Rok 1950. Spotkanie z obozowym kolegą Taty, panem Moszczyńskim.
Od wczesnych dziecięcych lat powtarzałam, że mamusia ma mojego brata- Zenona, a ja jestem tatusia.
Coś w tym było. Czy, jak uważają niektórzy, przyciąganie płci odmiennej mimo bliskiego pokrewieństwa czy najzwyklejsze ciepło mojego ojca, które otrzymał w swoim rodzinnym domu i wyczuwałam je na odległość. Nie wiem.
Na pewno na kolanach taty czułam się bezpiecznie… albo gdy chodziłam z nim za rękę na jakieś spacery… a gdy byłam już nastolatką ujmowałam go pod pachę i szliśmy do gorzowskiego czerwonego kościółka. Aż nawet któregoś dnia doniesiono mojej Mamie, że jej mąż ma jakąś młodocianą znajomą.
Działo się to we wczenych latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, wówczas już Mama miała poważne problemy ze stawami i na dalekie wyprawy z nami się nie wybierała.
A moja młodzieńczość wybuchła tak nagle, że ludziska nie identyfikowali szarego „kaczorka” z pannicą w rozkwicie.
I stąd te śmieszne podejrzenia o których napisałam powyżej.
Takie to były czasy….gesty, przytulenia Rodziców odeszły w przeszłość.
„To se nie wrati”- jak mówią Czesi.