temu  zapalano ognie informujące o przemarszu wojsk i tym, co się dzieje dalej – góry takie zwano Palenicami…więc sianko nakryte….to widoki, które oglądała Babcia Stefa- czyli dziewczyna niesforna, niepokorna walcząca o prawo do edukacji ( oj, dobrze znają ją moje Dzieci- opowiedzą swoim….)

A tak zapala się słońce za Babią Górą, która zamyka Kotlinę Żywiecką, gdzie Godziszka od strony Wadowic . Zawsze czuję tu unoszący się Duch Naszego Papieża….moja Mama miała zadziwiająco podobne rysy ….

 

 

 

Jaśminowe zakochanie…

 

 

SAM_6352.JPG

 

 

SAM_6353.JPG

 

 

 

Jaśminowe zakochanie

 

Gdy czerwcowa noc zapala za moim czarnym do tej pory oknem wielki lampion, z jarzącymi tajemną bielą światełkami  jaśminowych kwiatów, czuję, że nadeszła pora na zakochanie. Nie moje, bo moje było stokrotkowe, frezjowe przypieczętowane gerberami, ale zakochanie moich rodziców.

I cofam się do roku 1926 i jestem w maleńkiej polskiej kresowej mieścinie, tuż przy granicy z Rosją, w Rakowie, gdzie jest 19 letnia Stefa, bo tyle lat miała gdy przybyła w dalekie dla niej strony by uczyć polskie dzieci . I jest Wacław, miejscowy chłopak w tym samym nieomal wieku, absolwent wileńskiej Szkoły Technicznej. I spotykają się na potańcówce, na którą iść nie miała ochoty, ale zaciągnęła ją koleżanka. On właśnie przyjechał do rodziców, a od kilku lat bywał w Rakowie  rzadko. I zobaczył tę beskidzką góralkę o niespotykanej tu surowej urodzie i wielkim błękicie trochę nieśmiałych oczu . I popłynął do niej z przeciwległego krańca sali, a miejscowe panny tylko patrzyły i było im żal, że nie do nich. tak płynie.  I ona zatonęła w jego szarozielonych dobrych i łagodnych oczach. I tańczyli do rana, razem, tylko sami na parkiecie , bo tak im się zdawało.

A rano ktoś zapukał w okienko izby w której mieszkała. Jeszcze senna, gorąca od marzeń, wyjrzała …

Pod oknem stał Wacek, ten, którego dłoń jeszcze czuła i ramię opiekuńcze i który zamęt spowodował w jej głowie …bez słowa podawał jej czapkę wypełnioną kwiatami jeszcze wilgotnego po nocy jaśminu. Krótkie były jego łodyżki, jak to jaśmin ma – jeśli się nie chce łamać całych gałęzi, łatwo zerwać te krótkie łodyżki.

Nigdy kwiatów od nikogo nie dostawała, a może dostawała, ale nie opowiadała. Tylko o tym jaśminie w czapce i tamtym dniu wspominała. I tato nieraz wspominał. I żyli razem długo i szczęśliwie. Chyba do pełni szczęścia dużo im brakowało. Opisywałam już kiedyś ich losy. Ale do końca swoich dni jaśmin ten wspominali….

     A teraz pozostał we mnie, jaśmin, symbol zakochania i jest i co roku zapala noc czerwcowa białoświetlisty lampion na ciemnym niebie za moim oknem ….

 

 

SAM_6354.JPG

 

 

SAM_6300.JPG

 

 

SAM_6374.JPG

 

 

SAM_6360.JPGJaJ

 

 

O dr Marii Barbarze Chmielewskiej- Jakubowicz.

Ale zanim rozpocznę wrzucanie tekstu artykułu dr Baśki,  warto zapoznać się z sylwetką autorki.

W internetowej Gazecie Stołecznej z dnia 18.06.1996,  przeczytałam o  rodzicach Marii Barbary Chmielewskiej-Jakubowicz :

Matka Baśki, Halina była pediatrą .

„ W 1927 r. zawarła związek małżeński ze Stefanem Chmielewskim , doktorem filozofii i magistrem prawa. Po roku urodziła się im córka Maria Barbara . Małżonkowie urządzają mieszkanie przy Długiej 42, wychowują córkę. Tak mija ponad dziesięć lat do wybuchu II wojny. Praca zawodowa po dziesięć godzin na dobę . Leczenie dzieci w jednej z najbiedniejszych dzielnic miasta – Starówce – niedożywionych, stłoczonych, często w izbach bez kanalizacji, przy niedostatku łóżek w szpitalach – nie było łatwe dla młodej lekarki….”

W portalu „Powstańcze biogramy” znajduję kilka lakonicznych słów o ich córce, Marii Barbarze Chmielewskiej- Jakubowicz-  naszej dr Baśce:

„Ur. 1928.06.20 w Warszawie imiona rodziców- Stefan, Halina

Przed Powstaniem Warszawskim mieszkała: Warszawa ul. Długa 42/15

Sanitariuszka, oddział „Bakcyl” (Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej) – Grupa „Północ” – szpital polowy ul. Długa 42

Szlak bojowy:

Stare Miasto do 2.09.1944 r. 

Potem  wyszła z Warszawy z ludnością cywilną.”

W tych  suchych informacjach  ukrywa się prawdziwy dramat tej młodej dziewczyny jej ukochanego miasta i mieszkańców Warszawy….

 

Idę tropem dziejów dr Baśki. W rozmowie telefonicznej  potwierdza informację nt jej dzieciństwa w kamienicy przy ul. Długiej i młodości przerwanej wojną , okupacją niemiecką a potem tragedią Powstania. Zapytana o to, co mogłaby opowiedzieć o  pracy  w czasie Powstania, odpowiada ze zmienionym głosem w którym wyczuwam jakieś drżenie.  Tak, byłam sanitariuszką….przez wiele dni , do początku września przebywałam w podziemiach szpitala , nieustannie dyżurując, miotając się pomiędzy rannymi, usiłując im pomóc, zmienić opatrunki, których brakowało, asystowałam przy amputacjach kończyn i wszędzie była tylko krew, krew , ropa i jęki rannych….straszliwe to doświadczenie dla młodej osoby ….Może jeszcze kiedyś zapytam o Jej odczucia nt sensu tego Powstania…

I widzę Warszawę, mordowaną, paloną,  burzoną, tysiące trupów w ruinach , wypędzenie tych, którym udało się przeżyć….a w internecie tylko napisali  „Potem  wyszła z Warszawy z ludnością cywilną.”…..

 

 

Losy moich Rodziców. Pierwsze własne mieszkanie po wojnie.

Gorzów Wlkp. był miastem poniemieckim. Nazywał się w czasach przedwojennych i wojennych Landsberg. Położony nad piękną Wartą i rozłożony na zielonych wzgórzach został w 25 % spalony przez wojska radzieckie w 2 tyg. po wyzwoleniu. Wypalone zostało centrum, uratowała się  XIV katedra. Ale pozostało dużo domów, w których mieszkania były gotowe do zamieszkania.

Rodzice otrzymali mieszkanie przy ul. Kosynierów Gdyńskich 102.

Odwiedzałam kiedyś to miejsce. Wchodziło się w mroczną  bramę a następnie stromymi schodkami na niskie pierwsze piętro. Mieszkanie było ponoć niewielkie i ciemne, ale Rodzicom i tak się wydało przyjazne.

Przecież po wojnie nie mieli nic, nawet  własnego kąta…..

 

Na medycznej ścieżce. Eryk…

To był drugi przypadek, gdy byłam lekarzem bezpośrednio opiekującym się chorym a on umarł..

Nie zapomnę pierwszego razu.

Otóż w oddziale neuroinfekcji przebywało dziecko Eryk Ł.( celowo nie podaję nazwiska, pomimo, że pamiętam ). Chłopiec miał ponad rok, ale był znacznie opóźniony w rozwoju psychoruchowym- nawet nie siadał i właściwie nie było z nim żadnego kontaktu. Miał nieustannie napady drgawkowe, które jakoś dawało się opanowywać. Szczegółowa diagnostyka nie przyniosła rezultatów, nie rozpoznano choroby metabolicznej ani genetycznej. Zresztą w tamtych czasach zakres wykonywanych badań był niewielki, dopiero później rozwinęła się bardziej szczegółowa diagnostyka .

Na moim drugim dyżurze, po pamiętnym pierwszym, izbowym, gdzie nic się nie działo, tym razem miałam co robić. Dlatego czas mijał szybko, adrenalina znajdowała ujście w akcji i zbliżał się poranek. Gdy weszłam do sali gdzie leżał Eryk (dokładnie pamiętam gdzie znajdowało się jego łóżeczko,  jak był w nim ułożony, jak wyglądał ) , zauważyłam, że wpadł on w stan drgawkowy. Rzuciłam się do działania. Jednak pomimo szybkiej reakcji, po chwilach spokoju, drgawki się powtarzały. Nagle przestał oddychać, i pomimo natychmiastowej reanimacji dziecko zmarło. Trzymałam to maleńkie ciałko w ramionach i już nic nie mogłam zrobić.

Na porannym raporcie zaczęłam czytanie sporządzonego opisu tego wydarzenia, ale łzy zalewały mi oczy. Jakoś doczytałam do końca, po czym zerwałam się z krzesła i ze szlochem wybiegłam z gabinetu dyrektora .

Gdy wróciłam do oddziału, była tam już ordynator dr Monika Czachorowska. Zabrała mnie na korytarz i długo uspokajała. Wówczas zapamiętałam jej słowa- pani Zosiu, gdzieś tam, daleko siedzą Parki i przędą nić żywota. Gdy uznają za stosowane, biorą do ręki nożyczki i przecinają…nic więcej nie mogła pani zrobić, by uratować to dziecko.

Następnego dnia dotarłam do mojego szpitala. Po przebraniu się powędrowałam do oddziału. Pod drzwiami  siedzieli młodzi ludzie z pękiem różnokolorowych goździków. Nie znałam ich, ale podeszli do mnie i złożyli podziękowanie za to, co robiłam dla ich syna. Byli to rodzice zmarłego Eryka….

 

Na medycznej ścieżce. Zasady szpitalne w tamtych latach.

W opowieściach lekarzy zachowały się wspomnienia o dawnych lekarzach, którzy tam pracowali.

Do nich należał Janusz Korczak, a po wojnie zespół był złożony przeważnie z ocalałych Żydów.

Byli bardzo wykształconymi lekarzami. Przeważnie kończyli  studia w Paryżu albo Berlinie. Wprowadzili tutaj niebywały reżim sanitarny, surowe obyczaje dotyczące zasad kontaktowania się z pacjentami i ich rodzicami.

W obecnych czasach jest to niewyobrażalne, by zabierać dziecko od rodziców w czasie badania w Izbie Przyjęć i zamykania bez rodziców w oddziale. Wielokrotnie widywałam rodziców, którzy stali na ulicy Siennej, pod Szpitalem i wpatrywali się w zakratowane okna, za którymi cierpiały ich dzieci.

Ale wówczas wydawało się to koniecznością i nie budziło nawet oporu. Jednak widok był przejmujący.

O dziwo, dzieci odłączone od rodziców zachowywały się nieprawdopodobnie dojrzale. Pewnie zamykały się w sobie, po wstępnych płaczach i rozpaczy były spokojne, opanowane i nawet radosne.

Jaka była cena takich reakcji, jakie następstwa w późniejszym życiu, pomyślano dopiero po wielu latach , i w efekcie  w późnych latach 80 ubiegłego wieku przełamano dawne zasady i dopuszczono rodziców do opiekowania się w szpitalu swoimi dziećmi i towarzyszenia im w czasie wszystkich nieomal zabiegów. Wówczas już pracowałam w Centrum Zdrowia Dziecka i początkowo budziło to niechęć personelu. Tym bardziej, że wobec różnych zachowań rodziców, tłumnie rezydujących w stosunkowo niewielkich salach szpitalnych, zdawało się, że wywołana sytuacja sanitarna jest istotnym zagrożeniem dla szpitala i chorych. W ogólnym chaosie pielęgniarki nie zawsze potrafiły opanować wielokrotnie rozhisteryzowanych rodziców, nie dawało się kontrolować ich działań, jak chociażby karmienie dzieci posiłkami przywożonymi z domu, które nie zawsze nadawały się jako dieta chorych dzieci. Zaniedbywano pewne zabiegi pielęgnacyjne, zdając się na działania nieporadnych często rodziców. Ale powoli sytuacja się normalizowała. Pielęgniarki nauczyły się współpracy z rodzicami, dyskretnego ich kontrolowania i panowały nad sytuacją.

 

Losy moich Rodziców. Opowieść Taty ( 10)

Gdy dotarliśmy do rodzinnego domu Jakubców w Godziszce ujrzałem duże zabudowania gospodarcze i rozłożystą ciemną chałupę posadowioną przy drodze. Wybiegło sporo dzieciaków, potem pojawili się rodzice Stefy. Patrzyli na mnie spod marsowych brwi, nieprzyjaźnie i badawczo.

Wyskoczyłem z bryczki, podałem rękę Stefie.

Wysiadła , czułem jak drży jej  dłoń . Pewnie i jej serce biło jak szalone z wielkiego lęku .

Podeszliśmy do jej rodziców, przedstawiłem się.

W końcu miałem jakąś kindersztubę i naturę łagodną przyjazną.

    Po pewnym czasie poczułem, że pękają pierwsze lody, bo ujrzałem na twarzach rodziców  mojej dziewczyny coś co mogło wyglądać jak uśmiech.

Jakże byłem naiwny, tak oceniając  to powitanie.

    Odetchnąłem z ulgą. Stefa też się rozluźniła.

Gdy weszliśmy do mrocznej izby, pochylały się nad nami obrazy rozwieszone skosem pod samym sufitem. Takie rzędy świętych obrazów widziałem po raz pierwszy.

W mojej stronie nie było takiego zwyczaju ozdabiania mieszkania.

Usiedliśmy przy stole. Najstarsza siostra Stefy podała jakąś strawę.  Już nawet  nie wiem, co jadłem, cały czas myślałem nad tym, co będzie dalej.

Miałem przygotowany scenariusz.

     I teraz nadeszła właściwa pora.

Po skończonym posiłku, wstałem i oficjalnie podziękowałem .

Potem podszedłem do rodziców Stefy i przyklękając na jedno kolano poprosiłem ich o rękę córki z trudem hamując wielką tremę.

    Przecież wszystko było logicznie uzasadnione. Dziewczyna miała już 25 lat, była wykształcona i samodzielna. Ja też już miałem zawód i dobrą pracę. Moja rodzina była przyzwoita, akceptowała wybrankę , ba, nawet bardzo ją lubiła.

     Więc  o naiwny, uważałem, że rodzice Stefy powinni się zgodzić na nasze małżeństwo.

 

 

Stefa, moja narzeczona,  rok 1932

 

Losy moich Rodziców. Małżeństwo Rodziców.

I podjęli to ryzyko. Ryzyko założenia rodziny, bez konkretnych perspektyw na wspólne bycie.

I w 1932 roku odbył się ślub moich Rodziców.

A po dwóch latach urodził im się syn. Było to 14 maja 1934 roku. Nadano mu imię Zenon.

Mama z synem mieszkała w Rakowie, a Tato w Wilnie.

I tutaj włączę wspominki mojego Taty, których kiedyś wysłuchałam i oczywiście spisując włączyłam swoje elementy interpretacji tego, co słyszałam i potem widziałam obserwując dalsze życie Rodziców .

Te opowieści są fajne i dość ciekawe.

Może dla innych ludzi, nie związanych z nasza rodziną  są banalne i mało interesujące.

A ja to przeżywam inaczej, bardziej emocjonalnie .

Bo wszak jestem osobą zaangażowaną , bo jestem córką – Stefy i Wacka.

Losy moich Rodziców. Decyzja małżeństwa powoli dojrzewa.

Chyba trudna była ich miłość, zawsze osobno.

A może tym bardziej wydawała się  atrakcyjna? Nie wiem.

Wiadomo, że wkrótce zaczęli planować wspólne życie. Tylko jak ono miało wyglądać ?  Przecież byli bardzo związani ze swoim zawodem .

A ich miejsca pracy były tak bardzo odległe- dzieliły ich dziesiątki kilometrów.

W Rakowie nie było linii kolejowej, więc Tato tutaj nie miał czego  szukać.

Pewnie Mama składała jakieś podania do inspektoratu szkolnego o przeniesienie do Wilna lub jego okolic , gdzie pracował Ojciec. Ale w ogóle nie otrzymywała odpowiedzi  albo były to odpowiedzi odmowne.

Może myśleli, że jeśli zostaną  małżeństwem, wówczas i z pracą będzie łatwiej.  

I powoli dojrzewała w nich myśl, by jednak podjąć ryzyko i zawrzeć związek małżeński. Przecież tak bardzo chcieli być razem.

 

Losy moich Rodziców. Zaproszenie…

Po pewnym czasie, może po roku znajomości, może później,  Wacław przyszedł z zaproszeniem od swoich rodziców . Proponowali oni, by spędziła  z nimi święta.  

Stefa była zaskoczona, a może i trochę dumna, że znajomość z Wacławem nabiera innych wymiarów.

Jeśli już jego rodzice wiedzieli o zakochaniu syna, akceptowali tę obcą w tutejszych stronach dziewczynę i chcieli ja poznać, ba nawet z nią spędzić świąteczny wieczór, to mogła się poczuć szczęśliwa.

Początkowo nie chciała się zgodzić, przecież najnormalniej w świecie była zawstydzona i zalękniona, jak takie spotkanie może wyglądać. Przekonywał tak gorąco, że w końcu uległa . I drżeniem serca oczekiwała na ten może najważniejszy wieczór w jej życiu….

Wacław był spokojny, bo już zdążył ją trochę poznać. A może niepokoił się tak samo jak ona. Przecież taka sytuacja w jego życiu zdarzała się po raz pierwszy. Jego ukochana musiała zdać najprawdziwszy egzamin z dojrzałości, czekała ją  konfrontacja z rodziną . Wiedział jak zachowuje się w towarzystwie równolatków, czuł jej lęki, zażenowanie, mimo, że tego nigdy nie okazywała.

Była osobą zamkniętą, od dzieciństwa opanowywała uczucia, a może miała takie geny odziedziczone po swoich surowych przodkach ….