Wagony, upragnione ukochane wagony
Wagony w Jastarnii, w tym pamiętnym 1951 roku, kiedy tam byliśmy pierwszy raz stały na torach i własnych kołach. Miało to swój niepowtarzalny urok. Wczasy wagonowe w Mielnie , kiedy tam bywaliśmy w latach późniejszych już zdjęto z kół i stały na betonowych legarach, biedne w moich oczach bo jakby ułomne.
Obok sznurów wagonów , od strony lasu pokazywał się niski obszerny przeszklony pawilon, a którym mieściła się recepcja, świetlica i stołówka. Wszystko to odnalazłam tam niedawno, trochę zaniedbane, ale ze śladami dawnego uroku.
Po przyjeździe i otrzymaniu kluczy w recepcji, gorączkowo szukałam naszego wagonu. Porównywałam numery napisane na każdym nibydomku, z numerem przypiętym do klucza. To była super zabawa, z dreszczykiem emocji nawet. Z daleka usiłowała zgadywać, który to może być i gdy pasowało to z przyznanym numerem, cieszyłam się a jeśli nie, też nie było problemu- akceptowałam każdy wagon położony w dowolnym miejscu.
Wagony były pomalowane na kolor zielony i miały urocze małe okienka. Uwielbiałam takie okienka i małe domki.
Do wagonu wchodziło się po dość stromych drewnianych schodkach. Cudnie pachniały świeżym drewnem i jak wspominali Rodzice już pierwszego dnia pobytu z nich spadłam, na szczęście nie doznając urazu.
Tego nie pamiętam, ale nie miałam lęku przed tymi schodkami, a mój podziw i zachwyt trwał.
Po otwarciu drzwi wchodziłam z zapałem do środka. W necie nie opisano, jak wyglądało wnętrze takiego wagonu. Otóż były to pierwotnie wagony do przewozu bydła a może także żołnierzy z końmi w czasie gdy trwała jakże nieodległa jeszcze wtedy wojna. Zachwycałam się surowymi pobielonymi ścianami z których wystawały tajemnicze metalowe kółka. Było to cudnie fascynujące. Tato powiedział, że do tych kółek przymocowywano zwierzęta, by nie przemieszczały się podczas jazdy. Od razu sobie wyobrażałam, że niedługo nasz pociąg sapnie i ruszy w siną dal. Stale miałam poczucie, że jesteśmy w długiej i fajnej podróży w nieznane.
W rogach wagonu stały metalowe łóżka, przykryte sztywnym gryzącym zgrzebnym kraciastym kocem. Tato od razu zsuwał dwa i ja miałam super spanie pomiędzy rodzicami, czasami tylko wpadając w szparę pomiędzy łóżkami.
Pod cudnym okienkiem przez które widać było stołówkę i wielkie nadmorskie sosny mieściła się umywalka ze zbiornikiem na wodę oraz wiadro umieszczone pod nią. W tych pierwszych latach nie było łazienki i kuchni jak pisze ktoś w necie. Wodę przynosiło się z kranu zlokalizowanego niedaleko stołówki a wc mieścił się poza obrębem wagonów, był drewniany, z dziurami do siedzenia w desce mocno cuchnący chlorem. Od tej pory , jeśli jeszcze gdzieś poczuję zapach chloru, od razu mam skojarzenia, całkiem miłe, nie jakieś obrzydliwe, z tymi wc-tami wczasowymi z mojego dzieciństwa. Tato nalewał wodę do zbiornika, który mieścił się nad umywalką a potem wynosił pełen wiadro gdzieś poza wagon, a może wylewał pod wagon- nie pomnę.
Przebudzenie w wagonie
Zasypiałam w moim wagonie zmęczona podróżą, wrażeniami i tą wielką radością, której doświadczyłam.
Nad ranem budziło nas tupanie po dachu. Okazało się, że to przybywały w odwiedziny mewy i tupaniem oraz uderzaniem dziobami w blaszany dach dopominały się chleba. Już wiedziały, że mogą mieć tutaj dodatkową ucztę i do rybek konsumowanych nad morzem dostaną resztki suchego chleba.
Czasami budziło nas w nocy uporczywe miarowe drobne dźwięki . To zaczynało padać. Krople deszczu odliczały czas i też było cudnie. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego rodzice nagle tracili humor. Mieli już doświadczenie, że kiedy w lipcu, a szczególnie gdy oni przybędą nad morze, zaczyna padać, to taka pogoda może się utrzymywać przez całe dwa tygodnie. Ale ja lubiłam deszcz, taplanie w kałużach i inne zabawy w błocie.